rdfs:comment
| - Znowu ja i me przygody. Chyba już nie znajdę zgody z losem, co okrutnie grając pcha mnie tu, to tam. W zamian nic nie dając. Doświadczony sytuacjami. Magicznymi zagadkami. Walcząc z mieczem w mojej dłoni, czuję jak mnie śmierć już goni. Szczęście moje - nadziei duch, bo ten śmierć to mój druh. Po kolei to wyjaśnię, zanim zasnę... Szczęście mam, bo dawno temu, wyszedłem na spotkanie jemu. Czemu wyszedłem, zapytacie i dlaczego mam go za kolegę swego. Zaraz, chwilka, już tłumaczę w mej pamięci obraz znaczę. Coś się stało, nie pamiętam, było to w ubiegłe święta. Nie, to chyba była jesień. Późne lato, może wrzesień? Tak czy siak, już nie pamiętam. Teraz o to się nie lękam. Umierałem, tak, spadałem, w otchłań zguby popadałem. Idąc w ciemnym otoczeniu chyba gdzieś podpadłem jemu. Dostrzegł mnie w
|
abstract
| - Znowu ja i me przygody. Chyba już nie znajdę zgody z losem, co okrutnie grając pcha mnie tu, to tam. W zamian nic nie dając. Doświadczony sytuacjami. Magicznymi zagadkami. Walcząc z mieczem w mojej dłoni, czuję jak mnie śmierć już goni. Szczęście moje - nadziei duch, bo ten śmierć to mój druh. Po kolei to wyjaśnię, zanim zasnę... Szczęście mam, bo dawno temu, wyszedłem na spotkanie jemu. Czemu wyszedłem, zapytacie i dlaczego mam go za kolegę swego. Zaraz, chwilka, już tłumaczę w mej pamięci obraz znaczę. Coś się stało, nie pamiętam, było to w ubiegłe święta. Nie, to chyba była jesień. Późne lato, może wrzesień? Tak czy siak, już nie pamiętam. Teraz o to się nie lękam. Umierałem, tak, spadałem, w otchłań zguby popadałem. Idąc w ciemnym otoczeniu chyba gdzieś podpadłem jemu. Dostrzegł mnie wśród tej ciemności w swoim stylu mnie ugościł. Grałem w szachy z nim, pamiętam! Choć to pamięć trochę mętna. Grałem, grałem, ciągle grałem, lecz wygrałem, czy przegrałem? To zagadka dla mnie spora, była wtedy późna pora. Bo w zasadzie była noc. Ogarnęła mnie ta moc. Niesłychane to uczucie. To jak w serce dziwne kłucie. Stan lękowy, bóle głowy. To odeszło, przez niego, tak spotkanie mnie wciągnęło. Potem mnie odwiedzał czasem, lub spacerując lasem widywałem dziwne stwory, czasem okrutne potwory. Czasem wpadał na herbatę, poznał mamę, poznał tatę. Ciepłe pozdrowienia przysłał, które mój pradziadek wysłał. Miły gość jest to niezmiernie, choć przeraża nas cholernie, kiedy wpada niespodzianie, to na obiad, na śniadanie. Strój cywilny zawsze wkłada i o muzyce często gada. Wielkim fanem jest metalu, zna też kilku fajnych panów. Mercurego, Morrisona, panią Joplin i Lenona. Wciąż namiętnie kontemplują i o trendach dyskutują. Tak, Śmierci, o ironio droga, często bywa u mnie noga. Nawet obie, czyli dwie, Lecz mało kto o tym wie. Mają wady te spotkania, bo otwarły drzwi poznania. Tego co się kryje w cieniu i nie znane jest każdemu. Wilkołaki i wampiry, smoki, duchy, nocne zjawy tu wpadają dla zabawy. Czasem w oknie błysną kły, gdy przeleci wampir zły. Chwytam wtedy bejzbolowy kij i nawalę dziada w ryj. Wbijam kołek mu w serducho dając przestrogę złym duchom. Ciemne moce, dusze złe odwiedzają ciągle mnie. Kiedy jadę samochodem one mi zachodzą drogę. Koła wszystkie obsikane - wilkołaki te skubane. Rozrzucają wciąż mi śmieci, te chochliki są jak dzieci! Te istoty, nocne - dzienne. Ich nastroje wciąż są zmienne. Innym razem wielki smok wpadł tu do mnie w pewną noc. Szkód narobił co nie miara wredna z niego jest poczwara. Raczej była, bo smoczyna się zabiła. Choć to wersja oficjalna bo afera niebanalna była by, bo właściciel zły być musiał gdy zabiłem mu Pimpusia. Magia, czary, dziwna sprawa. Nie jest jednak to zabawa. Trochę śmiechu i radości dzięki temu w domu gości, ale kiedy innym razem trzeba gdzieś spierniczać gazem lub do boju stawać w lesie z wygłodniałym kolesiem. Albo duchy spać nie dają, łańcuchami wciąż brzękają i się ze mnie nabijają, gdy na nerwach tak mi grają. A ponury tylko wzdycha i herbatę ciepłą łyka. - "Bardzo przykro mój kochany, żeś przez stwory naciskany. Trudna sprawa, wilkołaki, smoki, wiedźmy i robaki. Ja niestety nic nie mogę, ja w tej sprawie nie pomogę." Kończy mowę i popija łyk herbaty, potem zwraca się do taty. Polityka, sport, te sprawy, obgadują dla zabawy. A ja zardzewiałe grabie chwytam, znowu z domu się wymykam. Wypatruję i czatuję, nowej bestii oczekuję. Patrzę i grabiami mierzę, bo wychodzi dziwne zwierze. Bazyliszek się wyłania. Już swą mordę tu odsłania. Pcha się strasznie on ponury, pełznąc z kanalizacyjnej rury. Walę w łeb raz i drugi, chlapią krwi jego strugi. Ranny ciężko w mig umyka i w studzience szybko znika. Znów rozglądam się dookoła. - "No pokażcie się!!!" - tak wołam. Cisza niczym zasiałem makiem. Nikt nie zdradza się choć znakiem. Kilka dni będzie spokoju, potem znowu w wielkim znoju będę walczył z potwornością, walczył z wielką zawziętością. Rzucam grabie zerdzewiałe. Choć to oręż nie wspaniały, lecz skuteczny i w sytuacji mej konieczny. Wracam sobie na salony, strasznie jestem już zmęczony. A ponury się uśmiecha, tak, dla niego to uciecha. Śmieje się serdecznie do mnie. Ja uśmiecham się zaś skromnie. Nigdy w życiu o tym nie myślałem, a pogromcą zła zostałem. Image:CC-BY-SA icon.svg cc-by-sa
|