abstract
| - Do pewnego stopnia szkoła była niespodzianką dla Pollyanny, ale i Pollyanna może jeszcze w większym stopniu była niespodzianką dla szkoły. Wkońcu jednak dopasowały się wzajemnie i Pollyanna pewnego razu oświadczyła ciotce, że chodzić do szkoły, to znaczy — żyć, w co przedtem mocno wątpiła. Aczkolwiek Pollyanna miała teraz znacznie mniej czasu, nie zapominała jednak starych przyjaciół. Naturalnie, nie mogła poświęcać im tyle czasu, co przedtem, lecz nie zaniedbała ich; ale pan Pendlton był niezadowolony z takiego stanu rzeczy i miał ciągłe pretensje, że Pollyanna go zaniedbuje. Gdy pewnej soboty odwiedziła go po południu, zagadnął niespodzianie: — A gdybyś tak, Pollyanno, zamieszkała u mnie? W ostatnich czasach prawie wcale cię nie widuję! Pollyanna roześmiała się! Pan Pendlton bywał taki dziwny czasami! — Myślałam, że pan nie lubi ludzi koło siebie — odparła po chwili. — To było przedtem, nim mnie nie nauczyłaś twej cudownej gry. Teraz jestem zadowolony, gdy się mną opiekują! Cieszy mnie i to, że już za kilka dni wstanę i wtedy zobaczymy, jak to pójdzie z niemi — rzekł, wskazując na oparte o ścianę kule. — A jednak pan nie zawsze jest ze wszystkiego zadowolony — zauważyła Pollyanna — pan tylko tak mówi. Zresztą pań wie sam, że jeszcze niezupełnie dobrze umie grać w zadowolenie! Tak, pan to wie dobrze! Twarz pana Pendltona spochmurniała. — Właśnie dlatego jesteś mi potrzebna, żebyś mnie nauczyła grać, jak się należy. Zechcesz więc zamieszkać u mnie? — Czy pan to mówi serjo? — Najzupełniej! Jesteś mi potrzebna! A więc zgoda? — Ależ ja nie mogę! Pan wie przecież, że należę do cioci Polly! Twarz pana Pendltona przybrała jakiś dziwny wyraz, którego Pollyanna nie mogła zrozumieć. Podniósł głowę. — Mniej należysz do niej, niż do... ...Może ona pozwoli ci jednak... — nie dokończył rozpoczętego zdania. — Czy zamieszkałabyś u mnie, gdyby się ciotka na to zgodziła? Pollyanna nie mogła się zdecydować. — Ciocia Polly była zawsze tak dobrą dla mnie — odpowiedziała wreszcie — przyjęła mnie do siebie, kiedy nie miałam nikogo, ktoby się mną zajął, prócz pań z dobroczynności, a potem... Twarz pana Pendltona przybrała znów ten niezrozumiały wyraz, lecz tym razem przerwał jej głosem cichym i smutnym: — Pollyanno! Przed laty kochałem bardzo pewną osobę. Spodziewałem się, że wprowadzę ją tu, do tego domu; marzyłem o tem, jak szczęśliwi będziemy przez całe życie! — Pollyanna, pełna sympatji i współczucia, słuchała uważnie. — Nie sprowadziłem jej jednak — mówił dalej pan Pendlton. — Dlaczego? — to wszystko jedno. Nie stało się zadość mym marzeniom! — Od tej chwili dom mój jest dla mnie tylko miejscem, gdzie mogę spędzić noc, lub schronić się od deszczu i wiatru, lecz nie jest domem, ogniskiem, w pełnem słowa tego znaczeniu. Żeby stworzyć ognisko domowe, potrzebne są ręka i serce kobiety, lub obecność dziecka, Pollyanno! Ja nie mam ani jednego, ani drugiego. — A teraz, potem co ci powiedziałem, czy zgodzisz się zamieszkać u mnie? Pollyanna ciągle słuchała w skupieniu, ale gdy skończył, twarzyczka jej rozpromieniła się i dziewczynka podskoczyła radośnie. — Więc pan mówi, że przez cały czas brak panu było serca kobiety? — Tak, dziecino. — Ach, jak się cieszę! Jak wszystko dobrze się składa! A więc pan będzie mógł wziąć nas obie! Jak to będzie cudnie! — Wziąć nas obie? — powtórzył zdumiony pan Pendlton. Pollyanna zmieszała się nieco. — Jeżeli ciocia Polly gniewa się wciąż jeszcze na pana, to na pewno przestanie, gdy jej pan powie wszystko to, co mi powiedział przed chwilą. A wtedy zamieszkamy tu obie! Po tych słowach Pollyanny w oczach pana Pendltona można było odczytać wyraźne przerażenie. — Ciocia Polly ma tu zamieszkać! — zawołał ze zdumieniem. Pollyanna szeroko otworzyła oczęta. — A możeby pan chciał przenieść się do niej? Coprawda dom nie jest taki ładny, ale zato... — Pollyanno, co ty wygadujesz! — przerwał pan Pendlton z wyrzutem w głosie. — Pytam tylko, gdzie będziemy mieszkały — odpowiedziała zdziwiona dziewczynka — przecież pan powiedział wyraźnie, że przez szereg lat pragnął posiadać rękę i serce cioci Polly, aby stworzyć ognisko domowe i... Okrzyk przerażenia wydarł się z ust pana Pendltona. Podniósł rękę, zaczął coś mówić, lecz po chwili umilkł, a podniesiona ręka opadła bezwładnie na łóżko. W tej chwili weszła służąca, meldując przybycie doktora Chiltona. Gdy Pollyanna podniosła się z krzesła z zamiarem odejścia, pan Pendlton gorączkowo odwrócił się do niej. — Pollyanno, na Boga, nie mów nikomu, o co cię prosiłem — wyszeptał błagalnie. Pollyanna z promienną twarzyczką odrzekła: — Pewnie! Ja się odrazu domyśliłam, że pan woli to sam powiedzieć! Pan Pendlton bezwładnie opadł na poduszki. — Co się stało? — pytał po chwili doktór Chilton, badając przyśpieszony puls swego pacjenta. Zagadkowy uśmiech przebiegł po twarzy chorego. — Zdaje mi się, że przyjąłem za wielką dozę pańskiego lekarstwa — zaśmiał się w odpowiedzi, widząc wzrok doktora, goniący za odchodzącą Pollyanną.
|