rdfs:comment
| - 17 stycznia. Po zaspokojeniu pragnienia, naturalnem następstwem rzeczy że głód zawzięcie zaczął nam dokuczać. Czyż nie ma więc środka na ujęcie jednego z tych rekinów które krążą na około tratwy. Chyba rzucić się w morze i uderzyć na te potwory z nożem w ręku w ich własnym żywiole, jak to zwykli robić Indyanie łowiący perły. Kurtis chciał probować szczęścia, aleśmy go powstrzymali. Za wiele jest rekinów, byłoby to więc narazić się bezpotrzebnie na śmierć. Zauważyłem że łatwiej jest oszukać pragnienie niż głód. Kąpiel w morzu, w ostateczności zaś lizanie jakiegokolwiek metalu już sprawia pewną ulgę, brak materyi pożywnej niczem zastąpić się nie pozwoli. Zresztą woda może zawsze spaść z deszczem, można więc zawsze mieć nadzieję że się będzie piło, ale można zwątpić zupełnie, czy będzie się j
|
abstract
| - 17 stycznia. Po zaspokojeniu pragnienia, naturalnem następstwem rzeczy że głód zawzięcie zaczął nam dokuczać. Czyż nie ma więc środka na ujęcie jednego z tych rekinów które krążą na około tratwy. Chyba rzucić się w morze i uderzyć na te potwory z nożem w ręku w ich własnym żywiole, jak to zwykli robić Indyanie łowiący perły. Kurtis chciał probować szczęścia, aleśmy go powstrzymali. Za wiele jest rekinów, byłoby to więc narazić się bezpotrzebnie na śmierć. Zauważyłem że łatwiej jest oszukać pragnienie niż głód. Kąpiel w morzu, w ostateczności zaś lizanie jakiegokolwiek metalu już sprawia pewną ulgę, brak materyi pożywnej niczem zastąpić się nie pozwoli. Zresztą woda może zawsze spaść z deszczem, można więc zawsze mieć nadzieję że się będzie piło, ale można zwątpić zupełnie, czy będzie się jadło. Myśmy już doszli do tego, że jedni na drugich żałośnie spoglądamy. Łatwo pojąć na jakiej pochyłości były myśli nasze i do jakiej dzikości, doprowadzić może nędza umysły wciąż jedną myślą opanowane. Niebo znów czyste po nad nami, wiatr na chwilę ożywił się, ale teraz żagle wiszą wzdłuż masztów. Przestaliśmy uważać wiatr za motor! Gdzie jest nasza tratwa? W którą stronę Atlantyku prądy ją zagnały? Nie wiemy, głupstwem więc byłoby pragnąć ażeby wiatr dął od zachodu raczej, niż od południa. Jednej tylko rzeczy pragniemy od wiatru, to jest ochłody dla naszych piersi, pragniemy ażeby przyniósł odrobinę pary wodnej co zdołałaby umniejszyć upał, którym słońce w zenicie będąc, pali nas jak płomieniem. Wieczór już nadszedł, i noc będzie zupełnie ciemna aż do północy, to jest do chwili wejścia księżyca w ostatniej kwadrze będącego. Gwiazdy zamglone nie jaśnieją takim blaskiem wspaniałym, jak podczas innych nocy. Pod wpływem jakiegoś szaleństwa, pod wrażeniem głodu zwykle pod koniec dnia wzmagającego się, rozciągnąłem się na stosie żagli i zwiesiłem głowę po nad fale, wdychając w siebie świeżą wilgoć. Z moich towarzyszów którzy leżą w zwykłych miejscach czy który znalazł spoczynek we śnie? Nie wiem. Może żaden. Mózg mój jest pełen widziadeł. Chorobliwa drzemka która nie była ani czuwaniem ani snem opanowała mnie zupełnie. Nie wiem przez jak długi czas pozostawałem pod wpływem tej zupełnej nicości. Przypominam sobie tylko że w pewnej chwili uwagę moję zwróciło dziwne uczucie. Niewiem czy marzę, ale węch mój został uderzony zapachem którego z początku nie mogłem pokonać. Jest to jakiś zapach który dolatuje mnie z wiatrem. Nozdrza moje nadęły się, miałem ochotę zawołać: Co tak pachnie? Jakiś dziwny instynkt powstrzymał mię i w myśli szukałem nazwiska na określenie przedmiotu wydającego ten zapach. Kilka chwil upłynęło w ten sposób. Dotykalność jednak wrażenia dopomogła mi nareszcie do zdefiniowania rzeczy. Ależ to zapach pieczonego mięsa! pomyślałem jak człowiek przypominający sobie rzecz od dawna nie widzianą. Zmysły moje nie mylą się, a jednak na tratwie… Ukląkłem, znów wciągam w siebie, a raczej węszę powietrze. Ten sam zapach ciągle mnie dolatuje. Jestem pod wiatrem a zatem przedmiot który wydaje ten zapach zdaje się na przodzie tratwy. Ruszyłem z miejsca i pełzając jak zwierzę posuwałem się pod żaglami z kocią ostrożnością, ażeby nie obudzić uwagi którego z moich towarzyszów. Przez kilka minut wietrzyłem w ten sposób po wszystkich kątach, powodując się jak wyżeł węchem. Już tracę ślad, czy w skutek przycichnięcia wiatru, czy też z powodu mylnej drogi którą obrałem, kiedy znowu zapach silniej do mnie doleciał. Nareszcie wpadłem na trop i czuję że zbliżam się do przedmiotu. Właśnie wtedy dopełznąłem do załamku po prawej stronie z przodu, i rozpoznaję że ten zapach mogła tylko wydać wędzona słonina. Nie mylę się. Wszystkie brodawki na moim języku nabrzmiały do żądzy! File:'The Survivors of the Chancellor' by Édouard Riou 39.jpg Musiałem wtedy przesunąć się pod swojem płócienkiem. Nikt mnie nie widzi, ani też słyszy. Na czworakach pełznę powoli. Nareszcie wyciągnąłem rękę i ująłem przedmiot zawinięty w kawałek papieru. Szybko cofnąłem się, rozpatrując zdobycz przy świetle księżyca który zabłysnął na niebie. To nie złudzenie. W ręku trzymam kawałek słoniny zaledwie ćwierć funta, ależ to wystarczy na zaspokojenie głodu przez cały dzień! Niosę go do ust… Czyjaś ręka pochwyciła moję. Odwracam się, zaledwie powstrzymując się od wymysłów. Poznałem gospodarza okrętu Hobbarta. Teraz wszystko wyjaśniło się, wyjątkowe położenie Hobbarta, jego stan zdrowia i skargi fałszywe. W czasie rozbicia statku, zdołał ocalić jakąś żywność, którą ukrył na zapas, zjadając sam podczas kiedy myśmy marli z głodu! Oh! nędznik! Ale nie! Hobbart postąpił rozsądnie. Widzę że to jest człowiek rozumny, oszczędny, a że zachował w sekrecie przed wszystkiemi jakiś kawałek słoniny, tem lepiej dla niego i dla mnie także. Widocznie jednak różnimy się w zdaniach. Porwał mię za rękę i chce odebrać słoninę, nic jednak nie mówiąc, ażeby nie zwrócić uwagi reszty ludzi. Mnie także własny interes nakazuje milczeć. Nie trzeba żeby inni spostrzegli się. Z pewnością by i mnie i jemu odebrali. W cichości więc walczymy z sobą; wściekłość zaś moja podwoiła się kiedy usłyszałem jak Hobbart mruczał przez zęby: mój ostatni kąsek! Jego ostatni kąsek! więc bądź co bądź muszę go mieć. Pochwyciłem za gardło mojego przeciwnika który zaczął chrapać pod uściskiem mojej ręki i wkrótce poprzestał się poruszać. Ja zaś przytrzymując go kolanami na ziemi, zjadłem cały kawałek słoniny. Potem puściłem Hobbarta i znów pełzając dowlokłem się do swego miejsca na tyle tratwy. Nikt mnie nie widział. Jadłem!
|