abstract
| - Stefcia usiadła do fortepianu. W odosobnionym salonie grała swobodnie. Różnorodność wrażeń przebijała w muzyce wyraźnie. Wtem drzwi szarpnięto gwałtownie. Wpadł do salonu Prątnicki. Stanął i rozglądając się dokoła, zapytał zdziwiony: – Gdzie jest panna Lucyna? A widząc, że Stefcia nic mu nie odpowiada, wprost do niej skierował powtórne pytanie: – Gdzież jest panna Lucyna? – U dziadka – odparła chłodno zapytana. Prątnicki strzepnął palcami w sposób przypominający karczmę i zawołał: – A to dopiero mamy pecha, no! Stefcię zastanowiły jego słowa, spojrzała na niego zdziwiona. On to spostrzegł, włożył ręce w kieszenie i dodał jakby od niechcenia: – Mieliśmy się tu spotkać z Lucią... hm... z panną Lucyną. No i trzebaż tego dziadka... fatalizm! Panna Rudecka wstała gwałtownie i rzekła surowym głosem: – Proszę nie mieszać Luci do swych... pomysłów i zaniechać wyrazu “my”. Bardzo proszę. Prątnicki zatrzymał się na miejscu. – Cóż to za ton oratorski? – zawołał szyderczo. – Pani chce odgrywać wobec mnie rolę mentora? – Powtarzam, że nie pozwolę, aby się pan o Luci tak odzywał, nie pozwolę ze stanowiska jej nauczycielki. – Proszę!... a cóż to złego mówiłem? że się tu mamy spotkać?... Przed pół rokiem pani była względniejszą, gdy chodziło o siebie. Pod Stefcią nogi zadrżały. Omal nie upadła. Ale przemogła się, podniosła dumnie głowę i rzekła dobitnie: – Pan mi to śmie mówić? pan?.... Tyle w niej było powagi, taka siła pewności brzmiała w jej słowach, że Prątnicki zmieszał się. Korzystając z tego, mówiła dalej: – Po panu mogłam się tego spodziewać, ale to jeden dowód więcej, że mam prawo zabraniać panu mówienia w ten sposób o Luci. – Nic nie ma pani prawa zabronić mi! – zawołał gwałtownie. – Owszem, na podstawie własnego doświadczenia – mówiła z pozornym spokojem, choć w niej wrzało. – Tu nie może być żadnych podstaw i porównań, bo tamto co innego, a to co innego. – Panie Prątnicki – rzekła poważnie – bądźmy szczerzy. Pan zajmuje się Lucią... ale czy pan obliczył następstwa? – A cóż to panią może obchodzić? – Powinno obchodzić. Lucia jest oddana pod moją opiekę, za jej spokój odpowiedzialną jestem. Zresztą nie tylko traktuję to jako obowiązek, dbam o nią z własnego przywiązania. – Nie zjem jej przecież – bąknął Prątnicki. – Wyraża się pan dość... trywialnie. Ale mniejsza o to. Nie chcę, aby pan zakłócał spokój Luci i mącił pogodę jej myśli. – Za to pani wyraża się kwieciście! – wybuchnął ze śmiechem. Zagryzła wargi i poczerwieniała mocniej. – Proszę, niech mi pan odpowie jeszcze słowo. Czy pan mówił Luci?... – O czym? – O swych uczuciach względem niej. Edmund parsknął krótkim rubasznym śmiechem, w którym jego cynizm ujawnił się w całej pełni. Ale ten śmiech otrzeźwił go natychmiast; odwrócił się zmieszany i zbity z tropu. Czuł, że się zdradził, złość go porwała na Stefcię, klął w duszy ją i siebie. Stefcia zbladła. W śmiechu jego odezwała się taka ironia, taki bezwstyd, że nie można było łudzić się. Jego nagłe zamilknięcie dowodziło, że i jemu wybuch ten wydał się zbyt przeźroczystym. – Och! jakiż niski człowiek! – myślała. Prątnicki podszedł do niej tak blisko, że musiała się cofnąć, i rzekł zdławionym głosem: – Przed panią zwierzać się nie będę. Proszę mię nie męczyć pytaniami. – Ja już nic więcej wiedzieć nie chcę. Niech się pan usunie. – A jeśli pani chce bruździć między mną a panną Lucyną – mówił rozgorączkowany, za- stępując jej drogę – to ja potrafię się zdobyć na odwet... – Doprawdy?!... Nie wiedziałam... – To się pani dowie! – wybuchnął. Krew jej uderzyła do głowy. Mierząc go sztywnym wzrokiem, rzekła chłodno: – O! proszę! niech się pan nie zapomina! – Czy ja kocham pannę Lucynę, czy nie, nikomu nic do tego. Ostrzegam! – Mnie o pana nie chodzi, tylko o Lucię. – Żeby się nie zakochała we mnie? Cóż pani ma przeciwko temu? – Pan pyta?... Prątnicki spojrzał uważnie na Stefcię. Wydała mu się śliczną w gniewie. Przysunął się i usiłował wziąć ją za rękę. – Zazdrość przez ciebie przemawia – szepnął – ty mnie jeszcze kochasz. Panna Rudecka odskoczyła gwałtownie. Uczuła lód we krwi. Gniew i pogarda rozsadzały jej piersi. Wyrzuciła z siebie ze wstrętem: – O głupoto!... bezczelna głupoto! – Jak pani śmie!... jak pani śmie! – krzyknął czerwony z gniewu. – Niech pan wychodzi natychmiast!... Proszę! – wołała Stefcia wskazując drzwi. Za oknami rozległ się suchy trzask motoru. Prątnicki spojrzał w okno. Przed gankiem stał pąsowy samochód z Głębowicz, błyszczący lakierami. Wysiadał z niego Waldemar, oddając korbę palaczowi. – Niech pan wyjdzie natychmiast! – powtórzyła rozgorączkowana Stefcia, nic nie słysząc. Ale Edmund już sam ruszył do drzwi, gotowy do prędkiego wyjścia. Na progu stanął, zaśmiał się szyderczo i syknął zjadliwie: – Odchodzę, odchodzę! przyjechał obrońca... Jego radzę przyjąć łaskawiej... Życzę powodzenia!... Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Stefcia upadła na krzesło wyczerpana, oddychając mocno. Ściskała dłońmi skronie i wybuchnęła płaczem. Niepowstrzymane łzy gradem płynęły z jej oczu. Wtem zerwała się, wybiegła z salonu, dążąc do siebie. Usłyszała w korytarzu głos ordynata.
|