abstract
| - W owej epoce (1825) Akapulko było strzeżone przez dwa bastiony zasłaniając go z prawej strony, zaś wązkiego wejścia do przystani broniła baterya z siedmiu dział, mogąca w razie potrzeby, krzyżować ogień pod kątem prostym działami fortu San-Diego, który panując nad całą przystanią i posiadając trzydzieści armat, mógł każdej chwili zatopić okręt, któryby chciał przemocą wpłynąć do portu. Tak więc mieszkańcy niczego nie potrzebowali się obawiać, a jednak w trzy miesiące po opowiedzianych wypadkach ogarnął ich nagle niewypowiedziany przestrach. Dano znać że okręt jakiś ukazał się na morzu i wieść ta przeraziła bardzo mieszkańców Akapulko, nie wiedząc jakie są zamiary owego podejrzanego statku. Nowa Konfederacya nie bez przyczyny obawiała się jeszcze bardzo powrotu hiszpańskiego panowania. Pomimo traktatów handlowych zawartych z Wielką Brytanią, przybycia sprawującego interesa z Londynu i uznania przez niego rzeczypospolitej, rząd meksykański nie posiadał ani jednego okrętu do obrony swoich wybrzeży. Zobaczywszy okręt, mieszkańcy nie wiedzieli co myśleć i w każdym razie gotowali się do stawienia oporu przybyszom, gdy w tem, ów przestrach budzący statek, zbliżając się rozwinął nagle chorągiew niepodległości meksykańskiej. Dopłynąwszy na połowę doniosłości strzału działowego, la Constanzia której nazwę łatwo było przeczytać na tyle okrętu, nagle zarzuciła kotwicę. Zwinięto żagle na maszty i spuszczona na morze łódź prędko zawinęła do portu. Wylądowawszy porucznik Martinez udał się zaraz do gubernatora oznajmić mu powód przybycia; ten pochwalił jego zamiar udania się do Meksyku, dla uzyskania od prezydenta Konfederacyi, jenerała Guadalupe Vittoria, zatwierdzenia umowy. Gdy wieść o tem się rozeszła, wielka radość zapanowała w mieście; cała ludność wyległa na wybrzeże aby się nasycić widokiem pierwszego okrętu marynarki meksykańskiej, widząc zarazem w sposobie jego nabycia dowód rozprzężenia karności a tem samem osłabienia potęgi hiszpańskiej, co dawało im rękojmie skuteczniejszego odparcia wszelkich nowych pokuszeń dawnych swych panów, do odzyskania utraconej nad niemi władzy. Martinez powrócił na pokład okrętu. W kilka godzin później bryk Constanzia wpłynął do portu, a osada znalazła pomieszczenie w domach mieszkańców, którzy ich chętnie przyjmowali i suto traktowali. Ale gdy Martinez wołał wszystkich do apelu, nie było Pabla i Jacopa. Wśród wszystkich krajów wszechświata, Meksyk odznacza się rozciągłością i wysokością płaszczyzny zajmującej jego środek. Łańcuch Kordylierów, pod ogólną nazwą Andów, ciągnie się wzdłuż całej Ameryki południowej, przerzyna Gwatemalę, a przy wejściu do Meksyku dzieli się na dwie odnogi, ciągnące się równolegle po obu stronach terrytoryum. Obie te odnogi tworzą dwie strony niezmierzonej płaszczyzny Analmak, wyniesionej na dwa-tysiące pięćset metrów po nad poziom morza. Ten szereg równin, daleko rozleglejszy a równie jednostajnych jak płaszczyzny Peru i Nowej-Granady, zajmuje trzy piąte części kraju. Ośmdziesiąt mil oddziela Akapulko od Meksyku. W kilka dni po zarzuceniu w porcie kotwicy bryku Constanzia, dwóch jeźdźców jechało obok siebie drogą wiodącą z Akapulko do Meksyku; byli to porucznik Martinez i Jose. Jose znał doskonale tę drogę; tyle razy już przebywał góry Anahuaku! To też nie przyjęli ofiarowanego im przewodnika Indyanina i wsiadłszy na szybkonogie wierzchowce, pędzili do stolicy Meksyku. Po dwugodzinnem galopowaniu skutkiem którego nawet rozmawiać nie mogli, zatrzymali się nareszcie. File:Drama in Mexico 03.jpg — Jedźmy wolniej, poruczniku, rzekł zadyszany Jose; do licha! wolałbym przesiedzieć dwie godziny na wielkim maszcie podczas najgwałtowniejszego wichru, niż tak pędzić bez wytchnienia. — Cóż robić, wiesz że trzeba nam się śpieszyć, odrzekł Martinez; ale wszak znasz doskonale drogę. — Och! jak z Kadyksu do Vera-Cruz, a w dodatku nie utrudnią nam jej ani burze ani rafy Taspanu lub Santandaru.... Jesteśmy bezpieczni, tylko jedźmy wolniej. — Jedźmy przeciwnie jak można najśpieszniej, odrzekł Martinez spinając konia ostrogami. Niepokoi mnie to nagłe zniknięcie Pabla i Jacopa... Może zamierzają uprzedzić nas i okraść, zabierając dla siebie całą sumę. — Ha! ha! ha! tegoby tylko brakowało! — Ile dni zabierze nam droga do Meksyku? zapytał Martinez. — Cztery do pięciu, poruczniku. To prosta przejażdżka, ale do kroć-sta tysięcy masztów, lin i żagli, nie pędźmy tak prędko. Grunt zaczyna się znacznie podwyższać. I rzeczywiście znać już było na płaszczyźnie pierwsze zarysy gór. — Nasze wierzchowce niekute, mówił dalej Jose, kopyta ich zedrą się prędko o te granitowe skały. No, ale nie wygadujmy na ten grunt w łonie jego znajduje się złoto — a choć stąpamy po niem, nie znaczy to bynajmniej że niem pogardzamy; wszak prawda, poruczniku? Dwaj podróżni wjechali na mały wzgórek, zacieniony palmami i nopalami (gatunek kaktusu). Na lewo roztaczał się las drzew machoniowych. Wysmukłe gałązki pieprzu naginały się pod gorącym podmuchem wiejącym od Oceanu Spokojnego. Całe pola trzciny cukrowej wielkie zalegały przestrzenie. Łany bawełny poruszały lekko swe jedwabniste kity. Najrozmaitsze produkta podzwrotnikowej flory, dalje, mancetje, helikantusy roztaczały swe barwy promieniste po tym szczęśliwym gruncie, najurodzajniejszym z całej krainy meksykańskiej. Tak, cała przyroda zdawała się ożywiać pod gorącymi promieniami jakie słońce tak hojnie rzucało na nią, ale z drugiej strony tak wielkie upały skazywały mieszkańców na straszne cierpienia żółtej febry, i z tego powodu w opustoszałej okolicy brak było życia i ruchu. — Co to za wierzchołek ukazuje się tam na horyzoncie? zapytał Martinez. — Szczyt Brea, ale cóż to za góra! niewiele wyższa od płaszczyzny, odrzekł pogardliwie Jose. Wierzchołek Brea jest najpierwszą wydajniejszą górą łańcucha Kordylierów. — Jedźmy prędzej, rzekł Martinez, wierzchowce nasze pochodzą z dalekiego północnego Meksyku i przyzwyczajone są do biegu po górzystym i nierównym gruncie. Korzystajmy z pochyłości drogi aby co prędzej wydostać się z tych niezmierzonych puszcz, wcale niewesołych. — Czy się boisz, poruczniku?... — Cóż znowu! odparł Martinez i zamilkł. Pędząc dostali się na szczyt Brea, który przebywali po stromych ścieżynach, po nad przepaściami, jednak nie tak jeszcze bezdennemi jak otchłanie Sierra Madre. Zjechawszy z góry zatrzymali się dla wytchnięcia koniem. Słońce znikało już z horyzontu gdy Martinez i Jose dojechali do Cigualan. Wioska ta składała się z kilku nędznych chatek zamieszkanych przez biednych Indyan zwanych „mansos“ to jest rolnikami. Stale zamieszkali krajowcy są w ogóle bardzo leniwi, z powodu że dość im się schylić aby zbierać niezliczone bogactwa w jakie obfituje ta płodna ziemia; próżniactwem tem odróżniają się oni i od Indyan zamieszkujących wyższe płaszczyzny, których potrzeba zniewala do pracy i od koczowników północnych, nie mających nigdzie stałego zamieszkania i żyjących jedynie z rabunku i grabieży. W tej wiosce dwaj Hiszpanie nie byli zbyt gościnnie przyjęci; Indyanie poznając w nich dawnych ciemięzców nie okazali im ani przychylności ani chęci usłużenia, pragnęli pozbyć ich się co prędzej. A potem tuż przed nimi przejeżdżało właśnie dwóch podróżnych i zabrali co było zbywającej od własnej potrzeby żywności. Ani Martinez ani Jose nie zwrócili uwagi na tę okoliczność, która z resztą nie przedstawiała nic niezwykłego. File:Drama in Mexico 04.jpg Umieścili się w jakiejś nędznej szopie i przyrządzili sobie na posiłek udziec barani. Wywiercili dziurę w ziemi i następnie zapełnili ją rozpalonemi szczapami drzewa i kamykami podtrzymującemi ciepło; gdy już drzewo wypaliło się zupełnie, położyli na gorącym popiele mięso owinięte w aromatyczne liście, poczem przykryli je szczelnie gałęziami i ziemią. Niezadługo posiłek był gotów; spożyli go z apetytem jaki obudzą długa droga, i posileni położyli się na ziemi, ze sztyletami w ręku; choć posłanie było twarde i komary dokuczały nieustannie, jednak znużeni zasnęli niedługo. Martinez niejednokrotnie powtarzał we śnie nazwiska Pablo i Jacopo, gdyż nagłe ich zniknięcie niepokoiło go ciągle.
|