abstract
| - Niewiele wiem jak ty zapewne: rzeka przepływa miastem moim, a nad nią z brązu postać stoi i domy z prawej, domy z lewej, w których o twarzach nam podobnych w pościelach leżą, oczy mrużą ludzie znużeni jak obłoki w sen zapatrzeni niby w lustro. Lecz inny dzień: zgiełkliwą mową pchają lot ptaka, jeśli czasem odważy się i skrzydłem bosym dotknie tej ziemi. Wciąż miarowo noszą swe ręce zaciśnięte przy ciałach sennych i nad głową nie widząc planet nieforemnych depcą rośliny bardzo piękne, odmienne kształtem od fal ziemi. Niewiele rzeczy martwych znam: w mieście jest ogród barwnych lamp, świergoce trąbka, tramwaj syczy i w salach pełnych świateł różnych pieni się jadło tajemnicze i błyska metal głośnych muzyk. Są światy dwa i znasz je także: wystarczy rzęsą oczy przykryć, a widać tło błękitne, gwiazdę wysoko nad nim, ruch zieleni nad tajemniczym ptaków krzykiem. Więc ciałem rosnąc jak korzeniem przystajesz nad krawędzią jawy i ruszasz wargą jakbyś śpiewał, a milczysz przecież, serce ważysz miłości pełne i zdziwienia. Jak łatwo w świecie tym ogarnąć potrafię ciebie, słowo słyszę, jak słyszysz ty, gdy ciemną wargą spływa wysokie i ogniste. Bez nieba jest królestwo drugie, które wydało mnie i głos. Naftowe wieże srebrnym łukiem błyskają tutaj, fabryk łańcuch o wieżach sztywnych jak o palcach przeciera chmury. Niby kos na prostych torach pociąg gwiżdże i czesze senną, lekką grzywę na drutach silnych. Gdy popatrzę jak dym przewija się i pasma obłoków giną w trawach krótkich, to jest jak we śnie, gdy ręka ruchem niewiedzy pełnym obok szuka, kiedy za oknem jak ampułka świeci latarnia. Ciemne brwi uchodzą wtedy jak jaskółka i ciało ciągle nieruchome jest jak ciosany nocą płomień w złudzeniu tym. Jedna jest ziemia, która niesie ciebie i mnie, i jedna młodość; w niej nauczony lęku — pięści wznosiłem krnąbrne ponad głową i w szczęk żelaza zasłuchany mijałem dzień po dniu jak krzyże jak ty — podniesiesz na mnie kamień lub rzucisz z wzgardą ziemi grudę. Kochałem tak jak ty zapewne, ale mi serca dano skąpo na miłość moją niepotrzebną, bowiem stawały nad epoką, której imiona dajesz teraz olbrzymia śmierć i przerażenie. Nie żebym uląkł się lub płakał, nie żebym czekał już skazany na trwałość kruchą — szukam w gwiazdach zarysu twego. Między nami jak dłonie dwie złączone są pamięci nasze i miłości, a jeden tylko wspólny dom, który nade mną w tobie rośnie. Piszę — jak grabarz dół wybiera na ciała bezruch, dłoni rozpacz i słowo małe staje nieraz jak krzyż lub wieniec. Jeśli zostać dane mu będzie — ręka twoja otworzy je i sercem spełni, a czas, co młodość ku jesieni przechyla twardo — twarz wywoła kamienną już i nocną wiecznie. I teraz noc. Dalekie niebo jaskrawe krzyczy niby paw. Wysoka świeca jak ołówek na stole moim. Ojca twarz w żałobnej ramie... Szeptem mówię a wiem, że głos mój silny nazbyt wysoko idzie. Uśmiech gwiazdy miłości pełen i ironii niedbałym cierniem wokół skroni, i cisza, w której śpiących oddech nasila się, fujarką ciecze, źrenicom zwartym każe odejść na krawędź rzeczy nieczłowieczej. Kiedy spłowieje chmury brzeg zahuczą dzwonki i weselne młyny potoczą koła swe, błazen zapieje, skrzypce pełne melodii będą. Śpiew i gwizd poniesie człowiek w przestrzeń znaną i swej ojczyzny wierny syn rozkoszy sennej odda ciało. A blisko — mur omszały chroni spokoju tych, co dłoni wierząc i miłość mierząc ostrzem broni upadli w piasek twarzą szczerą. Szyderczy krzyż imiona proste ocienia chętnie; jeszcze słychać bojowy marsz i bliski pocisk, co grobem był im i kołyską. Szeroki obłok drogą sunie, szczękają osie, bagnet wąski jak obłamany cierń gałązki nad ramionami drży i błyska i pieśń radosna w gęstej łunie ma gniazdo trudne i nazwisko. Ten czas, ta noc, ta ziemia czarna potrafi zwodzić, serca grono zaciskać mocno jak ty wargę, która znów słowo da potomne. Jesteś jak ja zapewne: czas opływa lekko ciało twoje jak rybę szybką; oczy masz pojone światłem, co koronę wijąc nad ziemią twą przemija. Może jak ja w swej dłoni chwilę dymiącą pieścisz, w pierś kierujesz człowieka, który mową dziwną na krzyżach także imię pisze. I może ty znów nad ojczyzną posępny szlak pocisku widzisz i drzewa kształty jak szubienic skrzypią ci groźnie, ostro lśnią, a serce dzwoni jak zły pieniądz, gdy patrzysz chmurnie poprzez noc. A wtedy kochać ci wypadnie niewielki obszar, gdzie piramid malutkie grudki leżą na dnie, a z wierzchu zwiędły kwiat lub kamień. A wtedy — mierząc sercem skąpym swój krok i słowo już daremne podasz jak laur dłonie obie i kochać będziesz razem ze mną. Cokolwiek pieszczą dłonie nasze niewierne jest: czy liść czy woda przecieka poprzez palce; twarz się odsuwa bliska w cienie gęste i tak odsuwa się nam młodość i radość prosta, że jesteśmy. A wtedy tęsknić nam wypadnie i patrzeć w czas jak w księżyc wsteczny, gdzie płomień huczał, broni granie głuszyło szmer i brzóz i leszczyn, a wtedy chmur ponury krąg będzie nam dziwny, bo nieznany, gdy zamiast cienia lotnych maszyn objawi się pogodny gołąb i księżyc w trawach niby dłoń co niegdyś hełmem wieńczył czoło. Tak będzie tylko. Miasto, w którym do ciebie piszę — stoi ciemne, choć zwykłe słońce liże mury spryskane pismem krwi daremnej. Człowiek przechodzi tam niewielki i oczy zwraca żalem zbrojne, jak ja do ciebie poprzez wieki bezbronne słowo i opowieść. Oto na papier mój upada jak ćma lub niewiadomy komar brzęczenie stali. Ślepy granat usta położył na powietrzu i ten jest śpiew, co uczył wcześnie miłości mojej i pokory. I ta jest wiedza we mnie mocna i ten jest tylko chudy śpiew: fujarką był mi grom i pocisk i ogień barwił krzepko sen. I spełnić więcej się nie może, bo to już kres i płynność wieczna. Stalówki mojej sine ostrze jak serce trwanie me określa — i znowu noc. Powieka spada jak trumny wieko, pióro zaś wysmukłym krzyżem w palcach rośnie i ledwie błyska ciemna gwiazda jak odblask niklu albo kości. W tym kraju smutnym pełnym gwiazd samotne trwanie, młodość chrobra i sen pod pługiem, co jak orła złamane skrzydło idzie nisko. Dalekie niebo się nachyla i ufnie błyska lot motyla lecz człowiek ręce nie jak skrzydła, a broń śmiertelną z sobą dźwiga. I nigdy ust nie zmieni w skrzypce, a oczu w światło. Ogień czysty na bark męczeństwo, serca trwogę przyjmuje w siebie. Własny portret wśród chmur spalonych siarką widzi. I wtedy spada jękiem miedzi mozolne słowo, warga puchnie jak mnie, choć znowu szeptem tylko do ciebie mówię. I wiem, że chyląc głowę trudną nad liter bruzdą — widzisz jeszcze mój obraz: idę przez powietrze, a za mną miasto moje idzie. Niebiosa górą, echo trąb i mocny oddech tych, co śpią podwójnym trwaniem: pierwsze chroni omszały mur za stosem broni, a drugie — pościel biała spiętrza. Ten czas, ta noc i ja bez miejsca nad tobą ważą się i uczą: ostatni sen, a boleść pierwsza i słona miłość nad ojczyzną. I znowu noc i ziemia jedna powiąże nas. Na stole moim warkoczem jasnym cichnie świeca i dom nade mną cicho stoi, a z głębi czarnej, jakby z mieszka wychodzą światy. Starczy oczom powieki małej, aby tło powstało jasne, gwiazdy szpon i nierozumny krzyk stworzenia. Niewiele wiem jak ty zapewne: idziemy razem patrząc czujnie: ty — na gwiaździstym, prostym niebie szukasz płomienia i mnie w łunie, ja — odwrócony — serce pełne miłości smutnej niosę jak żołnierz mogiłę pod swym hełmem niesie przez czas. Image:PD-icon.svg Public domain
|