abstract
| - Szli owi młodzi podróżni nad brzegiem Ogromnej Newy; lubią iść o zmroku, Bo czynowników unikną widoku I w pustym miejscu nie zejdą się z szpiegiem. Szli obcym z sobą gadając językiem; Czasem pieśń jakąś obcą z cicha nucą, Czasami staną i oczy obrócą, Czy kto nie słucha? - nie zeszli się z nikim. Nucąc błądzili nad Newy korytem, Które się ciągnie jak alpejska ściana, Aż się wstrzymali, gdzie między granitem Ku rzece droga spada wyrąbana. Stamtąd, na dole, ujrzeli z daleka Nad brzegiem wody z latarką człowieka: Nie szpieg, bo tylko śledził czegoś w wodzie, Ani przewoźnik, któż pływa po lodzie? Nie jest rybakiem, bo nic nie miał w ręku Oprócz latarki i papierów pęku. Podeszli bliżej, on nie zwrócił oka, Wyciągał powróz, który w wodę zwisał, Wyciągnął, węzły zliczył i zapisał; Zdawał się mierzyć, jak woda głęboka. Odblask latarki odbity od lodu Oblewa jego księgi tajemnicze I pochylone nad świecą oblicze Żółte jak obłok nad słońcem zachodu: Oblicze piękne, szlachetne, surowe. Okiem tak pilnie w swojej księdze czytał, Że słysząc obcych kroki i rozmowę Tuż ponad sobą, kto są, nie zapytał, I tylko z ręki lekkiego skinienia Widać, że prosi, wymaga milczenia. Coś tak dziwnego było w ręki ruchu, Że choć podróżni tuż nad nim stanęli, Patrząc i szepcąc, i śmiejąc się w duchu, Umilkli wszyscy, przerwać mu nie śmieli. Jeden w twarz spojrzał i poznał, i krzyknął: "To on!" - i któż on? - Polak, jest malarzem, Lecz go właściwiej nazywać guślarzem, Bo dawno od farb i pędzla odwyknął, Bibliją tylko i kabałę bada, I mówią nawet, że z duchami gada. Malarz tymczasem wstał, pisma swe złożył I rzekł, jak gdyby rozmawiając z sobą: "Kto jutra dożył, wielkich cudów dożył; Będzie to drugą, nie ostatnią próbą; Pan wstrząśnie szczeble asurskiego tronu, Pan wstrząśnie grunty miasta Babilonu; Lecz trzecią widzieć. Panie! nie daj czasu!" Rzekł i podróżnych zostawił u wody, A sam z latarką z wolna szedł przez schody I zniknął wkrótce za parkan terasu. Nikt nie zrozumiał, co ta mowa znaczy; Jedni zdumieni, drudzy rozśmieszeni, Wszyscy krzyknęli: "Nasz guślarz dziwaczy", I chwilę jeszcze stojąc pośród cieni, Widząc noc późną, chłodną i burzliwą, Każdy do domu powracał co żywo. Jeden nie wrócił, lecz na schody skoczył I biegł terasem; nie widział człowieka, Tylko latarkę jego z dala zoczył, Jak błędna gwiazda świeciła z daleka. Chociaż w malarza nie zajrzał oblicze, Choć nie dosłyszał, co o nim mówili, Ale dźwięk głosu, słowa tajemnicze Tak nim wstrząsnęły! - przypomniał po chwili, Że głos ten słyszał, i biegł co miał mocy Nieznaną drogą śród słoty, śród nocy. Latarka prędko niesiona mignęła, Coraz mniej szata, zakryta mgły mrokiem Zdała się gasnąć; wtem nagle stanęła W pośrodku pustek na placu szerokiém. Podróżny kroki podwoił, dobiega; Na placu leżał wielki stos kamieni, Na jednym głazie malarza spostrzega: Stał nieruchomy pośród nocnych cieni. Głowa odkryta, odsłonione barki, A prawa ręka wzniesiona do góry, I widać było z kierunku latarki, Że patrzył w dworca cesarskiego mury. I w murach jedno okno w samym rogu Błyszczało światłem; to światło on badał, Szeptał ku niebu, jak modląc się Bogu, Potem głos podniósł i sam z sobą gadał. "Ty nie śpisz, carze! noc już wkoło głucha, Śpią już dworzanie - a ty nie śpisz, carze; Jeszcze Bóg łaskaw posłał na cię ducha, On cię w przeczuciach ostrzega o karze. Lecz car chce zasnąć, gwałtem oczy zmrużą, Zaśnie głęboko - dawniej ileż razy Był ostrzegany od anioła stróża Mocniej, dobitniej, sennymi obrazy. On tak zły nie był, dawniej był człowiekiem; Powoli wreszcie zszedł aż na tyrana, Anioły Pańskie uszły, a on z wiekiem Coraz to głębiej wpadał w moc szatana. Ostatnią radę, to przeczucie ciche, Wybije z głowy jak marzenie liche; Nazajutrz w dumę wzbiją go pochlebcę Wyżej i wyżej, aż go szatan zdepce... Ci w niskich domkach nikczemni poddani Naprzód za niego będą ukarani; Bo piorun, w martwe gdy bije żywioły, Zaczyna z wierzchu, od góry i wieży, Lecz między ludźmi naprzód bije w doły I najmniej winnych najpierwej uderzy... Usnęli w pjaństwie, w swarach lub w rozkoszy, Zbudzą się jutro - biedne czaszki trupie! Śpijcie spokojnie jak zwierzęta głupie, Nim was gniew Pański jak myśliwiec spłoszy, Tępiący wszystko, co w kniei spotyka, Aż dojdzie w końcu do legowisk dzika. Słyszę! - tam! - wichry - już wytknęły głowy Z polarnych lodów, jak morskie straszydła; Już sobie z chmury porobili skrzydła, Wsiedli na falę, zdjęli jej okowy; Słyszę! - już morska otchłań rozchełznana Wierzga i gryzie lodowe wędzidła, Już mokrą szyję pod obłoki wzdyma; Już! - jeszcze jeden, jeden łańcuch trzyma - Wkrótce rozkują - słyszę młotów kucie..." Rzekł i postrzegłszy, że ktoś słucha z boku, Zadmuchnął świecę i przepadł w pomroku. Błysnął i zniknął jak nieszczęść przeczucie, Które uderzy w serce, niespodziane, I przejdzie straszne - lecz nie zrozumiane. Dziady96
|