abstract
| - Starszy pan, któremu Reksio przynosi gazety. Kiedyś był aktorem w teatrze. Jest człowiekiem. Być może jest dziadkiem chłopca. Mieszka w kamienicy. Występuje tylko w serialu. Kategoria:Postacie
- thumb|200px|Ten dziadek nie wpuszcza szatana do piekła Dziadek – podstarzały osobnik płci męskiej. Został sklasyfikowany na kilka rodzajów. Należy zaznaczyć, że rodzaje dziadków mogą się łączyć, np. dziadek snajper może być jednocześnie (w wolnym czasie) dziadkiem obserwatorem lub dziadkiem politycznym. Reguły, według których rodzaje dziadków ulegają syntezie nie zostały jeszcze dokładnie ustalone.
- Kiedyś byłem profesorem. Wykładałem biologie na uniwersytecie Kijowskim imienia Tarasa Szewczenki. Lubiłem tą pracę, ale stawała się z czasem coraz bardziej monotonna, tak więc gdy tylko mogłem, udałem się na emeryturę. Nigdy nie byłem leniwym człowiekiem, o nie! Tak więc jako emeryt nie marzyłem o telewizorze i bujanym fotelu. Moim marzeniem było hodować zwierzęta. Zrodziło się ono po śmierci mojej żony cztery lata temu, ale nie miałem czasu na zajmowanie się mini, bo za dużo czasu spędzałem na uniwersytecie. Spełnianie go zacząłem od zbicia kurnika i postawienia ogrodzenia z siatki na wybieg dla kur. Tych jednak nie zdążyłem kupić przez moją, tfu, córkę Albinę. Odeszła od swojego męża, więc co miałem zrobić? Przygarnąłem ją razem z trójką wnucząt: dwunastoletnią Liliją, dziesięcioletnim Emilijem i rocznym Ime. Wtedy nie myślałem o kurach. Liczyła się Albina, która codziennie kłóciła się z mężem, a niedługo potem biegała po urzędach i sądach. Ja wtedy pilnowałem wnucząt, które praktycznie zajmowały się sobą same. Spokojne były z nich dzieciaki. Robiłem im lemoniadę i różne wesołe kanapki z uśmiechniętymi buźkami kiedy bawiły się w ogrodzie. Kupiłem im też basen i piaskownice dla małego Ime, z którym stawiałem babki z piasku. Czułem się szczęśliwy. Jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy pewnego dnia przyszli po mnie panowie z białym kaftanem. Nie wiedziałem co się dzieje. Po prostu weszli do mojego domu i mnie zgarnęli do karetki. W ten sposób znalazłem się w szpitali psychiatrycznym. Dlaczego? Dowiadywałem się szczotkowo. Otumaniony przez leki nie zawsze potrafiłem połączyć ze sobą fakty, ale w końcu doszedłem prawdy – to wszystko przez Albinę. Wcale nie rozwodziła się z mężem, chciała po prostu zabrać mi mieszkanie. Tak więc oboje uknuli intrygę, w której ja niby zbudowałem klatkę, żeby zamykać w niej małego Ime, a potem, kiedy podrośnie, zabić go i zjeść. Podobno też biegałem za Emilijem i Liliją udając psa pasterskiego i podgryzając im kostki. Takie bzdury… moja własna córka…! Nic z tego oczywiście nie było prawdą. Albina ubezwłasnowolniła mnie, przeprowadziła się z rodziną do mojego domu, a kiedy wypisali mnie ze szpitala to wysłała mnie do domu spokojnej starości. Domu… to za dużo powiedziane. To była po prostu skorumpowana umieralnia dla starych ludzi gdzieś w środku lasu. Unosiła się tam atmosfera końca. Nikt nie miał już nadziei, nikt nie widział w życiu sensu. Cały zarząd rozdzielał dotacja między siebie, a wszyscy podopieczni, w tym ja, żyliśmy bez ciepłej wody i prądu, pomiędzy ścianami z odpadającym tynkiem. Pościele były brudnymi szmatami, a materace śmierdziały. Opieki medycznej nie było, a jedynymi dostępnymi lekami były paracetamol i aspiryna. Dużo osób, które przyjmowały stałe leki właśnie to wykończyło. Co najgorsze karmili nas gorzej niż zwierzęta, bo codziennie była jedynie miska zupy z ziemniaków i jakiegoś zielska. Każdy musiał dbać o zapasy na własną rękę i jeść to, co las mu zaoferował. Byłem w pokoju z Hubertem i Jakowem. Obaj codziennie zakładali się ile osób popełni samobójstwo, a ile umrze. Też wciągnąłem się w tą chorą grę, a po jakimś czasie całkiem nieźle szacowałem ilość nieboszczyków. W pokoju obok mieszkała Polina i Ursuła. Panie zajmowały się szyciem wszystkiego ze wszystkiego, jak same określały. I to właśnie one natchnęły mnie, żeby ze starych szyb i silikonu zbudować farmę mrówek. Niedługo przerodziła się ona w całkiem spory kompleks tuneli, który pozwolił mi nie zwariować, bo ciągle rozbudowywałem mieszkanie moich małych przyjaciół. W końcu nadeszła zima. Lato było suche i jesienią jedzenia było niewiele. Moje kochane mróweczki stały się ospałe, aż w końcu zastygły, niemal jak posągi, czekając cieplejszych dni. Robiło się coraz zimniej. Chodziłem po rozwalającym się domu i zabierałem strzępki materiałów tym, którym i tak już nie były potrzebne. Potem zabierałem także ubrania i zanosiłem panią obok, żeby szyły z nich odzienia dla tych, którzy ich potrzebowali, a robiły to sprawnie i gustownie. Nie czułem wyrzutów sumienia, bo niby dlaczego? Przecież to nie byli już ludzi. To marionetki, którym ktoś podciął sznurki. Marionetki nie potrzebują ubrań poza sceną, prawda? W końcu zabrakło i jedzenia. Na biednej zupie człowiek długo nie przetrzyma. Tak więc ci, którzy byli w lepszej formie chodzili na polowanie, a potem gotowali z tego gulasz. Jak ładnie się ich poprosiło, to można było dostać miskę. Pyszne mięsko, takie ciepłe, mięciutkie… Jednak gdy zima dawała ostro się we znaki przestali się dzielić. Sam próbowałem polować, ale nie miałem pojęcia jak to robić. Nigdy nic nie upolowałem. Nawet na wnyki. Chociaż może na wnyki coś się złapało, ale nie byłem dość szybki, żeby to dostać. Byłem coraz bardziej głodny, słaby, a moje mróweczki mnie potrzebowały, nie mogłem umrzeć, bo one też umrą. Przestałem rozmawiać z kimkolwiek, bo ludzie niczym sroki czekali na łupy. Tutaj trzeba sobie radzić na własną rękę. Przeniosłem się więc razem z moimi zwierzątkami do pustego pokoju. Nie… Tak naprawdę to nie był pusty. Były w nim marionetki. Wystawiłem je na korytarz, bo zajmowały za dużo miejsca. Zabarykadowałem drzwi, żeby nikt nie ukradł moich znalezisk, a miałem dość sporo – pełno suchych gazet, którymi wypychałem ubranie, żeby było mi cieplej, stos skór, które ukradłem, tak samo jak materiały, ale sznurek gdzieś znalazłem. Miałem także nóż i garnek, co prawda garnek dziurawy, ale się go naprawi. Do tego mogłem wyjść oknem i rozpalić ognisko, żeby coś sobie upichcić. Tylko nie miałem co. Gdy pogoda była ładna, to chodziłem po lesie i szukałem czegokolwiek, ale znajdowałem głównie świerki. Z ich igieł parzyłem sobie herbatkę. Czasem wykopałem jakieś korzonki. Ale pewnego razu, w nocy, zdarzyło się coś nieprawdopodobnego! Zdjąłem barykadę z drzwi, bo musiałem iść po wodę. Oczywiście wziąłem nóż ze sobą, a moim mróweczką kazałem pilnować pokoju. W razie czego miały grupowo zaatakować napastnika. Tygodniami uczyłem je taktyki i mam pewność, że wszystko zrozumiały. Moje mądre zwierzaczki! Tak więc zabrałem butelki i szedłem korytarzem. Po drodze znalazłem kilka ubrań i garnek, który też napełniłem wodą. Wracając do pokoju usłyszałem w nim jakieś szuranie. Zwoje znaleziska zostawiłem obok drzwi, a sam dzierżąc nóż uchyliłem drzwi. Coś tam było. Wiem, że to nie był człowiek, bo mróweczki go nie zaatakowały. Tak więc, to musiało być zwierzę. Bardzo duże. Chodziło na dwóch nogach, ale było zgarbione. Przednimi łapami grzebało w moim dobytku. Ogólne wrażenie – przerośnięta małpa. Ale w Rosji? Może to wielka stopa? Nie… za mało owłosione. A poza tym nie ma dowodów, że w ogóle istnieje. Nie wiedziałem co to było, ani w jaki sposób mogło się bronić. A tym bardziej jak się tu dostało. Wiedziałem jedynie, że jeśli szybko to zaatakuje, to będę miał dużo mięsa. Skoczyłem na zwierzę powalając je. Wydało z siebie coś co można nazwać połączeniem krzyku i syczenia. Bez trudu utrzymałem ja na ziemi, chociaż się rzucało. Sięgnąłem po pusty garnek i palcem zatkałem dziurę, której nigdy nie naprawiłem, a potem wbiłem zwierzęciu w szyję nóż. Znów wydało ten dziwny, przypominjący ludzki krzyk odgłos. Szybko przestało się poruszać, chociaż wciąż nie było martwe. Trzymając palec na dziurze w garnku z krwią, wylałem wodę z tego znalezionego i tam przelałem krew. Jutro będzie pyszne śniadanko… Zapaliłem świeczkę, żeby oprawić zdobycz. Samiec. Zwierzę miało bardzo rzadkie owłosienie na nogach, rękach i głowie. Trochę też na tułowiu, ale tam przeważała goła skóra. Ta wydawała się zdrowa, jednak pokrytą plamami wątrobowymi, więc był to stary osobnik. Nic dziwnego, że tak bardzo zbliżył się do ludzi. Zmierzę miało ręce z dłońmi z pięcioma palcami i przeciwstawnym kciukiem. Pysk płaski, bez kłów. Na sobie normalnie założone ubranie, a na nogach buty… Musiało być bardzo inteligentne skoro samo założyło sobie buty i ubrało się, a do tego zawiązało sznurowadła na kokardki. Może było wychowane przez ludzi, a potem uciekło do lasu? To w sumie nie ważne. Zastanawiałem się jak może smakować, bo przecież czym innym teraz był jak pożywieniem? Tak to już jest w naturze – zjadasz, albo jesteś zjadany. Oskórowałem zdobycz, oddzieliłem mięso od kości i rozłożyłam na reklamówkach czekając aż wystygnie. Trzeba będzie jutro sprzątnąć całą krew, która się rozlała. Obmyślałem jak zrobić, żeby nic z niego nie zmarnować: skóra będzie służyć mi za kołdrę, z kości zrobię wywar, a krew można ściąć z podsmażonymi korzonkami, podobnie jak robi się jajecznicę. Albo zrobię kaszankę. Mogę też przygotować kiełbasę. I smalec! Nic się nie zmarnuje… Zabarykadowałem drzwi i położyłem się. Do rana mięso powinno wystygnąć, a wtedy spakuje je zakopie w leśnym śniegu, żeby się nie zepsuło. Nie mogę się doczekać tej uczty. Kategoria:Opowiadania
- Dziadek mógł być ojcem Cioci, albo Wujka, mężem Babci, oraz dziadkiem Chłopca, i Bratty.
|