abstract
| - Rozdzwoniły się janczary sanek na ulicach. Zgrabne płozy migały tu i tam w szybkim, śliskim biegu. Dumnie jakoś kłusowały konie, pokryte cennymi siatkami, ustrojnone w pióra i kity. Wieczorem ruch jakby się wzmagał. Środkiem ulic gnały sanki prywatne i dorożkarskie, wioząc zakapturzone panie do teatru. Sunęły gęsto karety, poprzedzane klasycznym tupotem spasionych koni; wlokły się drobnym truchtem pospolite dryndy z przygarbioną postacią dryndziarza na koźle. Piesza publika spacerowała wolniej, gwarząc wesoło i przypatrując się jeżdżącym saniami. Długie słupy pary przeplatały ciemne postacie osób. Rzęsiste światła lały się na chodniki z wystaw sklepowych i wielkich lampionów, oświetlających pewne cukiernie lub większe sklepy. Tu i tam mrugały niezliczoną ilością źrenic lampki różnobarwne teatrów złudzeń. W Alejach Ujazdowskich, wśród publiczności nieco rzadszej, szedł Waldemar Michorowski. Przed jego oczami jaskrawym zygzakiem rysowały się słowa: "Lucia mnie kocha". Nie mógł odpędzić z myśli tej pewności, która już występowała zbyt wyraźnie. Po odmowie, danej księciu Zygfrydowi, Lucia strzegła troskliwie swych uczuć. Wieść głucha rozeszła się prędko, pochłaniana i komentowana. Oczekiwano następstw. Ordynat widział zwrócone na siebie oczy tłumu salonowego, ale co gorsze, czuł wśród nich nieśmiałe, błagające źrenice Luci. Prześladowały go one, wpijały mu się uparcie do duszy, oplatając spojrzeniem niby pajęczą nitką, niby jakimś mrokiem, co zwolna, ale silnie opanowuje zastygły po zorzach dzień. Czuł, że nie ogarniają go miłosne pęta, że brak im słodyczy, ale że jednak są to - pęta, niewolnicze, jakby obowiązujące, które spadły na niego prosto z życia, bez poprzedniej wibracji duszy. Wsączało się to despotycznie w istotę jego ducha, bez cichego fletu grającego cudne melodie zachwytów i szalonych upojeń. Zamarłe pieśni przebrzmiałych nokturnów nie ocknęły się, ani jeden dźwięk nie drgnął rzewną tęsknotą na omdlałych tonach harf, kiedyś dzwoniących epopeją. Struny, rozkołysane dawniej w hejnał rozkoszy, nie pordzewiały, lecz zwinęły się szczelnie w zazdrosny krąg, wskroś którego przepływał chłód pustkowia. Jakieś nowe, niesłychane misterium, upojne, na uroczych pasmach światłości spływające do duszy, mogłoby rozbudzić z odrętwienia te struny czarodziejskie, śpiące w bolesnym letargu. Jeśli nie były zabite huraganem, co zagłuszyło ich śpiew? Jeśli nie uległy wiekuistemu snu?! Dotąd trwały w swym zaniku. Pajęcze pęta świadomości uczuć Luci nie były twórczą pobudką: Niepokoiły - nie budząc. Zamknięta w duszy ordynata świętość nie skalała swej boskości. Dogmat, zawarty w niej, palił się tym samym ogniem ofiarnym na stosie świętych kwiatów przeszłości. I pachniały lilie przeżywanych uczuć. I dym wonnych kadzideł przyśnionych zjawisk nie rozpłynął się w zapomnieniu. Ekstaza przeszła w nieziemską wizję i pałała jasnością. Żadna iskra nie struchlała, nie było popiołów. W świątyni jego miłości szemrał ten sam szept modlitewny drogich ust kapłanki, i w tajemniczych półcieniach jaśniała zawsze jej postać. Nawała nowych wrażeń nie potrafiła zwiać tego jedynego obrazu, którego czas wżłabiał się tylko głębiej w skrwawione serce. Waldemar nie mógł i nie starał się odczuć egzaltowanej miłości Luci. Samo pragnienie uważałby za świętokradztwo. Ale czuł do Luci głęboką litość, współczuł jej jak zranionej siostrze. Chciał ją ratować, lecz widział, że wszelkie usiłowania na nic. Męczyło go to niewymownie. Odgadywał skryte zamiary dziadka i oburzały go. Gniótł w sobie niechęć, która często z dziką pasją występowała przeciwko Luci. Bunt obrażonej duszy, gniew i szyderstwo stawało się coraz jawniejsze. Szaloną wolą opanowywał zgrzyt wewnętrzny, ale przeczuwał, że pomimo wysiłków może brutalnie wybuchnąć. Podniecając się przykrą duchową rozterką, szedł ociężale przez ciche, zaśnieżone Aleje Ujazdowskie, schowany prawie w cienie drzew. Gdzieś, w pobliżu Łazienek, usiadł zamyślony na ławce. Wspomnienie nagle uderzyło go złotym i bolesnym biczem. Zadrżał. W przymkniętych oczach rozsunął się śnieżny, lecz ciepły wieczór marcowy. Blask latarni migotał wśród drzew. Jest jakoś dziwnie słodko i muzykalnie. Drobne płatki śniegu sypią sennie i topnieją na futrzanym kołpaczku siedzącej na wprost niego kobiety. Jadą razem środkiem Alei w odkrytym landzie. Obok niej staruszka, matrona, patrzy na ulicę, a oni oboje utopili wzrok w swych rozmiłowanych źrenicach i piją, piją bezdenny czar, piją zachwyt własnych serc, piją, aż do zawrotu głowy. Powóz niesie, lekko, jakby na puchu łabędzim, słychać jedynie rytmiczne stukanie koni na drewnianym bruku, lecz i to ma swoją wyłączną melodię. Jadą, wydaje się, w nieskończoność. On w swoich dłoniach ma jej ręce, które sam obnażył z rękawiczek i tuli pieszczotliwie. Postać jej widzi w blaskach lamp, taką ukochaną, taką oddaną mu, jedyną. Czasami jakieś słowo, ciche a potężne w swym znaczeniu, przefrunie z jego ust na jej wargi, one zaś uśmiechają się, jak stokrotki pod dotknięciem słońca, i kwitną, pachną - dla niego! Jadą tak długo w tej ciszy anielskiej, w tej niezgłębionej rozmowie serc, w tym zapatrzeniu się w sobie. A śnieg sypie jakby okruchy gwiazd i topnieje na tej postaci. Więc ona wchłania w siebie gwiazdy? Z tylu drobniutkich promieni tworzy się jedna gwiazda, przejasna, złotolita gwieździca: jest nią - ona sama. I promieniuje, sieje oślepiające strumienie blasków. Na niego spada najdrogocenniejszy, niewysłowiony, piękny - i odurza go. O, wspomnienie niebiańskie! O śnie, bez powrotu! Ordynat podniósł powieki. Śnieg sypie, sypie, jak w marzeniu, co uleciało w mroźne przestworza. Błyszczą latarnie. Jęczą dzwonki rozpędzonych sanek. Wszystko tak, jak wtedy, tylko smutek czarny łazi tu bezkarnie, depcze po duszy, naigrawa się z marzeń. Podły twór! Nie zamknie szyderczej paszczy, nie odwróci urągliwych oczu. Żyje i mnoży swe plugawe potomstwo i karmi je ludzką żałobą. Wszędzie go tu pełno. Ławy swe rozciąga od brzegu do brzegu i zieje z pyska nędzą na tych, co tu... chcą wspominać. Podły twór! Ordynat drgnął. Wstał i zgarbiony, jakby cały ogrom smutku dźwigał na swych barkach, poszedł wolno w stronę miasta. Rękę schował do kieszeni futra i zacisnął ze strasznym bólem. I oni chcą mnie?!... warknęły jego usta równie wściekle, jak żałośnie. Pogarda drgnęła mu w źrenicach.
|