About: dbkwik:resource/xsa_FLQo6Y5pu-PfbY3VxQ==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Podróż powietrzna po Afryce/42
rdfs:comment
  • — Całe nasze zadanie, rzekł patrząc na mapę, jest przeprawić się za rzekę; ale że nie ma ani mostu, ani łodzi, wypada bądź co bądź przebyć tę przestrzeń w balonie, a do tego potrzeba ulżyć ciężaru. — Nie wiem jak tego dokażesz, odpowiedział myśliwy który się bał o swoje strzelby; chyba że jeden z nas zdecyduje się poświęcić, pozostać w tyle... i z kolei ja zamawiam sobie ten zaszczyt. — Doprawdy! odparł Joe; alboż to ja nie mam zwyczaju.... — Nie chodzi przyjacielu, o skoczenie na ziemię, ale o podróż pieszą do brzegów Afryki; jestem dobry wędrowiec, dobry myśliwy.... — Obejdzie się bez tego.
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
  • [[
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Rozdział
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
  • [[
adnotacje
  • Dawny|1863 r
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne
abstract
  • — Całe nasze zadanie, rzekł patrząc na mapę, jest przeprawić się za rzekę; ale że nie ma ani mostu, ani łodzi, wypada bądź co bądź przebyć tę przestrzeń w balonie, a do tego potrzeba ulżyć ciężaru. — Nie wiem jak tego dokażesz, odpowiedział myśliwy który się bał o swoje strzelby; chyba że jeden z nas zdecyduje się poświęcić, pozostać w tyle... i z kolei ja zamawiam sobie ten zaszczyt. — Doprawdy! odparł Joe; alboż to ja nie mam zwyczaju.... — Nie chodzi przyjacielu, o skoczenie na ziemię, ale o podróż pieszą do brzegów Afryki; jestem dobry wędrowiec, dobry myśliwy.... — Nigdy się na to nie zgodzę! odparł Joe. — Wasza walka szlachetności jest nieużyteczna, moi przyjaciele, rzekł Fergusson; spodziewam się, że do tej ostateczności nie przyjdzie; zresztą gdyby okazała się potrzeba, zamiast się rozłączać, wszyscy razem pójdziemy pieszo. — Pięknie powiedziane, rzekł Joe; mała przechadzka nie zawadzi. — Tymczasem jednak, mówił dalej doktor, użyjem ostatniego sposobu ulżenia Wiktorji. — Jakiego? zapytał Kennedy; bardzo jestem ciekawy. — Wyrzucimy skrzynie piecyka, stos Buntzena i wężownicę, tym sposobem pozbędziem się dziewięciuset funtów ciężaru. — Ale Samuelu, jakże zdołasz rozszerzyć gaz? — Obejdzie się bez tego. — Ależ wreszcie.... — Posłuchajcie, przyjaciele: obrachowałem dokładnie ile nam pozostanie siły wzlotu, wystarczy ona do przeniesienia nas trzech z resztą rzeczy. Wraz z dwoma kotwicami które chcę zachować, ważyć będziem pięćset funtów. — Kochany Samuelu, odpowiedział myśliwy, jesteś kompetentniejszy od nas w tych rzeczach i jedynym sędzią położenia, czyń więc jak powiadasz, a my ci będziem posłuszni. — Ja także jestem na rozkazy pańskie. — Powtarzam, przyjaciele, jakkolwiek rzecz jest niebezpieczna, musim wyrzucić przyrząd. — Wyrzućmy! rzekł Kennedy. — Do roboty! zawołał Joe. Praca była nie łatwa; należało rozbierać przyrząd sztuka po sztuce, wyjąć naprzód skrzynię mieszaniny, potem skrzynię piecyka, a nakoniec skrzynię, w której robił się rozkład wody. Podróżni połączyli wszystkie swe siły by oderwać je od dna łódki, w którem były mocno osadzone; ale Kennedy był tak silny, Joe tak zręczny, a doktor tak przemyślny, że wreszcie im się powiodło; różne przedmioty wyrzucane z łodzi, znikały pod gęstemi liśćmi jaworu. — Murzyni się zdumią, rzekł Joe, znalazłszy te przedmioty w lesie; gotowi czcić je jak bóstwa. Następnie zajęto się rurami wetkniętemi w balon i połączonemi z wężownicą. Joe przeciął kilka wiązań kauczukowych o kilka stóp powyżej łódki; ale z rurami była trudniejsza sprawa, gdyż górnym końcem sięgały szczytu balonu, przymocowane drutem mosiężnym do kółka klapy. Wówczas to Joe dał dowody przedziwnej zręczności; boso, by nie oskrobać powłoki balonu, wdarł się po sznurze na szczyt zewnętrzny powietrznego statku i tu walcząc z tysiącznemi trudnościami, uczepiony jedną ręką u śliskiej powierzchni, drugą odkręcił osadę śruby, która przytrzymywała rury. Po tej operacji rury z łatwością się odczepiły i wyciągnięto je przez klapę dolną, którą następnie szczelnie zawiązano. Wiktorja uwolniona od znacznego ciężaru, wyprostowała się na powietrzu i mocno ciągnęła sznur kotwicy. Około północy różne te prace zostały szczęśliwi ukończone, lubo znużyły wielce podróżnych. Pospiesznie spożyli wieczerzę złożoną z pemikanu i zimnego grogu, bo nie było przy czem go ugotować i zabierali się do spoczynku. Joe i Kennedy upadali ze znużenia. — Kładźcie się i spijcie, przyjaciele, rzekł Fergusson; ja będę czuwał pierwszą część nocy; o drugiej rozbudzę Kennedego, a o czwartej Kennedy rozbudź Joego; o szóstej wyruszymy w drogę i bogdaj niebo szczęściło nam w tym dniu ostatnim! Nie dając się długo prosić, dwaj towarzysze doktora rzucili się na dno łódki i zaraz usnęli głęboko. Noc była spokojna, chmury przesuwały się po tarczy księżyca, którego niepewne promienie zaledwie przerywały ciemność. Fergusson oparłszy się o krawędź łodzi wodził oczyma dokoła siebie, patrząc bacznie na posępna zasłonę z liści, która rozciągała się pod jego stopami zakrywając ziemię. Najlżejszy szmer budził w nim podejrzenie, lada szelest liści wydawał mu się niebezpieczny. Był w dziwnem usposobieniu umysłu, skłonnem do mimowolnego przestrachu, który samotność nocy powiększa. Pod koniec tak awanturniczej podróży, przebywszy tyle przeszkód, w chwili gdy już zbliżasz się do kresu, obawy są żywsze, wzruszenie mocniejsze: cel podróży zdaje się uciekać przed oczyma. Zresztą obecne położenie wcale nic było uspokajające pośród barbarzyńskiego kraju i z balonem, który lada chwila mógł stać się zgoła nieużyteczny. Doktor mało już nań liczył, bo minął czas gdy pewny jego siły wzlotu, śmiało na nim polegał. Pod wrażeniem takich obaw zdawało się doktorowi, że niekiedy słyszy jakiś szmer głuchy w gęstwinie i dostrzega szybkie błyski światła migocące między drzewami, spojrzał baczniej i zwrócił w tym kierunku lunetę nocną; nic się nie ukazało, a nawet nastała cisza głęboka. Widocznie był pod wpływom złudzenia zmysłów, słuchał jeszcze, ale żaden dźwięk go nie dochodził, a gdy czas jego czuwania upłynął, rozbudził Kennedego, zalecił mu niezwykłe baczenie na wszystko i położywszy się obok Joego usnął natychmiast. Kennedy spokojnie zapalił fajkę przecierając oczy, które kleiły się do snu; oparł się w kącie i puszczał gęste kłęby dymu by sen odpędzić. Głuche milczenie panowało do koła; lekki wiatr poruszał szczyty drzew i zwolna kołysał łódkę, jakby zachęcając myśliwego do drzemki, która i tak go ogarniała; starał się oprzeć pokusie, roztwierał kilkakroć powieki, zatopił w ciemności nocy spojrzenia nic nie widzące i nakoniec nie mogąc przezwyciężyć znużenia, zasnął. Jak długo był w tym stanie bezwładności? Nie umiał sobie zdać sprawy, rozbudzony nagle niespodziewanym błyskiem światła. Przetarł oczy, powstał, ogromne gorąco padło mu na twarz. Las był w płomieniach. File:Cinq Semaines en ballon 073.png — Pożar! pożar! zawołał sam nie wiedząc co się dzieje. Dwaj towarzysze zerwali się na nogi. — Co takiego? zapytał Samuel. — Pożar, rzekł Joe. Ale któżby u licha... W tej chwili rozległy się wycia pod mocno oświeconemi liśćmi. — A! dzicy! zawołał Joe; rozniecili pożar w lesie, by nas tem pewniej spalić! — Talibasy! niezawodnie marabuty z Al-Hadżi, rzekł doktor. Krąg ognisty otaczał Wiktorję; trzaskanie suchego drzewa mieszało się z jękiem zielonych gałęzi; powoje, liście, wszelka żywa część roślinności, wiły się w niszczącym żywiole; wielkie drzewa dymiły się jak piece ogromne, a te gromady materiałów zapalonych, odbijały blask jaskrawy od obłoków, tak iż podróżni sądzili że są otoczeni kręgiem ognistym. — Uciekajmy! zawołał Kennedy; na ziemię! tam jedyne nasze ocalenie! Ale Fergusson silnie chwycił go za rękę, zatrzymał w biegu, i pochyliwszy się do sznura kotwicy, przeciął go jednem cięciem toporu. Płomienie wijąc się ku balonowi, już dotykały jego ścian oświeconych; ale Wiktorja oswobodzona, sunęła się tysiąc stóp w obłoki. Okropne krzyki rozległy się w lesie wraz z wystrzałami z palnej broni; balon uniesiony wiatrem który się zerwał z rana, uleciał w stronę zachodnią. Była godzina czwarta z rana.
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software