About: dbkwik:resource/-eU6IujMn8EnFLRoTyHKCg==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Ordynat Michorowski/02
rdfs:comment
  • W jaskrawym świetle pożogi bielały w oddali mury bliższych folwarków. Jasność, żar piekący rozdzierał noc na daleką przestrzeń. Śniegi, leżące blisko ognia, stajały w brudnych kałużach odbijając gorące łuny. Rozżarzone głownie, warkocze iskier z sykiem grzęzły w błocie, buchając resztkami ognia, jak zmęczone bestie pianą. Zdawało się, że słońce spadło na ziemię, rozprysło się i skłębia, ciska w górę, rzucając dokoła swe zabójcze pasma, niby macki potwora. Wyniosłe baszty i wieżyce ordynackiej siedziby rozbłysły w świetle. Róż wsiąknął w mury; krwawo świeciły szyby okien. – Jaki powód? – Ruszaj!...
dcterms:subject
Tytuł
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • II
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Helena Mniszkówna
abstract
  • W jaskrawym świetle pożogi bielały w oddali mury bliższych folwarków. Jasność, żar piekący rozdzierał noc na daleką przestrzeń. Śniegi, leżące blisko ognia, stajały w brudnych kałużach odbijając gorące łuny. Rozżarzone głownie, warkocze iskier z sykiem grzęzły w błocie, buchając resztkami ognia, jak zmęczone bestie pianą. Zdawało się, że słońce spadło na ziemię, rozprysło się i skłębia, ciska w górę, rzucając dokoła swe zabójcze pasma, niby macki potwora. Wyniosłe baszty i wieżyce ordynackiej siedziby rozbłysły w świetle. Róż wsiąknął w mury; krwawo świeciły szyby okien. Z wielkiej bramy sklepionej wypadł ostrym galopem mały orszak konnych i gnał do pożaru fantastyczny, jak hufiec upiorów. Na czele biegł koń czarny, zziajany, z rozwianą gęstwą ogona i grzywy. Pożar grał mu w źrenicach; nozdrza niosły pochodnie. Cwałował naprzód, świecąc marmurową piersią. Unosił na grzbiecie smukłą sylwetkę jeźdźca w rozniesionej przez pęd burce, spiętej tylko na ramionach. Już dopadali pożaru, gdy zastąpił im drogę inny jeździec bez czapki, z osmoloną czupryną i okopconą twarzą. Konie, wstrzymane gwałtownie, stanęły dęba. Zapytania i odpowiedzi skrzyżowały się: – Jaki powód? – Podpalone... wszystkie rogi zajęte. Obcy ludzie... dowodzą agitatorzy! – Wszystkie straże są? – Tak, panie ordynacie. – Ratować domy robotników i służby; od fabryk odstąpić. Żywo! – Młyny zgorzały. Ale spirytus, panie ordynacie!... – Słuchać komendy! Ludzie ważniejsi. Na miejsce, Badowicz! Głos brzmiał spokojnie, ale stanowczo. W tej chwili właśnie pękł zbiornik alkoholu. Oślepiająca rakieta, piorunowym grzmotem cisnęła się pod różowy strop nieba i potoczyła z góry, warcząc przeraźliwie, wprost na ordynata. Olbrzymi strzelec i dwaj inni gwałtownie odciągnęli karego wierzchowca daleko na stronę. Oniemieli z przestrachu, bladzi, wydali okropny okrzyk zgrozy. – Panie ordynacie... dalej... dalej! – Tu ogień dosięgnie! – Dziękuję wam. Brunon i Jur do pożaru; ratować mieszkania! Pan do naczelnika straży na pomoc. Łowczy Urbański skłonił się. – Ale, panie ordynacie, samemu niebezpiecznie... obcy ludzie... bunt. – Proszę być spokojnym. Ordynat został sam. Silnie trzymał rozgorączkowanego konia, lecz Apollo walił kopytami, bryzgając błotem. Chrapał wściekle, przysiadał na tylnych nogach, z nozdrzy ział ogniem. Spod czarnej czapki ordynata szare oczy błyszczały łuną pożaru. Brwi miał zmarszczone w gęsty łuk. Smagła, szczupła twarz zabarwiła się ogniście. Patrzył w rozpętaną przemoc ognia spokojniej od Apolla, tylko nozdrza grały mu prędko, podniecone wewnętrzną gorączką i swędem spalenizny. – Co ja im zrobiłem?... Czy to zemsta? Za co?... myślał poruszony. – Agitatorstwo... bunt... Więc fala przyszła i tu?! Uśmiech ironiczny błąkał się na jego ustach, przemknął po wydatnych rysach i zawieją sarkazmu omglił szare źrenice. – Bydło! - wyrzuciły skrzywione wargi. – A przecież mają naukę; daję im ją - myślał z goryczą. – Owczy pęd! I jeszcze słabe mózgi! Już był podniecony ideą ocalenia zbłąkanych tłumów. Ostrogami trącił Apolla, ruszył w huczące masy ludu, w burzę ognia i dymów. Lecz powstrzymał go olbrzymi Jur, chwytając konia za uzdę. – Jaśnie panie!... tam nie można... tam grożą... przeklinają. Ordynat parł naprzód. – Kogo przeklinają? Mnie? – Jaśnie pana... to podlecy. – No, dobrze. Mówiłem ci: ratować mieszkania! Ruszaj do pożaru! – Jaśnie panie... – Ruszaj!... Głos ordynata zasyczał. Jur znikł w tłumie. – Zabawna historia! - myślał Michorowski. – Tego jeszcze nie widziałem. Ciekawym! I z uśmieszkiem lekceważenia wtłoczył konia w skłębione rojowisko ludzkie.
is dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg== of
is dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA== of
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software