abstract
| - Dla mieszkańców stref umiarkowanych chłód ten wydałby się zbyt ostry, lecz ludzie przyzwyczajeni do tego klimatu, znosili go łatwo. Zresztą powietrze było spokojne. Porucznik Hobson, zauważywszy, że wierzchnia warstwa śniegu zmiękła, polecił oczyścić zewnętrzną stronę zagrody. Mac Nap i jego pomocnicy wzięli się odważnie do dzieła i w kilka dni skończyli swą pracę. Liczne ślady świadczyły o obecności zwierząt o cennych futrach w pobliżu przylądka Bathurst, a ponieważ pożywienia nie miały, złapanie ich w sidła z tkwiącą w nich przynętą nie było rzeczą trudną. Idąc za radą myśliwego Marbre przygotowano również łapkę na renifery, naśladując w tem Eskimosów. Był to rów szerokości dziesięciu stóp, głębokości zaś dwunastu. Deska ruchoma, podnosząca się własnym ciężarem, przykrywała go w zupełności. Przy końcu deski położono gałęzie i trawy jako przynętę. Zwierzę zbliżywszy się do niej, wpadało w rów niechybnie, deska zaś, wracając automatycznie do dawnego położenia, przyciągała zwierzęta w dalszym ciągu. Jedyną trudnością w kopaniu dołu była ścisłość gruntu, a raczej stwardniałej jak skała warstwy śnieżnej, na którą natrafił był Marbre, po wykopaniu ziemi i piasku z rowu na cztery do pięciu stóp. Jasper Hobson zdziwił się niemało z tego powodu. – Warstwa ta wskazuje, – rzekł porucznik, – że na części wybrzeża, na którem się znajdujemy, musiał przed laty panować ostry mróz w przeciągu bardzo długiego czasu; następnie, że ziemia i piasek powoli zasypywały zlodowaciałą masę, położoną prawdopodobnie na podłożu granitowem. – Warstwa ta nie szkodzi bynajmniej naszej łapce, – odezwał się myśliwy Marbre. – Przeciwnie nawet, gdyż renifery, chcąc się z niej wydostać, nie poradzą sobie ze śliską powłoką śniegu. Marbre się nie mylił, o czem można się było wkrótce przekonać. 5 grudnia, Sabine i on, zbliżywszy się do rowu, usłyszeli głuchy pomruk, który się zeń wydobywał. – To nie jest ryk reniferów, – rzekł Marbre, – i nietrudno mi określić zwierzę, które wpadło w łapkę. – Niedźwiedź! – odezwał się Sabine. – Tak jest, niedźwiedź! – odpowiedział Marbre z błyskiem zadowolenia w oczach. – Nie tracimy nic na tej zamianie. Befsztyk z niedźwiedzia nie jest gorszy od befsztyka z renifera, a w dodatku mamy futro. Oczywiście myśliwi byli uzbrojeni. Wsunąwszy kule do strzelb, stanęli nad łapką. Deska była na swojem miejscu, tylko przynęta, wciągnięta prawdopodobnie do rowu, znikła. Marbre i Sabine uchyliwszy deskę, zajrzeli do rowu. W głębi jamy w kącie widniała biała masa futra białego, majacząca zaledwie w mroku, a w niej dwoje oczu błyszczących. Ściany rowu były głęboko poryte pazurami i bez wątpienia, gdyby nie ich śliska powłoka, niedźwiedź byłby się z niego wydostał. W tych warunkach upolowanie zwierzęcia nie przedstawiało żadnej trudności. Dwa celne strzały zabiły je na miejscu. Najważniejszą obecnie rzeczą było wydostanie ciała z jamy. Myśliwi musieli powrócić do fortu, dla zapewnienia sobie pomocy. Dziesięciu ludzi zaopatrzonych w sznury podążyło wraz z nimi do łapki, skąd wyciągnięto z trudem ogromne zwierzę, wysokości sześciu stóp, wagi najmniej sześciuset funtów. Niedźwiedź ten należał do jednego z gatunków białych niedźwiedzi, o czem świadczyły czaszka spłaszczona, ciało wydłużone, pazury krótkie i mało zakrzywione, pysk cienki i futro całkiem białe. Mięso zwierzęcia odesłano do Mrs. Joliffe, która przyrządziła z niego smaczną potrawę z apetytem spożytą przy obiedzie. W ciągu następnego tygodnia łapki dały plon obfity. Złowiono dwadzieścia kun ustrojonych w najpiękniejsze swe szaty zimowe, lecz trzy tylko lisy. Sprytne te zwierzęta, domyśliwszy się nastawionych na nie sideł, wykopywały ziemię przy łapce, zabierały przynętę i z łatwością wydostawały się z więzienia. Sabine z tego powodu wrzał z gniewu, dowodząc, że taki podstęp nie jest godny „uczciwego lisa”. Około 10 grudnia zerwał się południowo-zachodni wiatr. Śnieg zaczął znów padać, lecz małemi, rzadkiemi płatkami, które wnet zamarzały pod wpływem ostrego chłodu. Mróz, z powodu silnego wiatru, był tak dokuczliwy, że mieszkańcy fortu musieli zamknąć się ponownie w mieszkaniu. Jasper Hobson, zalecił swym towarzyszom użycie pastylek wapiennych antyskorbutowych i soku cytrynowego, jako zabezpieczenie przeciwko skorbutowi, powstającemu łatwo pod wpływem przeciągłego mrozu i wilgoci. Dotychczas jednak, dzięki zabiegom higjenicznym, mieszkańcy fortu byli wszyscy zdrowi. Noc polarna była w swej pełni. Zbliżało się przesilenie zimowe dnia z nocą, w którem słońce dosięga najniższego swego odchylenia na północnej półkuli. W południe na południowej stronie długich, białych równin widniała nieco jaśniejsza barwa. Nad krajobrazem polarnym, pogrążonym zewsząd w ciemnościach, unosił się smutek bezbrzeżny. W głównym domu faktorji mijały dni spokojnie. Odkąd odgarnięto śnieg od zagrody, nie obawiano się dostępu dzikich zwierząt, pomimo, że groźny pomruk dawał się słyszeć nieraz. Co do odwiedzin myśliwych indyjskich, czy kanadyjskich, można było być o nie spokojnym o tej porze roku. W tym czasie zdarzył się wypadek, który wymownie świadczył, że nawet wśród zimy pustynne te strony nie są całkiem wyludnione. Istoty ludzkie krążyły po wybrzeżu, polując na morsy i obozując pod śniegiem. Byli to „zjadacze surowych ryb”, przebywający na lądzie Północnej Ameryki, od morza Baffińskiego do cieśniny Berynga, a na południe do jeziora Niewolniczego. 14 grudnia, o dziewiątej zrana, sierżant Long, powróciwszy z wycieczki do wybrzeża, doniósł porucznikowi w swym raporcie dziennym, że, o ile go oczy nie mylą, jakieś koczownicze plemię obozuje o cztery mile od fortu w pobliżu małego przylądka. – Któż to być może? – spytał Jasper Hobson. – Są to ludzie, albo morsy – odpowiedział sierżant. – Nic pośredniego. Dzielny sierżant byłby wielce zdziwiony, gdyby mu powiedziano, że niektórzy przyrodnicy przyjęli właśnie to „pośrednie”, którego nie przyznawał on, sierżant Long. I, w istocie, niektórzy uczeni, mniej lub więcej poważnie, uważali Eskimosów za „gatunek pośredni między człowiekiem a foką”. Porucznik Hobson, Mrs. Paulina Barnett i Madge wybrali się natychmiast, aby przekonać się o obecności gości wybrzeża. Odpowiednio odziani, uzbrojeni w strzelby i siekiery, w butach futrzanych, wyszli bramą w kierunku wskazanym. Księżyc, w ostatniej swej kwadrze, rzucał poprzez mgłę słabe światło na pole lodowe. Po godzinnej drodze porucznik stwierdził, że sierżant musiał się omylić, lub co najmniej, że dostrzegł tylko morsy, które dostały się do wody przez otwory, utrzymywane przez nie stale w tych polach lodowych. Ale sierżant Long, wskazując na kłąb dymu, unoszący się nad stożkiem śniegu, czemś w rodzaju lepianki, wznoszącej się na polu lodowem, odpowiedział spokojnie: – A więc to jest dym, pochodzący od morsów! File:'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 042.jpg W tej chwili właśnie jakieś żyjące istoty wyszły z lepianki, pełzając po śniegu. Byli to Eskimosi, ale czy byli to mężczyźni, czy kobiety, trudno było poznać, ubranie ich bowiem nie różniło się wcale. W samej rzeczy, pomimo, że nie hołdujemy bynajmniej poglądowi wyżej wspomnianych przyrodników, przyznać trzeba było, że wyglądali jak foki, jak istne ziemnowodne zwierzęta w swem przykryciu futrzanem. Było ich sześciu, czterech dużych, dwu małych, o budowie barczystej, wzroście średnim, nosie spłaszczonym, oczach zasłoniętych olbrzymiemi powiekami, o szerokich i grubych wargach, o włosach czarnych, długich, twardych i twarzach bez zarostu. Ubranie ich składało się z okrągłej tuniki ze skóry morsa, z kaptura, butów, rękawiczek tego samego wyrobu. Stworzenia te nawpół dzikie, zbliżyły się do Europejczyków, spoglądając na nich w milczeniu. – Czy nikt z was nie włada językiem Eskimosów? – spytał Jasper Hobson swych towarzyszy. Nikt z obecnych nie znał tego narzecza, ale w tejże chwili dał się słyszeć głos, pozdrawiający po angielsku: – Welcome! welcome! Był to Eskimos, a raczej, jak to wkrótce stało się wiadomem, Eskimoska, która, zbliżywszy się do Mrs. Pauliny Barnett, pozdrowiła ją ruchem ręki. Podróżniczka, niezmiernie zdziwiona, odpowiedziała kilku słowy, które Eskimoska zdawała się była rozumieć, poczem zaproszono osobliwych mieszkańców wybrzeża do fortu Nadziei. Eskimosi, porozumiawszy się wzrokiem, po pewnem wahaniu udali się za porucznikiem, krocząc w zwartym szeregu. Skoro zbliżono się do fortu, Eskimoska na widok domu, którego istnienia nie domyślała się nawet, zawołała: – House! house! snow-house? Pytanie to było bliskie prawdy, gdyż dom znikał pod masą śnieżną. Objaśniono ją, że jest to dom drewniany. Eskimoska, zwróciwszy się do swych towarzyszy, rzekła im kilka słów, na które odpowiedzieli potakującym ruchem głowy. Poczem wszyscy weszli do bramy i niebawem znaleźli się w wielkiej sali. Gdy zdjęli swe kaptury, łatwo było rozróżnić ich płeć. Było wśród nich dwu mężczyzn, od czterdziestu pięciu lat, o cerze żółtoczerwonawej, o zębach spiczastych, o wydatnych policzkach, co czyniło ich podobnymi nieco do zwierząt mięsożernych; dwie kobiety, jeszcze młode, których splecione włosy były ozdobione kłami i pazurami niedźwiedzi polarnych; wreszcie dwoje dzieci, pięcio lub sześcioletnich, małe biedne stworzonka o dość bystrem spojrzeniu, które rozglądały się szeroko rozwartemi oczyma. – Należy przypuszczać, że Eskimosi są zawsze głodni – odezwał się Jasper Hobson. – Sądzę, że nie pogardzą kawałkiem mięsa. – Kapral Joliffe, z polecenia porucznika, przyniósł kilka kawałków reniferowego mięsa, na które przybyli rzucili się z żarłocznością zwierzęcą. Jedna tylko Eskimoska, ta, która się była odezwała po angielsku, okazała się bardzo wstrzemięźliwą. Przypatrywała się ona z zajęciem Mrs. Paulinie Barnett i innym obecnym kobietom. Poczem, spostrzegłszy maleństwo, siedzące na ręku Mrs. Mac Nap, zerwała się i podbiegła do niego, przemawiając słodkim głosem i obdarzając je pieszczotami. Młoda Eskimoska wydawała się bardziej okrzesana, niż jej towarzysze, co uwydatniło się, gdy, zakaszlawszy, zasłoniła ręką usta, według wszelkich prawideł dobrego wychowania. Szczegół ten nie uszedł uwagi niczyjej. Mrs. Paulina Barnett, rozmawiając z Eskimoską, przyczem dobierała najłatwiejszych zwrotów, dowiedziała się, że młoda kobieta służyła przez rok jeden u duńskiego gubernatora z Upperniwik, którego żona była Angielką, że następnie opuściła Grenlandję, aby wraz z rodziną udać się do terenów myśliwskich; że towarzyszący jej dwaj mężczyźni byli jej braćmi, kobieta zaś – była żoną jednego z nich, a matką dwojga dzieci; że powracali oni wszyscy z wyspy Melbourne, położonej na wschód, na części wybrzeża Ameryki, należącej do Anglji, dążąc do przylądka Barrow, jednego z przylądków Georgji zachodniej, należącej do Rosji, skąd ród ich pochodził, i że ze zdziwieniem dowiedzieli się o istnieniu faktorji na przylądku Bathurst. Dwaj Eskimosi potrząsali głową, patrząc na faktorję. Czyżby nie pochwalali budowy fortu w tem miejscu wybrzeża? Czy uważali, że miejsce to jest źle wybrane? Pomimo całego wysiłku, porucznik Hobson nie mógł się od nich dowiedzieć niczego, lub też nie chcieli mu odpowiedzieć. Młoda Eskimoska, nazwiskiem Kalumah, zapałała wielką przyjaźnią do Mrs. Pauliny Barnett. Biedna ta istota, pomimo swych cech towarzyskich, nie żałowała wcale swego dawnego stanowiska i zdawała się być bardzo przywiązaną do swej rodziny. File:'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 043.jpg Po spożyciu mięsa, po wypiciu pół kwarty wódki, z której część dostała się dzieciom, Eskimosi pożegnali się z gospodarzami fortu. Przed opuszczeniem gościnnego domu młoda Eskimoska zwróciła się do Mrs. Pauliny Barnett z prośbą, aby zechciała obejrzeć jej śnieżną lepiankę. Podróżniczka obiecała przyjść nazajutrz, o ile pogoda będzie sprzyjała. Nazajutrz, Mrs. Paulina Barnett w towarzystwie Madge, porucznika Hobsona i kilku żołnierzy uzbrojonych – wszakże nie przeciwko tym biednym ludziom, lecz niedźwiedziom, włóczącym się po okolicy – udała się do przylądka Eskimos, tak bowiem nazwano występ ziemi, w pobliżu którego Eskimosi rozłożyli się obozem. Kalumah wybiegła naprzeciwko swej wczorajszej znajomej i pokazała jej lepiankę z rozpromienionem obliczem. Był to wielki stożek śnieżny; na szczycie stożka znajdował się wąski otwór, przez który ulatniał się dym z ogniska. Śnieżne te lepianki, budowane niezmiernie szybko, krajowcy nazywali „igloo”. Są one doskonale przystosowane do klimatu, a ich mieszkańcy znoszą, nawet nie paląc, chłód czterdziestostopniowy. Podczas lata Eskimosi obozują pod namiotami ze skór reniferowych i fokowych, które noszą nazwę „tupic”. Wejść do tej lepianki nie było rzeczą łatwą. Wejście bowiem znajdowało się na poziomie gruntu i ażeby się do niego dostać, trzeba było czołgać się korytarzem trzech do czterech stóp długości, gdyż tej grubości były ściany lepianki. Ale zawodowa podróżniczka, laureatka Królewskiego Towarzystwa, wahać się nie mogła. To też Mrs. Paulina Barnett wsunęła się do wąskiego otworu za Eskimoską, a za nią Madge. Porucznik Hobson i inni uwolnili się od tych odwiedzin. Mrs. Paulina zauważyła wkrótce, że najcięższem zadaniem nie było wejście do lepianki, lecz pobyt w niej. Powietrze, rozgrzane przez ognisko, na którem paliły się kości morsów, zanieczyszczone oliwą palącej się lampki, przesycone wyziewami tłustej odzieży i mięsem morsów, które jest głównem pożywieniem Eskimosów, było nie do zniesienia. Madge wyszła natychmiast, Mrs. Paulina Barnett jednak, nie chcąc zasmucać Eskimoski, pozostała w lepiance całych pięć minut – całych pięć wieków! Dwoje dzieci wraz z matką dotrzymywało towarzystwa podróżniczce. Mężczyzn nie było, gdyż udali się na polowanie na morsy, o cztery czy pięć mil od obozowiska. Mrs. Paulina Barnett, wyszedłszy z lepianki, odetchnęła pełną piersią. Świeże powietrze odżywczo podziałało na nią. Pobladłe policzki odzyskały swą świeżą barwę. – A więc, proszę pani – spytał porucznik – co pani powie o mieszkaniach Eskimosów? – Uważam, że ich wentylacja jest niedostateczna – odpowiedziała spokojnie Mrs. Paulina Barnett. Zajmująca ta rodzina obozowała tydzień cały w pobliżu przylądka Eskimos. Na dobę poświęcali Eskimosi dwanaście godzin na polowanie morsów. Z cierpliwością, o której Eskimosi tylko mogą mieć pojęcie, wyczekiwali na zjawienie się morsów w otworach, któremi wychodziły ziemnowodne te zwierzęta na pole lodowe. Gdy mors się zjawiał, zarzucano mu sznur na piersi i wyciągano go nie bez trudności, poczem zabijano siekierą. Był to raczej połów niż polowanie. Na zakończenie pito krew gorącą zabitego zwierzęcia, którą Eskimosi zapijają się z rozkoszą. Kalumah, pomimo ostrego chłodu, odbywała codzienne wycieczki do fortu Nadziei. Z największą przyjemnością chodziła po pokojach, przypatrywała się szyciu i gotowaniu. Zapytywała o nazwę angielską każdej rzeczy i rozmawiała godzinami z Mrs. Paulina Barnett, o ile słowo „rozmawiać” może być zastosowane do osób, które, aby wypowiedzieć swą myśl, muszą namyślać się długo nad każdem słowem. Skoro podróżniczka czytała głośno, Kalumah słuchała jej z niezmierną uwagą pomimo, że prawdopodobnie nie rozumiała jej wcale. Kalumah śpiewała niekiedy głosem dość miłym piosenki o rytmie osobliwym, piosenki, z których wiał chłód i melancholja. Mrs. Paulina Barnett miała cierpliwość przetłumaczenia jednej z takich „sagas” grenlandzkich, ciekawej próbki poezji stref podbiegunowych, której melodja smutna, pełna długich pauz, następujących nierównemi interwalami, dodawała nieopisanego uroku. Zresztą podajemy poniżej jedną z tych poezyj, przepisaną w albumie podróżniczki. Niebo jest czarne i słońce po niem się włóczy zaledwie! Ciemnej rozpaczy ma biedna dusza niepewna jest pełna! Jasnowłose dziewczę z mych czułych piosenek się śmieje, zima lodem ścięła jej serce. Aniele wyśniony, ożywcza twa miłość upaja mnie. Zwyciężyłem mróz, by cię widzieć, by iść za twoim śladem. Niestety! pod pocałunków mych ciepłą słodyczą nie tają śniegi twego serca! Ach, gdyby jutro z twą duszą zgodziła się moja, Oby twą rękę moja miłośnie ujęła. Niechaj słońce rozbłyśnie wysoko na naszem niebie a miłość stopi lody serca twego. 20 grudnia rodzina Eskimosów przyszła do fortu Nadziei pożegnać się z jego mieszkańcami. Kalumah przywiązała się do podróżniczki, która zatrzymałaby ją z przyjemnością przy sobie, ale młoda Eskimoska nie chciała opuścić swoich bliskich. Zresztą obiecała powrócić na przyszłe lato do faktorji. Pożegnanie Kalumah było niezmiernie czułe. Ofiarowała Mrs. Paulinie Barnett mały pierścionek miedziany, a wzamian otrzymała naszyjnik z dżetu, w który ubrała się natychmiast. Jasper Hobson nie pozwolił odejść tym biednym ludziom, nie obdarowawszy ich dużym zapasem żywności, którą obładowano ich sanki. Po kilku słowach Kalumah, któremi usiłowała wyrazić swą wdzięczność, Eskimosi, kierując się na zachód, znikli w gęstej mgle wybrzeża.
|