abstract
| - Vancouver jest położone, na krańcu przystani, wychodzącej na krętą cieśninę Juan-de-la-Fuca, która ciągnie się w kierunku północno-zachodnim. Za przystanią, z pośród gęstego liścienia jodeł i cedrów, któreby mogły zasłonić wysokie wieże katedry, wystaje szczyt dzwonnicy. Ponieważ cieśnina okala również wschodnie i północne wybrzeże wyspy, przeto do portu Vancouver mają łatwy dostęp okręty, płynące z wybrzeża kanadyjskiego lub ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Niewiadomo o ile się sprawdzą nadzieje założycieli Vancouver’u na rozwój tego miasta. W każdym razie niezaprzeczenie pomieścićby ono mogło stutysięczną ludność, a nawet ta liczba mieszkańców poruszaćby się mogła swobodnie wśród jego ulic, przecinających się ściśle pod kątem prostym. Vancouver ma kościoły, banki, hotele, oświetlenie gazowe i elektryczne, mosty rzucone poprzez ujście portowe False Bay i wspaniały park ciągnący się na przestrzeni trzystu ośmdziesięciu hektarów na półwyspie północno-zachodnim. Summy Skim i Ben Raddle udali się ze stacji do Hotelu Westminsterskiego, gdzie mieli się zatrzymać aż do wyjazdu do Klondike. Z trudnością znaleźli tam pokój. Napływ immigrantów był niezwykle liczny. W ciągu doby wysiadało z pociągów i statków do tysiąca dwustu podróżnych. Wyobrazić sobie łatwo, jak wielki to stanowiło dochód dla miasta, a szczególniej dla tej klasy ludzi, którzy jako zawód obrali sobie goszczenie przybyszów, narzucając im ceny nieprawdopodobne wzamian za pożywienie jeszcze nieprawdopodobniejsze. Oczywiście przejezdni zatrzymywali się w Vancouver bardzo krótko, spiesząc się gorączkowo do tych krain złotodajnych, które ich przyciągały, jak magnes przyciąga żelazo. Niezawsze jednak znaleźli pożądane miejsce na parowcach, dążących na północ po postojach w rozmaitych portach Meksyku i Stanów Zjednoczonych. Do Klondike prowadzą dwie drogi. Jedna, przez ocean Wielki, zdąża do Saint-Michel na zachodniem wybrzeżu Alaski przy ujściu Yukon’u i idzie wzdłuż tej rzeki do Dawson City. Druga, najpierw wodna od Vancouver do Skagway, następnie lądowa od Skagway do stolicy Klondike’u. Skoro dwaj kuzynowie znaleźli się w zdobytym wreszcie pokoju, Summy Skim zapytał na samym wstępie, ile czasu zabawić mają w Vancouver. – Kilka dni tylko – odpowiedział Ben Raddle. – Myślę, że „Foot Ball” nadpłynie w tym czasie. – Niech będzie Foot Ball – zgodził się Summy Skim. – Ale co to jest ten Foot Ball? – Jest to parowiec, należący do Canadian Pacific; zawiezie nas do Skagway. Dziś jeszcze zamówię dwa miejsca. – A zatem, Ben, z pośród różnych dróg, prowadzących do Klondike, wybrałeś tę mianowicie? – Wybór wskazany był zgóry, droga ta bowiem jest najbardziej uczęszczaną. Jadąc wzdłuż wybrzeża Kolumbji pod osłoną wysp, dojedziemy do Skagway bez trudu. W tej porze roku na rzece Yukon gromadzi się kra i nierzadko statki giną pod jej naporem, lub co najmniej opóźniają przybycie do lipca. Foot Ball tymczasem w ciągu tygodnia odbędzie drogę do Skagway, a nawet do Dyea. Wprawdzie dostawszy się do tego miasta będziemy mieli do przebycia pochyłości dość uciążliwe Chilkoot’u, lub White Pass, lecz następnie, w połowie lądem, w połowie jeziorami, dostaniemy się do Yukon’u, którym popłyniemy do Dawson City. Przypuszczam, że będziemy u celu naszej podróży przed czerwcem, to jest z początkiem lata. Nie pozostaje nam narazie nic więcej, jeno cierpliwie oczekiwać na przybycie Foot Ball’u. – Skąd przybywa ten parowiec o nazwie sportowej? – spytał Summy Skim. – Właśnie ze Skagway, gdyż kursuje stale między Vancouver i tem miastem. Oczekują go 14-go tego miesiąca najpóźniej. – Dopiero 14-go! – zawołał Summy. – Widzę – rzekł Ben Raddle śmiejąc się – że ci śpieszniej niż mnie! – Zapewne – przyznał Summy – gdyż należy wpierw zajechać na miejsce, aby móc powrócić. File:'The Golden Volcano' by George Roux 14.jpg Pobyt w Vancouver nie przysporzył obu krewnym zajęcia. Zaopatrzeni byli we wszystko. Narzędzia zaś potrzebne do eksploatacji czekały na nich w działce wuja Josias’a. Wszelkich wygód, w które opływali w pociągu Transcontinental Pacific, dostarczyć im miał również Foot Ball. W Skagway’u dopiero miały się zacząć kłopoty Ben Raddle’a. Będzie musiał bowiem nabyć łódź składaną dla żeglugi po jeziorach, psy pociągowe do sanek, jedyny środek lokomocji po zamarzłych równinach północy, o ile nie będzie wolał zdać się na łaskę przewodnika, któryby ich zaprowadził do Dawson City. Tak czy inaczej droga ta będzie bardzo kosztowna. Ale czyż jeden lub dwa kawałki złota nie opłacą sowicie tych wydatków? W Vancouver wszakże dwaj kuzynowie, pomimo swej bezczynności, nudzić się nie mogli. Miasto to jest nadzwyczaj ożywione. Ustawiczny napływ podróżnych przybywających pociągami z Kanady i Stanów Zjednoczonych przedstawia widok niezmiernie ciekawy, nie mówiąc już o parowcach przywożących tysiące pasażerów. Całe rzesze ludzi błądzą po ulicach, czekając na odjazd do Skagway, pomimo że większa ich część skazana jest na mieszkanie w zaułkach portu, lub pod belkami nadbrzeży zalanych światłem elektrycznem. Policja miała dość zajęcia wśród tego hałaśliwego tłumu przybyszy bez ogniska i dachu nad głową zahipnotyzowanych mocarną zjawą Klondike’u. Co krok spotkać było można policjanta ubranego w ciemny mundur barwy uschłego liścia, gotowego do interwencji w ustawicznych kłótniach grożących rozlewem krwi. Ludzie ci pełnią swój obowiązek, często narażając swe życie, z całem poświęceniem i odwagą tak potrzebną wśród tego świata emigrantów, złożonego z wszystkich warstw społecznych, przeważnie zaś z warstwy wykolejonych. I podziwiać należy, iż na myśl im nie przyjdzie, że byłoby dla nich daleko korzystniej i bezpieczniej przemywać złoto w błotach Yukonu, i że pięciu ich towarzyszy kanadyjskich, w samym początku odkrycia kopalni złota w Klondike, powróciło do kraju z dwustu tysiącami dolarów zysku. Hart ich duszy przynosi im zaszczyt, strzeże ich bowiem przed zapamiętaniem, jakiemu uległo tylu innych. Summy Skim z dzienników dowiedział się, że w ciągu zimy temperatura spada w Klondike niekiedy do 60 stopni Celsjusza. Z początku nie wierzył temu, aż zobaczył u pewnego optyka w Vancouver termometry ze skalą do 90 stopni poniżej zera. Wtedy starał się pocieszyć, twierdząc, że jest to tylko objawem miłości własnej Klondajczyków, którzy dumni ze swej wyjątkowo zimnej temperatury mają przyjemność w jej przecenianiu. Swoją drogą zaczął się niepokoić i ostatecznie przestąpił próg sklepu, aby przypatrzyć się bliżej tym niepokojącym termometrom. Ani jeden termometr, które mu pokazał kupiec, nie był ze skalą Fahrenheit’a używaną w Zjednoczonem Królestwie, lecz ze skalą Celsjusza w użyciu w Kanadzie, jeszcze przesiąkniętej francuskiemi zwyczajami. Summy Skim musiał przyznać, że te termometry istotnie sporządzone są dla tak niskiej temperatury. – Czy są dokładne? – spytał Summy Skim, aby powiedzieć cośkolwiek. – Oczywiście – odpowiedział optyk. – Zdaje mi się, że pan będzie zadowolony. – W każdym razie nie tego dnia, kiedy będą wskazywały sześćdziesiąt stopni – oświadczył Sum Skim najpoważniej. – Najważniejszą rzeczą jest – odparł kupiec – aby wskazywały dokładnie. – To zależy od punktu widzenia. Ale niech pan mi powie – nalegał Summy Skim – czy nie dla prostej reklamy termometry te znajdują się u pana? Nie przypuszczam, aby w praktyce… – Co? – …kolumna alkoholu spadała do sześćdziesięciu stopni. – Bardzo często, proszę pana – odrzekł kupiec żywo – a nawet niżej. – Niżej! – Dlaczegożby nie? – rzekł przemysłowiec nie bez widocznej dumy. – A jeżeli pan życzy sobie termometru do stu stopni… – Dziękuję, dziękuję! – pospiesznie powiedział przerażony Summy Skim. – Sześćdziesiąt stopni wystarczy mi w zupełności! Do czego zresztą ten nabytek? Gdy oczy pod zaczerwienionemi powiekami wypala ostry wiatr północny, gdy oddech zamienia się w śnieg, gdy krew napoły ścięta zatrzymuje się w żyłach, gdy nie można dotknąć metalowego przedmiotu, nie zostawiwszy na nim skóry z palców, gdy się marznie przed najbardziej rozpalonem ogniskiem, jak gdyby ogień stracił swe ciepło, wtedy zaprawdę nie zależy temu, kogo zimno zabija, czy termometr wskazuje sześćdziesiąt lub sto stopni. Tymczasem dni upływały, i Ben Raddle się niecierpliwił. Co mogło stać się z Foot Ball’em? Wiedziano, że opuścił Skagway 7 kwietnia: Przejazd nie trwał dłużej nad sześć dni, a zatem powinien być w Vancouver 13 kwietnia. Wprawdzie statek przeznaczony do przewozu emigrantów i ich bagażu, nie ładujący wcale towarów, na krótko tylko miał się zatrzymać w porcie. Najwyżej półtorej doby zajmie oczyszczenie kotłów, naładowanie węgla i wody, wreszcie zabranie kilkuset pasażerów, którzy zawczasu zamówili miejsca. Ci zaś, którzy nie byli tyle przewidujący, zmuszeni będą czekać na inne statki, przybywające później. Całe rodziny z powodu braku miejsca w hotelach i zajazdach, zmuszone będą nocować pod gołem niebem. To tylko początek biedy, którą zgotuje im przyszłość! Większa część tych biedaków znajdzie się w nielepszem położeniu na statkach, wiozących ich z Vancouver do Skagway. Stąd zaś zacznie się dla nich ta nieskończona, straszna podróż, która ma ich doprowadzić do Dawson City. Na statku kajuty przednie i tylne dostaną się najbogatszym podróżnym. Przedział między obu pokładami zajmą rodziny, żyjące przez cały czas jazdy własnym przemysłem. Reszta, najliczniejsza, zgadza się na zamknięcie na dnie statku, na podobieństwo zwierząt lub pakunków. I kto wie, czy wybierając z dwojga, nie jest to lepsze od pozostawania na pokładzie, gdzie jest się narażonym na wszystkie zmiany atmosferyczne, jak wichry mroźne, zawieje śnieżne tak częste w tych okolicach bliskich koła polarnego. W Vancouver znajdowali się nietylko emigranci przybyli ze wszystkich części Starego i Nowego Świata. Były też tam setki poszukiwaczy złota, którzy zjeżdżali tu na zimę z Dawson City. W zimie bowiem eksploatacja działek jest rzeczą niemożliwą; wszystkie prace muszą być z konieczności zawieszone, gdyż ziemię pokrywa na dziesięć do dwunastu stóp śnieg, który, przy czterdziestu do pięćdziesięciu stopniach mrozu, staje się twardy jak granit, opierając się kilofowi i motyce. To też poszukiwacze, którym sprzyja szczęście, wolą spędzać zimowe miesiące w głównych miastach Kolumbji. Mają złota poddostatkiem i rozrzucają je z lekkomyślnością niesłychaną w przekonaniu, że szczęście ich nie opuści i że lato przyniesie im obfite żniwo. Ci zdobywają najlepsze pokoje w hotelach i najlepsze kajuty na statkach. Summy Skim zauważył wkrótce, że wśród tej kategorji znajdują się ludzie najgwałtowniejsi, najhałaśliwsi, dopuszczający się wybryków w domach gry i kasynach, gdzie odgrywają pierwszą rolę dzięki swemu złotu. Wprawdzie zacnego Summy mało zajmowała ta hołota. Przypuszczając, być może mylnie, że nie będzie nigdy miał do czynienia z którymkolwiek z tych awanturników, słuchał z roztargnieniem tego, co fama o nich niosła i wkrótce zapomniał o nich. 14 kwietnia w rannych godzinach Ben Raddle i Summy Skim przechadzając się na nadbrzeżu, usłyszeli głos syreny parowca. – Byłżeby to wreszcie Foot Ball? – zawołał Summy. – Nie sądzę – odpowiedział Ben Raddle. – Głos ten pochodzi z południowej strony, Foot Ball tymczasem nadpłynie z północy. W istocie był to statek płynący w górę cieśniny Juan-de-la-Fuca, nie mógł zatem przybywać ze Skagway. Nie mając nic lepszego do roboty, Ben Raddle i Summy Skim udali się na kraniec mola wraz z licznie zgromadzoną publicznością, z równą zawsze ciekawością oczekującą przybycia statku. Tym razem wylądować miało kilkuset pasażerów, czekających na pierwszą sposobność wyruszenia w dalszą drogę na jednym ze statków zdążających na północ, a widowisko to nie było pozbawione malowniczości. Parowiec, który zbliżał się przy odgłosie przeraźliwego świstu, był to Smyth, o pojemności 2500 tonn. Zatrzymywał się w każdym porcie wybrzeża, zacząwszy od meksykańskiego portu Acapulco. Przydzielony wyłącznie do obsługi wybrzeża, udać się miał znów na południe, zostawiwszy w Vancouver swych pasażerów. Zaledwie Smyth podpłynął do pomostu, gdy cały ładunek ludzki zgodnym ruchem znalazł się u wyjścia statku. W jednej chwili tłum się zwarł do tego stopnia, że zdawało się, iż nikt z miejsca się nie ruszy. Wszakże jeden z pasażerów nie był tego samego zdania, szamotał się bowiem niebywale, chcąc pierwszy wylądować. Oczywiście był to jeden z tych, którzy wiedzieli jak ważną jest rzeczą zapisać się przed innymi w biurze wyjazdu na północ. Człowiek ten rosły, brutalny i silny, o brodzie czarnej, gęstej, cerze opalonej południowca, złem wejrzeniu, miał wygląd antypatyczny. Towarzyszył mu drugi, tej samej co on narodowości, sądząc z wyglądu, i również niecierpliwy i nieprzystępny. File:'The Golden Volcano' by George Roux 15.jpg Prawdopodobnie pośpiech innych pasażerów nie był mniejszy od pośpiechu tego hałaśliwego i despotycznego osobnika. Ale niepodobieństwem było wyprzedzić tego zuchwalca, który, nie zwracając uwagi na nawoływania oficerów i kapitana, rozpychał łokciami sąsiadów i wymyślał im ochrypłym głosem, potęgującym grubjaństwo obelg, wypowiadanych napoły po angielsku, napoły po hiszpańsku. – By God! – zawołał Summy Skim – a to miły towarzysz podróży! Jeżeli ma wsiąść również na Foot Ball… – Podczas tych kilku dni przejazdu – rzekł Ben Raddle – będziemy się od niego trzymali zdaleka, lub też potrafimy trzymać go w pożądanej odległości. W tej chwili jeden z ciekawych, stojących w pobliżu, zawołał: – Wszak to ten przeklęty Hunter. Będzie wieczorem huczno w domach gry, jeżeli nie wyjedzie dziś z Vancouver! – Widzisz, Ben, nie omyliłem się. Znają go widać dobrze. – Tak – potwierdził Ben – znają go dobrze… – I to nie z najlepszej strony! – Oczywiście – objaśnił Ben Raddle – jest to jeden z tych awanturników, którzy spędzają w Stanach Zjednoczonych zimowe miesiące, wracają zaś do Klondike, gdy nastaje pora eksploatacji. Hunter istotnie wracał z Teksasu, rodzinnego swego kraju, aby pierwszym nadarzającym się statkiem udać się z towarzyszem na północ. Obydwaj pochodzenia hiszpańsko-amerykańskiego znaleźli w tym różnorodnym świecie poszukiwaczy złota ujście dla swych dzikich instynktów, wstrętnych obyczajów, namiętności brutalnych, dla życia niepodporządkowanego żadnej zasadzie, gdzie wszystko jest jedynie dziełem przypadku. Hunter, dowiedziawszy się, że Foot Ball nie przybył jeszcze i że prawdopodobnie wyruszy dopiero za dwa dni, kazał się zaprowadzić do Westminster hotelu, gdzie się zatrzymali przed sześciu dniami dwaj kuzynowie. Summy natknął się na niego w hall’u hotelowym. – Trzeba mieć szczęście – mruknął Summy przez zęby. Napróżno starał się otrząsnąć z nieprzyjemnego wrażenia, jakie wywołało w nim spotkanie się z tym nieciekawym osobnikiem. Napróżno wmawiał w siebie, że Hunter i on, pogrążeni w olbrzymim tłumie emigrantów, mogli się już nie spotkać więcej; coś narzucało go ustawicznie jego myśli. Prawie bezwiednie, jak gdyby jakieś niewyraźne przeczucie wiodło go dwie godziny później do biura hotelowego, aby się dowiedzieć cośkolwiek o nowym przybyszu. – Hunter? – odpowiedziano mu – a któż go nie zna? – Czy jest on właścicielem działki? – Tak, działki, którą sam eksploatuje. – A działka ta znajduje się?… – W Klondike. – A gdzie? – Na Forty Miles Creek. – Forty Miles Creek – powtórzył zdziwiony Summy. – To doprawdy ciekawe. Szkoda, że nie wiem numeru jego działki. Założyłbym się… – Ależ ten numer – rzekł rozmówca Summy’ego – wszyscy go znają w Vancouver. – To jest? – Numer 131. – A do kroćset! – zawołał oszołomiony Summy. – A nasz – 129. Jesteśmy więc sąsiadami tego rozkosznego gentleman’a. Możemy spodziewać się wiele przyjemności. Summy Skim nie przypuszczał nawet, jak blisko był prawdy.
|