| abstract
| - O! ty mnie kochasz — boś zrozumiała Dreszcz mego ciała i serca bicie! A każda miłość będzie przyjęta, Która wyrazić swój ogień zdoła. I chociaż nieraz przez srogość twą Tyś mi, Olallo, wierzyć kazała, Że pierś twa biała, jak głaz nieczuła, Że twoja dusza twardsza niż brąz! Przecież przez chmury twojego gniewu, I oziębłości twej szarej mgły, Zieloną szatę strojnej nadziei W dali świecącą widziałem gdzieś. Jeżeli miłość zalotnie mówi, To twe, Olallo, niewinne słowa Tak poją serce moje nadzieją, Jak poi rosa uwiędły kwiat. A jeśli tkliwe męskie starania Mogą rozczulić duszę niewieścią, To moje ciągłe dla cię usługi Dają mi prawo do uczuć twych. Wiesz żem nie zważał na dzień powszedni, I gdym szedł, luba, zobaczyć cię, Brałem na siebie szaty niedzielne, W co najdroższego stroiłem się. Bo zwykle miłość i strój ozdobny, Łącząc się, idą pospołu w drogę, Więc też pragnąłem, by w twoich oczach Miłym i pięknym pokazać się. Dla ciebie, miła, rzuciłem taniec, Tylko pieśń tkliwą przy lutni drżącej Śpiewałem tobie wśród nocnej ciszy, I wśród rannego kogutów piania. Że już nie liczę pochwał i cześci, Które twym wdziękom i hołdzie składam, Choć przez nie wszystkie twe towarzyszki Gniewne wymówki czyniły mi. Raz mi Teresa Bezzacol rzekła, Gdym przy niej oczy wychwalał twe: „Ten sobie myśli, że czci anioła, A w brzydkiej małpie zakochał się, Która cackami i sztuką zręczną, I swego serca chytrością znaną, Zwikłała głupca w sieci pajęcze, I wlecze dalej z sobą w świat”. Zadałem kłamstwo oszczerczym słowom, Jej krewny wtedy wyzwawszy mię, Spotkał się ze mną — a co się stało, O tym, Olallo, ty dobrze wiesz. Miłość w mym sercu nie jest szaleństwem. Nie pragnę ciebie kochanką mieć, Bo me uczucia prawe i czyste, Uczciwszy sobie obrały cel. Kościół ma świętych węzłów ogniwa, Jak atłas gładkie, jak atłas białe, Pod słodkie jarzmo poddaj swą głowę, Ujrzysz jak chętnie ja oddam swą. Jeżeli nie chcesz — przysięgam tobie Na najświętszego ze wszystkich świętych, Że albo nigdy z gór tych nie wyjdę, Lub kapucynem zostanę tu. Gdy pastuszek skończył, Don Kichot prosił go, żeby mu jeszcze co zaśpiewał, ale Sancho, któremu się bardziej spać chciało, niżeli słuchać piosenek, sprzeciwił się temu, zwracając uwagę pana, iż czas pomyśleć o jakim na noc przytulisku i że tym biedakom, cały dzień krwawo pracującym, nie bardzo musi być na rękę w nocy bawić się piosenkami. — Rozumiem cię, mój Sancho — odpowiedział Don Kichot — i widzę, żeś sobie łyknął tak dobrze, iż głowa ci cięży, ale nie do muzyki. — Bogu Najwyższemu chwała — rzekł Sancho — ja łykał i pan łykał, i wszyscyśmy łykali, a nikt się nie wzdragał. — Dobrze, dobrze — na to mu Don Kichot — możesz iść spać, kiedy ci się podoba; ludziom takim jak ja, czuwać, a nie spać przystoi. Ale wprzód opatrz no mi ucho, bo dalipan, że mi kaducznie doskwiera. Sancho zaczął się krzątać około maści, ale jeden z pasterzy, spostrzegłszy ranę, rzekł do Don Kichota, żeby się o nic nie turbował, że mu ją zaraz uzdrowi. Nazbierał niebawem liści rozmarynowych, posiekał je, posolił i przywiązał plastrem do ucha, zapewniając, że już żadnego nie będzie potrzebował lekarstwa, jakoż całkiem się to sprawdziło.
|