abstract
| - Ordynat, widząc dziwny stan młodzieńca, nie pytał o nic, lecz starał się wybadać, co mu jest. I Bodzio wyznał, co miał na duszy. Lecz o arcyksiężniczce zamilkł. Wstydził się swych zapałów. Bohdan nie skarżył się przed Waldemarem na los: jedynie mówił ze smutkiem, przez który przebijała ironia, skierowana do samego siebie. Ordynat jednakże odgadł, że uczucia chłopca były dotknięte, z paru zaś słów jego przeczuł bohaterkę. Może dostrzegł fotografię Marii Beatryczy w portfelu kuzyna? Waldemar nie czuł obawy; wydało mu się to dzieciństwem i zarazem niegroźnym, bo obudzeniem się marzeń idealnych, poczętych niby w ślicznej woni konwalii wiosennych. Wolał dla Bodzia to, niż Annę nicejską lub primabalerinę warszawską. Wśród jednej z takich rozmów Bodzio spytał: – Dlaczego ty, wuju, tak mało teraz uczęszczasz w świecie. Na przykład w Burgu wiele osób o ciebie pytało, nawet cesarz. – Cóż im odpowiedziałeś? – Rozmaicie. Jak komu. Cesarzowi powiedziałem, że pracujesz w kraju, Sz~otenyiemu szepnąłem w sekrecie, że zubożałeś, wuju, bo on ma zamiary na twoją kieszeń, chce pożyczyć grubą sumę. Spojrzał tylko na mnie powątpiewająco. Paniom zaś mówiłem, żeś stetryczał, i wyobraź sobie, wuju, nie chciały wierzyć! – Wcale dobrą wyrabiałeś mi opinię - uśmiechnął się Waldemar. Gdy mijali cudowne okolice Styrii Bohdan, przylepiony do szyby wagonu, cicho marzył. Ordynat usłyszał raz jego śpiew. W tęsknej, rozwlekłej melodii Bodzio zamykał jakieś słowa. Brzmienie ich zastanowiło Waldemara. Wsłuchał się uważnie. Młodzieniec śpiewał: "Na Wołyniu, hde ne hlanesz, tam zemla czornaja, złotuju przenyciu ciła usianaja. Tam: koły wesna nastane, to wrze taka krasna, taka harna, zelenaja, myłeńka i jasna! Oj, Wołyniu, Wołyniu, tebe ne zabudu aż do samoj smerti wspomynaty budu..." Ordynat zwrócił się z pytaniem: – Bodziu, co to za śpiew? Nie znam go. Chłopak się zaczerwienił. – Sam go sobie ułożyłem, wuju. – Ty?! No, i tu w Styrii tak czule wspominasz Wołyń. – Bo ja te kraje tu znam i podziwiam, lecz przeniosłem się myślą nad taki boski parów w Rusłocku, gdzie marzyłem. Żebyś ty go znał, wuju! Wiesz? Zawsze sobie wyobrażałem, że ten głęboki jar, przepastny, wykopało piekło na zgubę ludzi, a niebo usiało go cudną roślinnością, ubrało skałami pysznymi, ocieniło dziewiczą puszczą drzew, aby ludziom, ot takim, jak ja wariatom, dać trochę przyjemności. – Więc kochasz Wołyń? A jednak Rusłocka nie lubiłeś... – Nawet nie cierpiałem. Ale samej rezydencji i Ponieckich. Kraj kocham i lud kocham. Wszystko to harmonijnie dostraja się do mej natury; to tak, jakby kto buńczuk omotał w pajęczynę melancholii. Cudny kraj! Ordynat spoglądał na sylwetkę profilu kuzyna na tle szyby i myślał nie bez wzruszenia: – To porównanie, jakie zrobił do Wołynia, stosuje się do niego... Buńczuk, owiany melancholią, i poezją, i zapałem, lecz... złamany!... Jednak takiego warto ratować... To jeden z tych Michorowskich, którzy nie umieją słuchać, ale potrafią przewodzić. Ordynat czuł, że w sercu wzbiera mu uczucie dla Bodzia - niemal ojcowskie. Sam nad sobą zamyślił się poważnie, gdy byli już blisko Szwajcarii. I oto na granicy pierwszego kantonu Waldemar zmienił nagle swój projekt. – Wracamy do Głębowicz - rzekł do Bohdana. – Jak to, wuju?!... Myślałem, że teraz wahać się już nie będziesz co do Luci i że po to jedziesz... – Ona jest narzeczoną Brochwicza. – Ach! - skrzywił się Bodzio. Wuj w to wierzy? Sam fakt niczego nie dowodzi. Ona Jerzego nie kocha. Waldemar się wstrząsnął. – Tym bardziej jestem tam zbyteczny. Bohdan wpadł w ponure zamyślenie. Nie rozmawiał więcej z ordynatem o Luci. Przeczuwał zbliżający się ostateczny przełom, ale niepojęty stan ordynata tłumaczył uporem. Bodzio w Głębowiczach przyznał się Waldemarowi, że porobił starania o posadę administratora. – Czy czujesz się na siłach? - spytał ordynat. – Najzupełniej. Zacznę od małego zakresu, ale tam, gdzie będą perspektywy. Waldemar zaproponował mu stanowisko takie w Biało-Czerkasach. Bohdan zamiast się ucieszyć, był zmieszany. – Ufasz mi, wuju? - bąknął niewyraźnie. – Tak. Młodzieniec milczał. – Nie jesteś, widzę, zadowolony - rzekł starszy Michorowski. – Zostawiam ci zatem swobodę. Bodzio z nagłą szczerością wyznał swą myśl. – Nie. Wuju, to nie to. Jestem ci bardzo obowiązany za zaufanie, ale ja w Biało-Czerkasach byłbym zawsze na sznureczku... owszem, wpływ uznaję do pewnego stopnia, lecz wędzidła nawet z twej ręki nie ścierpię. – A jak będzie u obcych? – U obcych działalność swą tak bym unormował, że wszelkie pęta dla mnie byłyby zbyteczne. Waldemar zaśmiał się wesoło. – Dobrze. Podobasz mi się! Wiedz o tym, że żaden Michorowski nigdy wędzidła nie znosił i nigdy go nikomu nie nakładał. Despotyzmem się brzydzę; miałeś chyba czas to poznać. Będziesz w Biało-Czerkasach administratorem z całkowitą plenipotencją. Posadę obejmiesz na wiosnę. Przez zimę będziesz się jeszcze kształcił. Zgoda? – A. Jeżeli tak... Uścisnęli się jak bracia.
|