abstract
| - Gdy ją ujrzał, zatrzymał konie. — Pozwól, że cię odwiozę do domu — rzekł. — Chciałbym z tobą pomówić. Właśnie szukałem cię — mówił dalej, gdy Pollyanna zajęła miejsce w powozie — ponieważ pan Pendlton polecił mi prosić cię, abyś koniecznie odwiedziła go dziś po południu. Mówił mi, że chodzi o coś bardzo ważnego. Pollyanna zgodziła się radośnie. — O, tak, wiem! Przyjdę na pewno! Doktór spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Tylko nie jestem pewien, czy mam ci pozwolić iść! Zdawało mi się, że wczoraj działałaś na chorego więcej podrażniająco, niż uspokajająco, moja panno! Pollyanna roześmiała się. — Ach, to nie moja wina, a raczej nie tyle moja, ile cioci Polly! — Jakto cioci Polly? — zawołał zdziwiony doktór. — A tak... I wie pan, to takie ciekawe... Zresztą opowiem panu. Co prawda pan Pendlton prosił, abym nie opowiadała o tem, ale pewnie nie rozgniewa się, jeśli się pan o tem dowie. Wprawdzie szło więcej o to, aby jej tego nie mówić. — Komu jej? — No, cioci Polly! Pan Pendlton woli pewnie sam z nią pomówić, zamiast tego, żebym ja to zrobiła! Gdy się ludzie kochają, zawsze są tacy! — dodała z wielką powagą. — Gdy się ludzie kochają? W tejże chwili koń szarpnął powozem tak, jakby ręka, trzymająca lejce, doznała nagłego wstrząśnienia. — A tak — mówiła Pollyanna — z początku nic o tem nie wiedziałam, dopóki Nansy mi nie opowiedziała, że ciocia Polly miała narzeczonego i że od wielu lat zerwała z nim. Wprawdzie nie wiedziała narazie, kto nim był, lecz teraz doszłyśmy wspólnie, że to pan Pendlton! Czy pan o tem nie wiedział? Na te słowa doktór wypuścił lejce, a ręka jego bezwładnie opadła na kolana. — Ach, nie, nie wiedziałem — odparł. — I, wie pan, to wyszło tak nadzwyczajnie — śpieszyła dokończyć Pollyanna, ponieważ już się zbliżali do willi panny Harrington. — Pan Pendlton prosił, abym u niego zamieszkała, ale naturalnie nie chciałam opuścić cioci Polly, która przecież była tak dobrą dla mnie! Wtedy zaczął mi mówić o tem, że pragnął posiadać rękę i serce kobiety, i zdawało mi się, że i teraz wciąż o tem myśli! Byłam uszczęśliwiona! Bo przecież jeśli się pogodzi z ciocią, to obie zamieszkamy u niego, albo on u nas. Naturalnie, ciocia Polly jeszcze o niczem nie wie, bośmy jeszcze niezupełnie wszystko przygotowali. Przypuszczam, że dlatego właśnie pan Pendlton chce mnie widzieć dziś po południu. Doktór wyprostował się. Zagadkowy uśmiech błąkał się po jego twarzy. — O, ja bardzo dobrze rozumiem, że pan Pendlton pragnie cię widzieć — powiedział, zatrzymując powóz przed bramą. — A oto i ciocia w oknie — zawołała Pollyanna, lecz zaraz potem dodała: — Ach nie, niema jej! A zdawało mi się, że ją widziałam. — Nie, teraz już jej niema — odpowiedział doktór Chilton, lecz już się nie uśmiechnął. Pan Pendlton oczekiwał Pollyannę w stanie bardzo podnieconym. — Pollyanno — powiedział, gdy tylko weszła — przez całą noc starałem się rozwiązać zagadkę, jaką mi zadałaś, mówiąc o chęci posiadania przeze mnie ręki i serca twej cioci Polly. Co chciałaś przez to powiedzieć? — No to, że pan był narzeczonym cioci Polly! — odparła spokojnie Pollyanna. — Ja? Narzeczonym cioci Polly? Zdziwienie, jakie brzmiało w głosie pana Pendltona, wywołało jeszcze większe w oczach Pollyanny. — Ależ, proszę pana, Nansy mi to wyraźnie powiedziała! Wówczas pan Pendlton wybuchnął śmiechem. — Naprawdę? A więc muszę ci powiedzieć, że Nansy bardzo się omyliła — rzekł, gdy się nieco uspokoił i przestał śmiać. — Jakto, więc pan nie był narzeczonym cioci? Głos Pollyanny zdradzał rozpaczliwe poprostu rozczarowanie. — Nigdy. — A więc to nie było tak, jak w powieści? Pan Pendlton nic nie odpowiedział: smutnym, zadumanym wzrokiem patrzył przez okno. — Boże, jaka szkoda! A wszystko szło przecież tak dobrze — mówiła prawie ze łzami w oczach Pollyanna — tak chciałam zamieszkać tu... z ciocią Polly. — A teraz już nie chcesz? — zapytał pan Pendlton, nie odwracając głowy. — Pewnie, że nie! Należę przecież do cioci Polly! Pan Pendlton odwrócił się nagle do niej. — Przedtem, niż należałaś do niej, Pollyanno, należałaś do twojej matki. I właśnie jej rękę i serce pragnąłem posiadać. — Mojej matki? — Tak. Wprawdzie nie miałem zamiaru ci o tem mówić, ale może będzie lepiej, gdy będziesz to wiedziała! Twarz pana Pendltona pobladła, mówił z wysiłkiem. Pollyanna patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma. — Kochałem twoją matkę, lecz ona mnie nie kochała i po pewnym czasie odjechała z twoim ojcem. Wtedy dopiero uprzytomniłem sobie, jak bardzo ją kochałem. Świat stał się dla mnie bezbarwnym, smutnym, pustym... Ale co tam!... Podczas długich lat, które nastąpiły potem, zrobiłem się starcem, dziwacznym, ponurym, nieprzyjemnym, chociaż nie jestem jeszcze stary, Pollyanno. Potem, pewnego dnia, jak to widmo słoneczne, które tak lubisz, weszłaś ty w moje życie i zabarwiłaś je, zawdzięczając swej szczerej wesołości, purpurą i złotem! Gdy po pewnym czasie dowiedziałem się, kim jesteś, myślałem, że już nie będę mógł cię widywać. Nie chciałem, żebyś mi przypominała twoją matkę! Lecz wiesz dobrze, co się stało. Muszę cię widywać i chciałbym mieć cię zawsze przy sobie! Pollyanno, zechciej więc zamieszkać u mnie! — Ależ, panie Pendlton, ja..... jest przecież ciocia Polly! Dziewczynka miała oczęta pełne łez. — Pomyśl trochę o mnie. Czy myślisz, że mogę być z czegokolwiek zadowolony bez ciebie? Wszak wiesz, Pollyanno, że dopiero począwszy od chwili, gdy cię poznałem, jestem zadowolony z życia! A gdybyś została moją małą córeczką, byłbym zadowolony ze wszystkiego i postarałbym się zrobić cię szczęśliwą. Czyniłbym zadość każdej twej chęci! Cały mój majątek, do ostatniego grosza, użyłbym na to, aby cię uszczęśliwić! Pollyanna była jednak jakby urażona ostatniemi słowami. — Czy pan myśli, że pozwoliłabym panu wydawać na mnie pieniądze, które pan oszczędzał dla biednych pogan! Pan Pendlton zarumienił się. Chciał coś powiedzieć, lecz Pollyanna nie dała mu przyjść do słowa. — Poza tem człowiek tak bogaty, jak pan, nie powinien mnie wcale potrzebować do szczęścia. Pan przecież uszczęśliwia innych, i przez to powinien pan być sam szczęśliwy! Dał pan mnie i pani Smith widma słoneczne, Nansy — złotą monetę... — Ach, nie mówmy o tem — przerwał pan Pendlton. Rumieniec na jego twarzy wzmógł się jeszcze bardziej. I nic dziwnego: pan Pendlton nigdy nie był człowiekiem zbyt hojnym i dobroczynnym. — To wszystko drobnostki — mówił dalej — a i to stało się przez ciebie! Owszem, tak jest — dodał, widząc przeczący ruch Pollyanny — i wszystko to świadczy właśnie o tem, jak bardzo jesteś mi potrzebną. Jeśli chcesz, Pollyanno, abym nadal grał w zadowolenie, powinnaś przyjść na stałe do mnie, aby grać ze mną razem — mówił głosem coraz to cichszym i błagalnym. Pollyanna zamyśliła się. — Ciocia Polly jest tak dobra dla mnie — zaczęła, lecz pan Pendlton przerwał natychmiast. Twarz jego znów przybrała dawny wyraz podrażnienia. Niecierpliwość, nie znosząca oporu, za długo trzymała go w swych więzach, aby mógł się jej wyzbyć odrazu. — Pewnie, że jest dobra dla ciebie, ale ani w połowie nie potrzebuje cię tak, jak ja! — Ależ, proszę pana, ja wiem, że ona jest zadowolona, że ma... — Zadowolona? — przerwał znów pan Pendlton, tracąc ostatecznie cierpliwość — mogę się założyć, że panna Polly nie wie nawet, co znaczy być zadowoloną! Ona tylko spełnia swój obowiązek! O, tak! Jest to osoba nadzwyczaj obowiązkowa. Doświadczyłem tego sam w swoim czasie! Te ostatnie piętnaście czy dwadzieścia lat nie byliśmy wielkimi przyjaciółmi! Znam ją dobrze i wszyscy ją znają! Nie należy ona do rodzaju ludzi „zadowolonych“. Pollyanno! Nie zdolna jest do tego... Zresztą zapytaj, czy się nie zgodzi oddać cię. Bo ty, moja maleńka, jesteś mi bardzo, bardzo potrzebna! Pollyanna westchnęła głęboko i wstała. — Dobrze, zapytam — powiedziała. — Oczywiście nie znaczy to, żebym nie chciała u pana zamieszkać, lecz... Ale nie dokończyła zdania i na chwilę cisza zapanowała w pokoju. — W każdym bądź razie — dodała po chwili — cieszę się bardzo, że nie powiedziałam jej tego wczoraj, gdyż przypuszczałam, że pan jej również potrzebuje. Pan Pendlton uśmiechnął się. — O tak, Pollyanno, to lepiej, żeś z ciocią wczoraj o tem nie mówiła. — Właśnie — powiedziała wesoło Pollyanna — mówiłam tylko z doktorem, ale to się nie liczy! — Z doktorem? — zawołał nagle pan Pendlton, widocznie zaniepokojony — ale spodziewam się, że nie z doktorem Chilton‘em? — Z nim, kiedy odszukał mnie i powiedział, że pan tak pragnie mnie widzieć! — Ależ, dziecko... I pan Pendlton znów osłabł z przerażenia. Po chwili przemógł się i zapytał: — A cóż doktór powiedział na to? — Nie przypominam sobie dokładnie — odpowiedziała po namyśle Pollyanna, — w każdym razie nic nadzwyczajnego. Ach tak, powiedział, że rozumie, dlaczego pan pragnie mnie widzieć! — Naprawdę! — zawołał pan Pendlton, a Pollyannie zdawało się, że zobaczyła łzy w jego oczach.
|