About: dbkwik:resource/5X3TrsNUctBuEtEzW52tjA==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Trędowata/I/37
rdfs:comment
  • Gdy towarzystwo konne wjechało na pola, puszczono ze smyczy charty. Dojeżdżacze na siwych koniach, poubierani w czerwone kurtki i długie czarne botforty, jak maki rozsypali się na żółtych przestrzeniach pól. Charty goniły szare zające, które jak wicher pomykały do lasu. Kilkunastu jeźdźców i kilka amazonek puściło się w cwał, rozpoczynając krwawy pościg. Odgłos trąb, wrzaski “hallali”, tętent koni zmieszały się z przeraźliwym krzykiem rozdzieranych przez psy zajęcy. Amatorów to upajało. Trestka pędził na oślep, hrabianka Barska i Zaniecki gnali na złamanie karku. Czarne ogniste oczy hrabianki płonęły, nozdrza jej poruszały się, z lubością wietrząc krew. Zmysły grały w niej jak struny w dzikim jakimś instrumencie. Książę Zaniecki, flegmatyk pozujący na Anglika, nerwowa! się na jej widok. Po
dcterms:subject
Tytuł
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Tom pierwszy
  • XXXVII
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Helena Mniszkówna
abstract
  • Gdy towarzystwo konne wjechało na pola, puszczono ze smyczy charty. Dojeżdżacze na siwych koniach, poubierani w czerwone kurtki i długie czarne botforty, jak maki rozsypali się na żółtych przestrzeniach pól. Charty goniły szare zające, które jak wicher pomykały do lasu. Kilkunastu jeźdźców i kilka amazonek puściło się w cwał, rozpoczynając krwawy pościg. Odgłos trąb, wrzaski “hallali”, tętent koni zmieszały się z przeraźliwym krzykiem rozdzieranych przez psy zajęcy. Amatorów to upajało. Trestka pędził na oślep, hrabianka Barska i Zaniecki gnali na złamanie karku. Czarne ogniste oczy hrabianki płonęły, nozdrza jej poruszały się, z lubością wietrząc krew. Zmysły grały w niej jak struny w dzikim jakimś instrumencie. Książę Zaniecki, flegmatyk pozujący na Anglika, nerwowa! się na jej widok. Podniecała go... – Demon! demon! – szeptał w zachwycie. I gnał za nią, aż piana dmuchała z pyska jego rumaka. Waldemar stał na boku, pilnował polowania. Sam wyruszał często w skok, ale strzelał do zająca lub lisa, zanim go charty dopadły. Nie lubił procesu rozszarpywania zwierzyny. Bawiły go głupie i zdumione miny chartów na widok padającego przed ich ciosem zwierzątka. Waldemar strzelał z konia w biegu. Apollo przyzwyczajony był do strzałów spośród własnych uszu. Częściej jednak orli wzrok ordynata biegł za karą arabką Erato... Stefcia uganiała się po polu nie za zwierzyną, lecz dla własnej przyjemności. Lubiła konną jazdę, zwłaszcza na Erato, doskonałej wierzchowce. Stefcia uciekała jak najdalej od krwawych scen, lecz sprawiał jej przyjemność widok rozpędzonych jeźdźców i czerwonych kurtek dojeżdżaczy. Bawiły ją okrzyki i trąby, drażniły zajadłe, śmigające charty, niby wąskie pstre tasiemki. I jej oczy biegły za smukłą sylwetką ordynata. Podobał jej się sposób polowania Waldemara, widziała w tym pewną estetyczną doskonałość w połączeniu z dzielnością. Harcując po polach spostrzegła pędzącą naprzeciw pannę Szeliżankę. Gdy Buckingham w pędzie zrównał się z Erato, młoda panna krzyknęła głośno: – Na bok! Hala... li!... – Proszę za mną! – usłyszała jeszcze. Pomknęła żywo za Ritą, rozbawioną, aż jej oczy żarzyły się jak iskry. Nagle usłyszała rozdzierający wrzask zająca. Skręciła klacz na miejscu. Zacisnęła usta, brwi ściągnął kurcz bólu. Za delikatną miała naturę, zbyt wytworną na podobne odgłosy. Zwolnił biegu, jadąc tęgim kłusem w stronę lasu. – Nie mogę, cóż poradzę! – szepnęła do siebie zmartwiona. Z boku zajeżdżał ją Waldemar. Apollo zarżał zalotnie. Erato odpowiedziała mu z wdziękiem. Konie się zrównały. – Dlaczego nie dotrzymała pani placu pannie Ricie? – zapytał hamując konia. – Nie mogłam, zlękłam się wrzasku zająca. Widzi pan, jaka ze mnie niezdara – odparła trochę zawstydzona. Ale jemu oczy błysnęły. – To dobrze, niech pani będzie sobą, tak najlepiej! Jest pani jak biały kwiat rzucony między krwiożercze zwierzęta. My tu wszyscy przy pani wyglądamy jak szakale. Stefcia zaśmiała się. – No, nie wszyscy. Pan na przykład... – Ja? Morduję nie w ten, to w inny sposób. Ale uchylam czoła przed instynktami pani. Przegalopowała obok nich panna Barska, rozogniona, z rozwianymi włosami, istna królewna burzy. Za nią pędził Zaniecki. – Halali! – hop! hop! – krzyczała hrabianka, nie widząc Stefci i ordynata. Oczy miała utkwione w charty pędzące za koniem. Już dosięgały zająca. Waldemar popatrzał za nią z uśmieszkiem. – W swym żywiole – rzekł z lekką ironią. Stefcia nic nie odpowiedziała, klepiąc wygiętą szyję Erato. W milczeniu odjechali dalej, a gdy konie ich rozniosły, nie zawrócili już, tylko oczy obojga goniły za sobą. W parę dni potem po rannej obławie na wilki, w której brały udział panie, zamek głębowicki zalegała głucha cisza. Polowanie odbyło się o wschodzie słońca, o dwunastej powrót, a po krótkim śniadaniu każdy zamknął się u siebie dla wypoczynku. Słońce oświecało pusty park, tarasy i uliczki wśród kwiatów, jakby zdziwione ciszą niebywałą od dawna. Ordynat nie spał. Odbył długą naradę z łowczym i koniuszym, wydał nowe polecenia, odwiedził stajnię, fabrykę i powróciwszy do zamku, wałęsał się po nim trochę znudzony. – Dobre są obławy ranne, ale nudne te sjesty – pomyślał. Na drugim piętrze, w ogromnym sklepionym korytarzu, przeszedł się kilka razy, patrząc na staroświeckie obrazy i posągi w niszach. Nagle zatrzymał się. Jeden obraz, już zblakły ze starości, przedstawiał jakąś scenę religijną. Z boku stała odwrócona profilem Maria Magdalena. W niebieskiej opończy, z przewiniętym dokoła szyi białym welonem, miała rozpuszczone włosy i śliczne rzeźbione rysy. Oczy pełne wyrazu ocieniały bujne, ciemne rzęsy i regularne łuki brwi. Cała postać miała w sobie dużo powagi, lecz i ślicznej zalotności. Waldemar patrzył długo i usta drgnęły mu nerwowo. – Stefcia... – wyszeptał. A po chwili znowu: – Bajecznie do niej podobna. Ten sam typ. Przetarł dłonią czoło. Idąc dalej, myślał: – Stefcia... Samo imię. wchodzi mi do mózgu. Dziwne!... Czuł, że w korytarzu postać Magdaleny będzie go przykuwała do siebie, postanowił wyjść. Zeszedł cicho ze schodów i w wielkim przedsionku, łączącym dwa piętra, stanął zdumiony. Naprzeciw niego również ze schodów schodziła Stefcia. Była w bladoniebieskiej flanelowej sukni z luźną bluzką, na ramionach miała zarzucony biały miękki szal, spod którego wyglądały włosy spuszczonego warkocza. Przed chwilą widziana postać Magdaleny stanęła przed oczyma ordynata – podobieństwo stroju wzmocniło wrażenie. Rozradowany jej widokiem, patrzał na nią bez słowa, stojąc w miejscu. Stefcia zatrzymała się także. Róż oblał jej jasną twarz. – Pan nie śpi? – O to samo chciałem panią zapytać. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem. – A to zabawne! byłam pewna, że cały zamek chrapie. Chodzę już po nim dawno, nawet zbłądziłam i muszę przyznać szczerze: nie wiem, gdzie jestem. Pan ukazał mi się jak widmo. Pewno i ja zrobiłam podobne wrażenie? Miał pan minę zdziwioną. Waldemar podszedł bliżej. – Na mnie pani nie zrobiła wrażenia widma, ale widzenia. To różnica! Przed chwilą widziałem pani pseudoportret. Pójdźmy, pokażę go pani. Stefcia żywym ruchem podbiegła naprzód i... stanęła. Biały szal zaczęła zsuwać, zakrywając spuszczony warkocz. Wahała się czegoś. Waldemar lekko dotknął jej ręki. – Idziemy. – A czy to daleko? – Już się pani boi? Czy odległości, czy mego towarzystwa? Zapłonęła, biegając śmiało naprzód. – Idziemy! Waldemar, idąc za nią, myślał: – Ja już cię teraz zanadto czczę, abyś się mnie obawiać miała. W korytarzu stanęli przed obrazem. Waldemar wskazał Stefci postać Magdaleny. – Przed chwilą przyglądałem się jej myśląc o pani... Ogromnie podobna. Trzeba trafu, że bezpośrednio potem ujrzałem panią, nawet w podobnym stroju. Stefcia szepnęła jakby do siebie: – Czy jestem taka... ładna?... Ordynat przysunął się bliżej i pochylił. – Ładniejsza! boś żywa, a tamta martwa... bo ta spłowiała, a pani... kwitnie. Stefcia oddychała szybko, poruszona brzemieniem jego głosu. On mówił dalej: – Ale Magdalena ma włosy puszczone swobodnie, a pani swoje zakrywa. Widzę panią w takim uczesaniu pierwszy raz. – Nie spodziewałam się, że kogo spotkam – odrzekła zarumieniona. – Ależ pani jest w tym prześlicznie! Pani powinna częściej tak chodzić. Kto ma lat dziewiętnaście, ten, ma prawo do spuszczonego warkocza. Dlaczego pani tak nie nosi włosów? – W domu nosiłam, ale tu... nieetykietalnie – odrzekła z uśmiechem. – Ach! dość tej etykiety! – Pan jej nie lubi? A jednak to stały mieszkaniec tych murów. – Wiem. Wprowadzony tu jeszcze w latach zamierzchłych, nie da się wykorzenić. Zresztą może to nadaje główny styl zamkowi. Stefcia rozejrzała się. – I tu nie byłam ani razu. Olbrzymi korytarz! To dziwne: takie wysokie sklepienia straszą mię. W zamku pańskim pełno tego. Dokąd ten korytarz prowadzi? – Do prawej wieży, gdzie jest kaplica. Chodźmy tam. – Ale... – Żadne ale. Cały zamek w uśpieniu, jakby wymarł. Cóż pani będzie robiła sama? Do parku iść nie można, bo deszcz pada, chociaż słońce świeci. O! widzi pani? Przez wysokie, wąskie okno w niszy wskazał jej błękitne niebo, splamione szarymi obło- kami. Padał obfity, kroplisty deszcz, bijąc o szyby i spływając po nich strumieniami jak łzy. Przyćmiony korytarz i to wąskie okno, zalane deszczem, w ciszy potężnych murów czyniło ponure wrażenie, trochę klasztorne i ciężkie. Mury te wydały się Stefci klatką, ogromnym pomnikiem, przygniatającym wielką przeszłość ludzką, ale niewesołą; skałą, z której wyfruwają młode orły, pełne życia, z szerokimi skrzydłami i silnym lotem, a wracają poranione, dźwigając kajdany, nałożone przez życie, jakby tradycję tych murów. Dziwna ta myśl przejęła Stefcię grozą. Spod zsuniętych brwi spojrzała ostro na Waldemara. – Co pani myśli – zapytał cicho – coś niemiłego? Skinęła głową. – Ten zamek – to skała, a pan – młody orzeł... i już pan wyfrunął z gniazda, prawda? – rzekła dziwnym głosem. Patrzał na nią uważnie. – Wyfrunąłem, ale wrócę. Dziewczyna spuściła oczy. – Wróci pan... słabszy. – Przeciwnie, silniejszy. – I nie połamie pan skrzydeł? – Będę o nie walczył. – Wróci pan bez kajdan? – Może z berłem w szponach, z berłem szczęścia, które wydrę światu... Podniosła na niego ciemne źrenice. On patrzał na nią poważny, z fałdą na czole i odrobiną smutku w zagięciu ust. Chwilę milczeli. Stefcia oparła się o mur i rzekła śmiało: – Ma pan wolę i siłę hetmańską, ale czy to wystarczy?... – Mam prócz tego nadzieję i ostre szpony, którymi w walce o swój byt duchowy potrafię rozkrwawić. Albo zginę, albo wydrę światu owo berło i skończę Austerlitzem. Jestem dziki! – Straszny! – rzekła Stefcia w zamyśleniu – ale takie natury zwyciężają, chociaż... po największych zwycięstwach następuje Waterloo. Brwi Waldemara ściągnęły się groźnie, w oczach zatlił ponury cień. – Dziwnie mi pani dziś przepowiada. Moje Waterloo nastąpić może... nie jestem pyszny, ale wątpię, czy w otwartej walce z ludźmi. Chyba zgniecie się potęga, z jaką walka jest ponad siły ludzkie. Co jednak wpłynęło na tak smutne myśli u pani, wolno wiedzieć? Stefcia wysunęła się na środek korytarza i robiąc ręką ruch okrągły, jakby ogarniający cały zamek, powiedziała bez uśmiechu: – Te mury i tradycja ich. Pobiegła naprzód kilka kroków, po czym odwróciła się i zarumieniona wyciągnęła do Waldemara rękę: – Jeśli zrobiłam panu przykrość, przepraszam. Zatrzymał drobną jej dłoń w swojej i rzekł poważnie: – Tradycja jest smutna, ale może ja będę orłem, który ją rozjaśni?... – Daj Boże! pragnęłabym tego dla pana. Ale teraz... chodźmy już. Wielki czas. Poszli oboje poważni, zamyśleni. W dolnym salonie stanęli w oszklonych drzwiach, prowadzących na mniejszy taras. Deszcz padał ciągle, mimo że spoza chmur wyglądało słońce. Grad wielkich kropli bił w marmurową posadzkę tarasu. Z twardych błyszczących liści drzew pomarańczowych spadały perełki wody, lśniąc w słońcu jak klejnoty. Grupy drzew egzotycznych parkowych i kwiaty wyglądały przepysznie w dziwacznej mieszaninie deszczu z blaskami słońca. Miało to swą odrębną cechę dekoracyjną, jakby olbrzymi, niewidzialny wodotrysk skrapiał rośliny obfitą zawieją rosy. Waldemar otworzył drzwi i tuż koło Stefci padały duże krople wody, opryskując jej suknię. Dziewczyna wyciągnęła stuloną dłoń i napełniała ją wodą, wylewając potem na kwiaty. – Mówią, że taki deszcz w słońcu to błogosławieństwo Boże – zauważył Waldemar – więc pani zbiera błogosławieństwo w swe dłonie. Stefcia błysnęła uśmiechem. – Zamoczy się pani, przejdźmy do czytelni, tu obok. Prosiła mię pani wczoraj o “Times”. Tam są wszystkie pisma. Stefcia strzepnęła ręce, dłoń wysuszyła chusteczką i weszła przed nim do małej czytelni, obok zielonego gabinetu Waldemara. Ordynat podał jej fotel, sam usiadł przy stole zarzuconym gazetami. – Zaraz tu znajdę, czego pani żądała – rzekł przerzucając papiery. – Ach, prawda! w porę przypomniałam sobie – zawołała Stefcia. – Czy pan już wysłał na pocztę? – Już. Pocztowy odjechał rano, ale jeśli pani każe, pojedzie umyślny. – Ależ nie. To jutro. Mam list. Chciałam go panu oddać, bo mogę jutro rano spać. Proszę, oto on. Ordynat wziął list i spojrzawszy nań uważnie, poruszył brwiami, wydymając lekko usta. – Ładne, oryginalne pismo i koperta, ale bardzo szablonowy adres – rzekł trochę ironicznie. – Myślałem, że pani nie podlega ogólnej modzie, raczej epidemii adresowania w kraju po francusku: Monsieur Stanislas Rudecki à Ruczajew. To samo łatwo wyrazić po polsku, prawda? Stefcia poczerwieniała. – Daje mi pan dobrą naukę... i ma pan zupełną słuszność. Uśmiechnął się. – Uznaje pani to? – O tak! pan dobrze nazwał epidemią: widzę u innych i bez zastanowienia robię tak samo. Niech mię pan nie posądza o chęć popisania się francuszczyzną. – Co znowu! wiem, że ją pani posiada wybornie. Ale język francuski u nas w kraju to istna szarańcza, w wielu miejscach wypiera rodowity. Już nie mówię o powszechnie przyjętych adresach, nawet listach francuskich, ale niech pani zauważy, jakie ten język ma szerokie zastosowanie, i to przeważnie w dziedzinach, w których obracają się panie. Niezbyt do pochlebne dla Polek. Większe firmy sklepowe, przybytki mody, piszą rachunki i adresy tylko PO francusku, na drzwiach umieszczają: Entree. Panie, a i niektórzy mężczyźni modlą się z książek francuskich, bo modlitwa po polsku jest dla nich zbyt ordynarną. Bilety wizytowe także francuskie. Dzieci nie znając dobrze własnego języka trzepią po francusku. Znałem pewną dziewięcioletnią dziewczynkę, która zapytana przez ojca, nad jaką rzeką leży Warszawa, krztusiła się: “Wis... Wis...” – wreszcie wycedziła: “Vistule”. Po prostu nazwa Wisły nie mogła dziecku przejść przez gardło. Lucia była w ten sam sposób wychowana. Nigdzie pani tego nie zobaczy za granicą, tam każdy szanuje swój język i ceni go. Francuz nie napisze na sklepie ani na etykiecie po polsku, choćby większość jego odbiorców była Polakami. Nie przeczę, że francuszczyzna jest nieodzowna, jak i inne języki europejskie, ale nie trzeba stosować ich w kraju na każdym kroku. One mają wszechświatowy byt zapewniony, nasz tylko u nas, i jeszcze go wypędzamy. Jaki to wstyd! Śmieją się z nas obcokrajowcy, bo oni podobnego grzechu nie znają i tej dzikiej mody dawania pierwszeństwa obcym. To wyłącznie nasza cecha. Stefcia patrzyła na niego z wdzięcznością. Rzekła porywczo: – Zawstydził mię pan, ale nauczył. Teraz już nigdy języka francuskiego używać nie będę bez wyraźnej potrzeby. Zajrzał wesoło jej w oczy. – Doprawdy? Bardzo jestem rad. Niech pani przede wszystkim będzie Polką i patriotką, a nigdy taką światową kobietą, która dla mody usuwa ojczysty język ze swego słownika. Rozumiem posługiwanie się obcą gwarą w razach koniecznych, przy służbie lub w pewnych przysłowiach. Ale mieć ją często albo stale w ustach to bluźnierstwo. Więc pani obiecuje poprawę? To już bardzo wiele. Mam nadzieję, że wyrzeknie się pani zupełnie zamiłowań hrabianek Ćwileckich, Barskich, wszystkich Trestków, Weyherów i tak dalej. Z naszych pań panna Rita jest najwięcej Polką. – I to pewno stała się nią pod wpływem pana – wyrwało się Stefci. Ordynat uśmiechnął się. – Może być. Zresztą wszyscy oni strasznie egzotyczni. Ale na nich już rady nie ma: nazbyt czczą zagranicznych bożków, aby mogli się oduczyć od składania im hołdów. W bocznym korytarzu rozległy się kroki lokaja. Stefcia powstała. – Pani już odchodzi? Podniosła ramiona, jak ptak skrzydła do odlotu. – Uciekam, już pewno wszyscy wstali. – Szkoda! tak nam było dobrze razem. Zabiera pani list? – Zmienię adres. Już bym go teraz wysłać takim nie mogła. Waldemar skinął jej ręką. – Z pani mam prawdziwą pociechę. Dobre i... śliczne “dzidzi”. – Już pan zaczyna? – No, już nie! Do widzenia! Oto żądany dziennik. Zaraz obiad. – Długo siedzieliśmy – rzekła Stefcia już w progu. – Żałuje pani tych chwil? – Żałuję, że minęły. Uśmiechnęli się do siebie raz jeszcze i dziewczyna znikła w bocznym salonie. Waldemar ścisnął dłońmi skronie. Szybko chodził kilka minut wzdłuż salonu. – Ja szaleję! – zawołał rzucając się na fotel.
is dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg== of
is dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA== of
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software