About: dbkwik:resource/6Sdoulso3XowGu-NKI61Dw==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Rozbitki/II/09
rdfs:comment
  • — Niesłusznie — rzekł do Kaw-diera — podejrzewaliśmy Pattersona o brak uczuć lepszych, o obojętność dla spraw ogółu... Pracuje on na szańcu od świtu do nocy. — A jednak ja nie ufam temu człowiekowi — odrzekł Kaw-dier, do którego w tej chwili z tajemniczą miną zbliżył się Pawełek. Chłopak od chwili przygody w grocie, gdzie dzięki tylko Kaw-dierowi wraz z Piotrusiem uniknął niebezpieczeństwa śmierci, poprostu ubóstwiał swego dobroczyńcę. — Ekscelencyo! — rzekł Pawełek, całując w rękę Kaw-diera. — Nie mów mi ekscelencyo! — rzekł surowo tenże — prosiłem cię już o to, mój synu! Paweł odszedł. — Ognia!
Tytuł
  • |1
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
  • [[
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Rozdział
  • Część II
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
  • [[
adnotacje
  • Dawny|latach 1909-1910
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne
abstract
  • — Niesłusznie — rzekł do Kaw-diera — podejrzewaliśmy Pattersona o brak uczuć lepszych, o obojętność dla spraw ogółu... Pracuje on na szańcu od świtu do nocy. — A jednak ja nie ufam temu człowiekowi — odrzekł Kaw-dier, do którego w tej chwili z tajemniczą miną zbliżył się Pawełek. Chłopak od chwili przygody w grocie, gdzie dzięki tylko Kaw-dierowi wraz z Piotrusiem uniknął niebezpieczeństwa śmierci, poprostu ubóstwiał swego dobroczyńcę. — Ekscelencyo! — rzekł Pawełek, całując w rękę Kaw-diera. — Nie mów mi ekscelencyo! — rzekł surowo tenże — prosiłem cię już o to, mój synu! — Kiedy ja nie mogę nie uczcić, nie oddać panu hołdu, jak księciu, jak królowi, jako jednem słowem władcy!.. Gdyby nie pańska energia i władza, dzicy do tej chwili spaliliby już nasze piękne miasto... Ach, nie gniewaj się na mnie, panie!.. I w tej chwili przychodzę do ciebie z nader ważną sprawą... Ekscelencyo, tylko ty ocenisz, co za nowe niebezpieczeństwo grozi miastu. — Jakie? — zapytał mimowolnie Kaw-dier. — Zdrada! — odparł żywo Pawełek, który nad wiek swój miał umysł bystry, a serce gotowe do poświęcenia i ofiary. — Zdrada? — zapytał Kaw-dier. — Czyś się zastanowił, coś powiedział? — Tak. Od dwóch dni czatuję w trawach, w pobliżu szańca, na którym straż powierzyłeś, panie, Patersonowi. Wczoraj wśród traw tych usłyszałem szmer i jakieś głosy... Jeden był Patersona, drugi Sirdeya... — Sirdeya? — zapytał zdumiony Kaw-dier. — Chyba cię słuch omylił?.. — Nie... Ani słuch, ani wzrok mnie nie omylił, gdyż dziś z rana, o świcie, widziałem wśród traw, jak wraz z kilku dzikimi Patagończykami oddalał się od stanowiska Patersona Sirdey, mając ręce związane rzemiennemi sznurami, których końce trzymali dzicy. — Sirdey wśród Patagończyków! — powtarzał zdumiony Kaw-dier.— A więc jest to pewnie ten sam biały człowiek, o którym wspominał czerwonoskóry jeniec Athinata... Czyś tylko pewny, że to był Sirdey? — Jak pewny jestem, że was teraz widzę, panie! — Sirdey... Patterson... — powtarzał Kaw-dier. — Ależ to cud, że wpadłeś na trop takich zbrodniarzy, mój chłopcze!.. Bóg nam cię zesłał... — To jeszcze nie wszystko, panie! Sirdey rzucił pod nogi Pattersonowi jakiś worek, który podali mu z głębi fosy dwaj dzicy... — Ależ to wiadomość pierwszorzędnej wagi!.. — Mój Pawełku, zaklinam cię, nie mów o tem ani słowa do nikogo... Słyszysz, nie mów!.. Nie mów ani do pana Rodhesa, ani do Hartlepoola... A teraz idź do mojego mieszkania i odpocznij, mój dzielny chłopcze!.. Paweł odszedł. — Przedewszystkiem nietrzeba rzucać popłochu, że znajdują się zdrajcy wśród obrońców Liberyi — mówił do siebie Kaw-dier. — Działałoby to w sposób bardzo ujemny... Na szańcu, strzeżonym przez Patersona, rozstrzygną się wkrótce losy moje i Liberyi... — Co słychać nowego? — zapytał po chwili Kaw-dier pana Hartlepoola. — Wszędzie spokój... Straże czuwają. — A gdzie Patterson? Nie widzę go na posterunku... — Prosił, aby mu na godzinę pozwolić pójść do domu. Niebawem wróci. Był tak pilnym w ciągu dwóch ostatnich dni, że chętnie zwolniłem go na tak krótki odpoczynek. — To dobrze. Nigdy może Kaw-dier nie był tak czynnym, jak dnia tego, gdy Pawełek wyjawił mu tak ważną tajemnicę. Wszystkich ludzi, wolnych od pełnienia straży na szańcach, zebrał na wielkim placu miejskim, rozdzielił tę wcale pokaźną siłę zbrojną na dwa oddziały, nad którymi główne dowództwo sam objął, poczem dał rozkaz surowy, aby w jaknajwiększej ciszy zajęły stanowiska w pobliżu rzeki, tuż przy pierwszych szańcach obronnych Liberyi. Gdy noc zapadła, Kaw-dier nagle kazał strażom stojącym na drugim szańcu obronnym opuścić swe stanowiska. Uczyniono to w ciszy tak wielkiej, że Patterson, pan Hartlepool i inne straże, pełniące swą służbę na pierwszym czołowym szańcu, wcale nie spostrzegły tego. — A teraz podminować to miejsce! — rozkazał głosem stłumionym. W myśli zaś dodał sam do siebie: — Jeśli Liberya dziś nie da należytej odprawy dzikim najeźdźcom, w takim razie uledz musi i wpadnie w ich ręce. Los jednak zrządził, że jestem panem tajemnicy, kiedy i którędy główny atak nieprzyjaciel przypuści. Zdrada Pattersona nie będzie teraz tryumfem dla najeźdźców, lecz ich pogromem. Dzicy wpadną w pułapkę, w której główne ich siły zmarnieją... Gdybym jednak nie był wiedział o zdradzie Pattersona i o przygotowanym dziś w nocy napadzie dzikich, z pewnością Liberya padłaby pod ciosami wrogów. Kaw-dier, oparty na rękojeści swej szpady, owinięty w płaszcz żołnierski, podniósł smutne oczy ku niebu, na którem z po za chmur ukazywać się zaczęły blade gwiazdy. — O, wy miłe światła niebieskie! — zawołał wzruszony — będziecie świadkami, że nie ja jestem przyczyną tego rozlewu krwi i tej zguby wielu istnień ludzkich. Wstrętną mi jest wszelka brutalna walka, w której ginie życie ludzkie, ten najcenniejszy dar niebios. Poświęcając wiele, może tyle, ileby nikt z ludzi poświęcić nie mógł, aby mieć możność żyć zdała od tego wszystkiego, co tchnie niewolą, przymusem, krwawą wojną i koniecznością rozkazywania innym, dziś muszę sam zakładać miny, stawać na czele zbrojnych szyków, prowadzić je w bój krwawy. Czy mogę się od tego usunąć?... Nie!... gdyż przez to śmiercią wielu niewinnych, będzie zagładą cywilizacyi, tryumfem barbarzyństwa! Nie, honor cofnąć się nie pozwala... Tak, honor i sumienie... Gdybym to uczynił, na miejscu kwitnącego dziś miasta Liberyi byłyby jutro ruiny i zgliszcza... Umilkł i objął wzrokiem szeroko w dolinie rozpostarte miasto, jego gmachy i domy, w których błyszczały tysiączne światła i powtórzył wzruszony: — Tak, honor i sumienie każą mi cię bronić z narażeniem własnego swego życia!... Rzekłszy to, Kaw-dier udał się do oczekujących nań zbrojnych szeregów, wśród których pozostał do samej północy, rozstawiając rozmaite oddziały w różnych miejscach, w ten sposób, aby dzikim nie udało się zdobycie miasta szturmem przy pomocy zdrady Pattersona. Było już dobrze po północy, gdy wśród ciszy i ciemności Sirdey poprowadził ku szańcowi Liberyi pierwsze, co najsprawniejsze w rzemiośle wojennem szeregi Patagończyków. Wiedząc o zamiarach wrogów, Kaw-dier wyzyskał tę ważną dla siebie okoliczność i postanowił dać dzikim stanowczą odprawę. Ukrywszy się wraz z kilku zbrojnymi w fosie, Kaw-dier około północy usłyszał szelest wśród traw i ciche stąpanie dość licznego oddziału jeźdźców. To pierwszy, czołowy oddział Patagończyków, osłonięty ciemnością nocy, pewny łatwego zwycięstwa, zbliżał się do placówki zdrajcy Pattersona. W tej chwili księżyc wysunął się z za chmur i Kaw-dier ujrzał, jak Patterson ręką dawał dzikim jakieś znaki, jak później wskazywał im, gdzie palisada była najsłabszą. — Nikczemnik! — szepnął z gniewem. Korzystając ze wskazówek zdrajcy, czołowy oddział dzikich wkrótce przebył fosę, wdarł się na szaniec, przewrócił z łatwością palisadę i jak wezbrany potok wdarł się do wnętrza obwarowań Liberyi. Pędził śmiało naprzód, gdyż za nim skradał się drugi, trzeci, czwarty i piąty oddział, a za nimi cała horda, z wodzami na czele, gotowała się do opanowania grodu. — Za godzinę najdalej Liberya przestanie istnieć! — szepnął Patterson, i z iście szatańską radością przyciskał rękoma do piersi skórzany worek z resztą pieniędzy, które otrzymał za swą zdradę. — Tędy... tędy... śpieszcie się! — wołał, wskazując nieprzyjaciołom drogę do miasta. — Nim się opamiętają zaspani Liberyjczycy, będziecie tutaj panami! Oddziały dzikich w ciszy, ze strzelbami, z łukami, z siekierkami, w pogotowiu do srogiej, krwawej walki, skradały się w mroku nocnym, zajmując coraz to większą część szańca. Wydawało się, że to stado tygrysów czołga się, aby zadać cios śmiertelny przeciwnikowi. Nagle Pattersonowi przyszło do głowy, czy nie został podstępnie oszukany, czy nie zamało otrzymał pieniędzy, gorączkowo więc zaczął rozwiązywać worek. Wtem ogłuszający huk, jak grom, zahuczał w powietrzu. Na zbitą masę Patagończyków spadł nagle grad kul, dał się słyszeć gromki głos Kaw-diera: — Ognia! Zagrzmiały wystrzały, zaświstały złowrogo kule, dał się słyszeć bojowy okrzyk Patagończyków. Zaskoczeni niespodziewanie ogniem Kaw-diera, dzicy zatrzymali się i zawahali. — Zdrada! — zawołał jeden z ich dowódców. — Biały człowiek nas zdradził!... W jednej chwili ku Pattersonowi pochyliły się lufy strzelb patagońskich, zagrzmiała salwa i skąpiec padł na ziemię, jak martwy. Po chwili, gdy Patagończycy rzucili się do boju, poruszył się, chciał powstać, uciekać, wnet jednak runął znowu na ziemię. Był ranny, omdlał. Tymczasem Kaw-dier, na czele głównego oddziału obrońców Liberyi, zaatakował dzikich z boku, gdy inny oddział otworzył na nich silny ogień karabinowy z przeciwnej strony. Jednocześnie zapalono miny na przednich stanowiskach oszańcowań, które wybuchnęły z ogłuszającym hukiem, stokrotnie powtórzonym przez sąsiednie skały i lasy. Zdawało się, że ziemia rozstąpiła się, aby pochłonąć barbarzyńskich najeźdźców. Główna horda, gotująca się do szturmu, widząc zgubę swoich, którzy znaleźli się na miejscach podminowanych w chwili wybuchu, cofnęła się nagle, zamiast dążyć swoim wcześniej wysłanym, wyborowym oddziałom na pomoc. Oddziały te, odcięte w ten sposób od głównych swych sił, ginęły wśród morderczego ognia krzyżowego obrońców miasta, ale ginęły, walcząc z całą zawziętością i zaciekłością, właściwą dzikim synom puszczy. Widząc, że wpadli w pułapkę, wodzowie tych oddziałów parli się naprzód, mając jeszcze nadzieję, że szaloną swą odwagą otworzą drogę głównym siłom do przypuszczenia ogólnego szturmu i zdobycia miasta. Ale Kaw-dier zrozumiał, że nadeszła decydująca chwila, że jeśli teraz nie da stanowczej odprawy dzikim, to sprawa może nagle wziąć bardzo zły obrót dla oblężonych. Dzicy uderzą wszystkiemi siłami i korzystając z swej wielkiej przewagi liczebnej, zdobędą Liberyę. Staje więc na czele swego oddziału, wzywa pana Rodhesa i niepostrzeżenie wśród ciemności otwiera ogień karabinowy na główne siły Patagończyków, oszołomione wybuchem min i rozpaczliwą walką swej awangardy. Miarowy ogień karabinowy ukrytych wśród fosy, zabezpieczonej od strony stepów minami, razi jeźdźców patagońskich, spłoszone ich konie rzucają się wśród ciemności jak szalone. Wodzowie dzikich, nie widząc wroga, który sieje wśród nich zniszczenie, w wściekłym gniewie rzucają się naprzód, lecz nowy wybuch min rzuca w ich szeregi popłoch. Straciwszy znaczną część co najdzielniejszych wojowników, wydają przeraźliwe okrzyki, nakazujące odwrót. Niestety, pięć przednich oddziałów, które przekroczyły szaniec, na którym straż trzymał Patterson, już nie może wrócić do swoich. Część ich poległa, część poszła w niewolę. Kaw-dier w tej bitwie, korzystając ze zdradzonej tajemnicy wroga, wykazał zalety pierwszorzędnego wodza. Liberya tylko jego zimnej krwi, jego przytomności umysłu, jego odwadze i dzielności zawdzięczała, że nie została zdobyta tej pamiętnej nocy. Gdy świt zajaśniał na niebie, na pobojowisku zapanowała cisza. Zbierano rannych, grzebano zabitych. Kaw-dier troskliwie ratował rannych, urządzał szpital polowy. Wśród rannych spostrzegł Pattersona. Wstrząsnął się oburzony na widok nikczemnego zdrajcy, lecz w imię miłości bliźniego sam opatrzył jego rany, które nie były śmiertelne i dał rozkaz, aby rannego umieszczono w szpitalu. — Odpowie przed sądem za swój haniebny postępek — rzekł do otaczających go osób. — Pieniądze, które przy nim znaleziono, niech będą obrócone na zasiłek dla wdów i dzieci po poległych obrońcach Liberyi. O wschodzie słońca wśród obozowiska Patagończyków nagle powstał ruch i bieganina. Obozowisko zwijano, dzicy wojownicy zabierali się do odpłynięcia z wyspy. Lotne ich czółna już szykowano do żeglugi. Dzicy dosiadali koni, zwoływali się, formowali w szeregi i zwolna, oddział za oddziałem, z bronią opuszczoną ku ziemi, dążyli nad brzeg morski. Stojąc na jednym z szańców, Kaw-dier z radością przyglądał się temu odwrotowi dzikich. Kto tylko żył w Liberyi, podążył w tej chwili na szańce. Radosne okrzyki rozlegały się wszędzie: — Wróg odparty!... Wróg ustępuje!... Okrzyki ogólnej radości wśród zebranej na szańcach całej niemal ludności Liberyi towarzyszyły przez kilka dni opuszczającym wyspę Patagończykom. Gdy ostatnie ich szeregi zbliżyły się czwartego dnia do brzegu morza, aby wsiąść na łodzie, Kaw-dier dostrzegł, że jeden z Indyan trzyma na wysokiej tyce zatknięty jakiś okrągły przedmiot, owinięty w szare płótno. Przedmiot ten Patagończycy pozostawili na wyspie, zatknąwszy ową tykę głęboko w piasku. Gdy wreszcie ostatnie łodzie dzikich najeźdźców zniknęły w dali morskiej, gdy wyspa Hoste była zupełnie wolna od wrogów, kilku ludzi z Halgiem na czele udało się na wybrzeże, aby się przekonać, czem był właściwie ów dziwny okrągły przedmiot, pozostawiony przez dzikich na wybrzeżu. Gdy Halg zbliżył się do tyki i silnem pchnięciem ręki przewrócił ją, ów przedmiot okrągły nagle potoczył się po żółtym piasku wybrzeża, a poza opadłych z niego szmat ukazała się ucięta głowa ludzka. Halg krzyknął przerażony, zasłaniając sobie oczy. — To głowa Sirdey’a! — zawołał jeden z jego towarzyszy. — Skądże Sirdey wziął się wśród dzikich? — pytał Halg. Nie wiedział on bowiem, że to właśnie Sirdey był owym białym człowiekiem, który obietnicami łatwej zdobyczy naprowadził dziką hordę Patagończyków na wyspę Hoste i miasto Liberyę. Straszliwa kara spotkała zdrajcę z ręki barbarzyńców, których chciał użyć za narzędzie swej zemsty nad współbraćmi. Kaw-dier kazał pogrzebać te krwawe ohydnego zdrajcy szczątki, na wybrzeżu zaś poustawiał liczne straże. — Należy się mieć jeszcze na ostrożności, gdyż dzicy mogą powrócić, w nadziei, że upojeni radością zwycięstwa, nie przedsięwzięliśmy już żadnych środków obrony. Ale upłynęło kilka dni w zupełnej ciszy od strony morza. Najwidoczniej Patagończycy już nie mieli zamiaru ponawiać swego najazdu. Wojnę z nimi uważać należało za skończoną. Pewnego dnia z rana Kaw-dier udał się do więzienia, gdzie przebywali jeńcy patagońscy. File:Verne - Les Naufragés du Jonathan, Hetzel, 1909, Ill. page 404.png Athinata z przerażeniem podniósł się z ziemi, spodziewając się usłyszeć wyrok śmierci na siebie. — Nie lękaj się — rzekł Kaw-dier — jesteś wolnym! — Wolnym?.. — wykrzyknął z radością, a zarazem niedowierzająco dziki. — Tak, wolnymi są także twoi towarzysze. Wiedz, że twoi współbracia, dzicy wojownicy patagońscy, przegrali bitwę pod murami Liberyi: opuścili wyspę. Idź do nich wraz z uwolnionymi twymi towarzyszami i powiedz, że gnębić bliźnich niewolą jest rzeczą wstrętną, którą się brzydzę... Athinata patrzył przez chwilę osłupiały na Kaw-diera, poczem upadł mu do nóg i dziękował ze łzami za otrzymaną wolność. — Athinata pójdzie do swoich i powie im, że niema potężniejszego wodza i mężniejszego człowieka nad Kaw-diera! — wołał, opuszczając więzienie. File:Verne - Les Naufragés du Jonathan, Hetzel, 1909, Ill. page 408.png W miesiąc później, gdy Patterson mógł już opuścić szpital, wyleczony z ran, które otrzymał na szańcach Liberyi w chwili wpuszczania na nie wroga, Kaw-dier oddał go sądowi. Najpoważniejsi wiekiem koloniści, z p. Rhodesem i Hartlepoolem na czele, wydali nań wyrok śmierci. — Judaszem byłeś... niech cię spotka los Judasza, który się sam obwiesił... Kaw-dier wyrok ten zamienił, skazując Pattersona na wieczne z wyspy Hoste wygnanie; na zmianę tę, po krótkiej naradzie, zgodzili się wszyscy sędziowie. Pattersona natychmiast odprowadzono na wybrzeże, wsadzono do łodzi, która odpływała do Chili i przeczytano wyrok. Nie wolno mu było nigdy wrócić na wyspę pod grozą wiecznego więzienia.
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software