abstract
| - Na dworcu kolejowym ruch ześrodkowywał się. Co chwila wpadały pod halę pociągi wypełnione publiką. Głównie jednak znać było zwiększenie przyjezdnych w pierwszej i drugiej klasie. Trzecia pozostała jednakowo pełna, bez różnicy. Czasem wysiadł ktoś z zielonego wagonu dążący również na wystawę, jakiś skromny wystawca lub kupiec inwentarza, mający dużo pieniędzy, a mało wymagań. Takich, którzy by jechali na wystawę dla przyjemności, tu się nie spotykało: do nich należały niebieskie i żółte bilety. niezwykły, świąteczny charakter przybrało miasto. Dopomagała do tego śliczna pogoda. Wrzesień całe swe złoto jesienne sypał na strojne ulice, ogrody i przybrany we flagi plac wystawowy – ciskał gorące, jasne smugi na twarze i stroje zebranych tłumów. Środkiem głównej ulicy jechało wspaniałe lando, zaprzężone w cztery czarne, piękne araby. Uprząż lśniła od lakierów i nabijanych brązów. Stangret i lokaj w pysznej liberii wyglądali typowo. W głębi, na ciemnokarmazynowych poduszkach landa siedział Waldemar, wytworny, ubrany z pełną smaku elegancją. Często zdejmował kapelusz na powitanie znajomych lub oddawał ukłony. Strojny zaprząg i strojna postać właściciela robiły wrażenie; na chodnikach rozległy się pytania i odpowiedzi uświadomionych: – Czyje to konie?... Kto to jedzie?... – To z Głębowicz. Ordynat Michorowski. – Ten magnat? On ma najwspanialszą stajnię na wystawie. Waldemar jechał na kolej, gdzie miał spotkać dziadka i panie ze Słodkowic. Na dworcu była już panna Rita, Trestka i Wiluś. Ten gorączkowo chodził po peronie w oczekiwaniu pociągu. Trestka żartował z niego, że opuścił kursa i tu przyjechał nie na wystawę, ale dla tego pociągu, jaki ma nadejść, i że z tęsknoty jest nieprzytomny. Student odcinał się Trestce, jak umiał, lecz nie przeczył. Waldemar gryzł wąsy. Drażniło go to. Ale gdy po danym sygnale wyszedł na peron i zobaczył Wilusia, który stał na samym brzegu asfaltu, wychylony naprzód i wpatrzony w zbliżający się pociąg, nie wytrzymał i przechodząc koło niego rzekł z pewną ironią: – Szkoda, że pan z bukietem nie wystąpił. Student spojrzał na niego żałośnie, spuścił oczy i poczerwieniał. Pociąg wpadł pod halę dworca. Waldemar szedł wolno i przeglądał okna pierwszej klasy. W jednym błysnęła twarzyczka Luci, polem ukazali się: pan Maciej i pani Idalia. Waldemar zaniepokojony wskoczył do środka zanim jeszcze pociąg stanął; Stefcia. pochylona nad ławką, zawiązywała jakąś paczkę. Ordynat szybko podszedł do niej. podali sobie ręce w milczeniu. Spojrzał głęboko w jej oczy i przycisnął do ust jej rękę. Stefcia oblała się rumieńcem jak ogniem, len cichy hołd jego wstrząsnął nią. Lucia, widząc to, już się nie zdziwiła. Panna Rita. Trestka i Wiluś weszli równocześnie. Zaczęły się przywitania i głośna, urywana rozmowa. Niedługo polem po głównej ulicy toczyło się znowu lando ordynata wiozące pana Macieja, baronową. Lucię i Wilusia Szeligę. W drugim powozie parokonnym, także z Głębowicz, jechała panna Rita ze Stefcią, Waldemar i Trestka. Rita mówiła: – Wie pan? moje konie robią wenę. Pańskich nie prześcignęły, ale jednak są na wysokości... – Moich koni czy aspiracji pani? – Złośliwy! Do pańskiej stajni jeszcze nie dorosłam. – Zabawne zestawienie! – A ja jestem szczęśliwy, żem żadnej szkapy nie przyprowadził – rzekł krzykliwie Trestka. – Tak, to zwiększa pańskie szansę – zauważył z uśmiechem Waldemar. – Właśnie o to mi chodziło. Panna Rita utkwiła w nich obu ostry wzrok, który jednak nie miał własności zabójczych, bo się panowie tylko uśmiechnęli zamiast przestraszyć. – O co to panu chodziło? i o jakich to szansach pan mówi, panie ordynacie? Waldemar zrobił komicznie poważną minę. – Ja mówiłem o wyścigu hipicznym, łaskawa pani sportsmenko. – Jak to? – Bo każdy z nas może wyścig przegrać, a kto koni nie posiada, ten ma zawsze szanse wygrania przez to samo, że nie będzie grał. – Paradoks! A pan? Trestka był zaskoczony. – Ja? Ja mniej więcej to samo, co ordynat. – Mój kochany panie, pozwól sobie na większą odwagę – zaśmiał się Waldemar. Panna Rita wzruszyła ramionami i zawołała do Stefci: – Co pani sądzi o tych oto panach? – Że są w jakimś konflikcie z panią i że się państwo wzajemnie nie rozumiecie. – Ech! nie powiedziała pani tego, czego chciałam. W hotelu zebrało się już całe towarzystwo. Po powitaniach i przebraniu się wszyscy zeszli do dolnej sali restauracyjnej na śniadanie. Było osób do dwudziestu. Dość ładna, lecz nieeuropejska sala przybrała natychmiast wygląd bardziej zachodni. Księżna Podhorecka i Maciej Michorowski nadawali główny ton zebraniu. Waldemar uświetniał je; zresztą wszystkie twarze rozpromienione, brzydsze lub piękniejsze, ale przeważnie rasowe, miały pewną cechę wyłączną. Gustowne uczesania i stroje pań przy mniej lub więcej wytwornych postaciach męskich tworzyły całość zupełnie cywilizowaną i bardzo estetyczną. Ale w mieście tym nie wszyscy byli oswojeni z towarzystwem tego pokroju, zwłaszcza tak licznym: kilka osób, siedzących przy stolikach, po wejściu i rozlokowaniu się patrycjatu cichaczem wyszło do drugiej sali. Wesołość zapanowała niezmącona, lecz utrzymana w tonie zastosowanym do stylowych postaci głównych: księżnej i pana Macieja. Nie przeszkadzało to młodym bawić się z bujną swobodą. Sala, trochę za ciasna i za mało wykwintna, nieźle się jednak nadawała do utworzenia całości przygodnie wystarczającej. Kieliszki były z mierniejszego kryształu, choć restaurator powyciągał, co miał najlepszego, ale wina lały się dobre, a szkło, byle napełnione klasycznie i przy ożywionej temperaturze, dźwięczy zawsze jednakowo.
|