abstract
| - Dęby wołyńskie parły do słońca całą siłą swych tęgich muskułów. Zaborcze swe ramiona wżerały pomiędzy gałęzie innych drzew, brały je pod siebie i znowu szły dalej, i znowu dławiły słabszych. Dęby wołyńskie rozwielmożnione, poważne, królowały puszczy, biorąc ją we władanie. Sypały na ziemię grad żołędzi na pokarm dla dzików. Dęby wołyńskie, praojcowie puszczy, panowie jej i opiekunowie. One ściągały na siebie pioruny, chroniąc inne drzewa; one opierały się nawałnicom wichrów; one dawały cień, one dawały ton główny leśnej filharmonii. One pierwsze rozbrzmiewały donośną pogwarą na powitanie swego pana, pierwsze pochyliły czuby w wasalskim pokłonie ordynatowi Michorowskiemu. Za nimi poszedł cały bór, ustrojony w złotogłów. Roztocz kolorów, otchłań burzących się barw. Ordynat wjechał w bór i stanął zdumiony, pochłonięty. Na swym folblucie wydał się sam sobie drobnym jak pyłek, jak atom. Patrzył na puszczę, podziwiał ją i żył jej życiem, wchłaniał jej moc. A puszcza grała. Grała melodię tonów tęczowych - słonecznych dla oczu grała. Dziwy się tu działy, tyle naraz bogactw, tyle żywiołów zbratanych z sobą. Przepastna bezdeń cudów. Bór żył, gwarząc ze sobą, i dzieje swe opowiadał. A czasem tęsknił i marzył, a czasem się burzył. I wzajemnie do snu się kołysał, i razem rozpaczał, i razem się cieszył. Bór zgodny, niebotyczny. Ordynat Michorowski, zagłębiony w cieniach puszczy, owiany zapachem jesieni rozmawiał z duszą swą starganą. Przepojony był wrażeniem, spitym czarem natury. Rwały mu się spod serca uczucia obłędne w swej żałosnej tęsknicy. I jakieś zgrzyty i bunty, i straszny obuch niedoli. Przepyszna, ale jesienna barwa lasu, działała na niego gnębiąco; wielkość puszczy - przeciwnie - dodawała mu mocy, wlewając tęgość do krwi. Chwilami czuł się silnym, nawet potężnym, walczyłby z demonami. Przeszłość odsuwał wówczas brutalnie. - Najtragiczniejsze momenty życia jego malały w wyobraźni, widział jakiś ogrom niepojęty, jakiś czyn wielki, do którego dążyć - jest celem, który spełnić - jest istotą bytu. Nie obejrzeć się za siebie. Stało się! Czarny korytarz, wiodący do katakumb wspomnień, zasunąć kirem i nie zaglądać doń już nigdy. Ciche szmery, w duszy płynące z przeszłości, zagłuszyć nowym hałasem. Nie cofać się i nie stać w miejscu. Naprzód! Naprzód! Być, jak ten las, górnym i rozgłośnie szumiącym, jak te dęby - pełnym władzy i majestatu. Ale czy to wystarczy? Czy można przejść przez niebo i zapomnieć o nim...? Czy, jeśli kto przebył raj na ziemi, nie będzie spalony przez ognień czyśćca? Ale żal, a zgryzota? Ci straszni wrogowie duszy zbolałej? Upomną się zawsze o swe prawa, spopielą jaźń duchową, położą na niej piętno wiecznej pamięci. Twarde prawo, i ratunku nań nie ma. Silna wola, konieczność, to są jedynie środki obiektywne, jak morfina, podtrzymujące niknące ciało. Zły los wprowadza istotę ludzką na szlaki złociste, pełne barw, blasków, obłoków. Pozwala nawet wejść do tych zaczarowanych otchłani szczęścia, pozwala posłuchać szumu skrzydeł, które tam wibrują, pozwala prześpiewać jedną strofkę tego hejnału błogosławionego, który tam rozbrzmiewa. Pozwala, aby cofnąć człowieka z tych cudownych przepaści do dawnego bytu bez promieni, by wydał się popiołem po złotym ogniu. Pozwala, aby ten hejnał nieuchwytny, bo krótki, przeistoczyć na zawsze w treny, aby czarowny szum skrzydeł przemienić w szpony innego życia, które rozkrwawiają wspomnienia po to, by wydobyć z nich wieczną tęsknotę. Waldemar pamięcią rozpalał tę swoją błyskawicę życiową, ale czyniąc to zarazem z okrucieństwem wyrafinowanym darł na cząsteczki włókna swego serca. Z ordynata opadły już marzenia, skruszyły się zapały młodzieńcze. Został tylko twórczy podkład jego istoty wewnętrznej, mogący rozszerzać się i obejmować coraz to nowe płody szczytnych myśli, celów idealnych. Czyny swe nieść na barkach życia, zamiast szczęścia. Nie dławić tęsknoty, ale ją mieć, jako swe najdroższe sanktuarium. Zmrok wpełzł w puszczę i zaszemrał. Cicha pogwara, od dębów poczęta, szła wśród boru. Drzewa mówiły sobie dobranoc. I oto pod wpływem wiecznej gawędy lasu, czarny kir okrywający katakumby jego tragedii podniósł się i wyleciał zza niego rój białych gołębi, i trzepotał skrzydełkami białymi i białoróżową chmurą okrążał głowę Michorowskiego. Opadły go srebrne ptaki wspomnień. Wspomnienie powinno się znajdować wewnątrz skarbca, jak pamiątka, do której należy się zbliżać w skupieniu ducha, z uwagą, by ta reszta dawnej świetności nie uległa rozbiciu. Chmura śnieżnych gołębi krążyła, stukając dzióbkami do zamkniętego gmachu duszy ordynata. Szeleściły atłasowe piórka upartych ptaków. Dobić się chciały do skarbca i uchwycić złożone w nim klejnoty, by razem z tamtymi cudami utworzyć uroczą, jarzącą się blaskami zorzę i skąpać w niej umysł Michorowskiego. Trzepotały się ptaszyny, kwiliły. Już serce Waldemara zalewała słodycz niepojęta, haszyszem nasiąkały nerwy, mózg oddał się bezsprzecznie pod ich władzę. Całą duszą, całą istotą otwierał złote wrota swego sezamu, by na progu jego upaść z niemocy upojnego wyczerpania. Ale bór zatrząsł się groźnym wichrem, pęd ostry przeleciał czuby dębów, targnął nimi, runął niżej, w puszczę drzew i szamotał się zajadle, grzmiał na konarach i w dziuplach świstał. Powstał charkot, zamęt, ryk w cichym przed chwilą borze. A noc niezgłębiona szła na pomoc hordom wichru i waliła w czeluść puszczy ciężką swą postacią w czarnej todze. Pierzchły stada gołębi, wiew czarownych skrzydeł wspomnień przycichł, ginął i znikł. Przestały kwilić cudne głosy i wrota złote zawarły się z trzaskiem. Uleciały ostatnie piórka wspomnień. W pomroce rzeczywistości tylko rozlegał się huk miotanej wichurą puszczy i szelest z drzew liści. Duże krople deszczu opadły ostro, jak kulki ołowiu, i najpierw słabym szmerem, potem coraz szybszym, głośniejszym, rozniosły się po drzewach jak lecący groch. Reszta marzeń ordynata frunęła, głuszył je deszcz, smagał wiatr. Ordynat spiął konia ostrogami. Linią leśną jechał do Biało-Czerkas, zmęczony duchowo swą wycieczką poza kir przeszłości. A za nim zostawał bór czarny, huczący, zostawały dęby, przemożne siłą, dumne ze swej potęgi, pełne brawury i majestatu. O dęby! Nie znacie toporu, więc butny wasz głos. Szumcie rozgłośnie, wołyńskie dęby! Nikt nie rani was! Szumcie!
|