About: dbkwik:resource/8HgWn40KCUhoKFStsh3l9Q==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/K9/6
rdfs:comment
  • — On jęknęła głosem gasnącym — mnich przeklęty! Wszystkie jej przeszłe nieszczęścia wróciły jako na skrzydłach błyskawicy. Upadła na łoże, zlodowaciała. Chwilkę później, poczuła wzdłuż ciała dotknięcie, które ją wzburzyło do tego stopnia, że się jak wściekła zerwała z posłania. Napastnik podpełzł był ku niej. Obiema rękami ją objął. Chciała krzyczeć, nie mogła. — Precz potworo! precz morderco! — powiedziała głosem ochrypłym, drżącym z przestrachu i dławiącego oburzenia. — Litości! litości! — szeptał nikczemnik, wyciskając spalonemi usty całus na jej ramieniu. Puścił. — Precz, precz ztąd, szatanie!
dcterms:subject
Tytuł
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • KSIĘGA DZIEWIĄTA.
  • VI. Ciąg dalszy poprzedniego rozdziału
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
adnotacje
  • Dawny|1876 r
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Wiktor Hugo
abstract
  • — On jęknęła głosem gasnącym — mnich przeklęty! Wszystkie jej przeszłe nieszczęścia wróciły jako na skrzydłach błyskawicy. Upadła na łoże, zlodowaciała. Chwilkę później, poczuła wzdłuż ciała dotknięcie, które ją wzburzyło do tego stopnia, że się jak wściekła zerwała z posłania. Napastnik podpełzł był ku niej. Obiema rękami ją objął. Chciała krzyczeć, nie mogła. — Precz potworo! precz morderco! — powiedziała głosem ochrypłym, drżącym z przestrachu i dławiącego oburzenia. — Litości! litości! — szeptał nikczemnik, wyciskając spalonemi usty całus na jej ramieniu. Ona obiema rękami porwała łysą jego głowę za resztki włosów i odsunąć się usiłowała od uścisków, jak od ukąszeń gadziny. — Litości! — powtarzał szaleniec. — Gdybyś wiedziała, czem jest ma miłość ku tobie! Ogień, ołów roztopiony, tysiące noży w sercu! I ręce wyprężył z siłą nadludzką. Ona, od zmysłów odchodząc: — Puść mię! — wrzasnęła — lub naplwam ci w oczy! Puścił. — Tak jest, plwaj na ranie! bij mię! nie żałuj, rób co ci się spodoba! lecz litości! kochaj mię! Wtedy uderzyła nań ze ślepem uniesieniem dziecka. Natężała piękne swe ręce, by módz twarz mu dotkliwiej kaleczyć, — Precz, precz ztąd, szatanie! — Kochaj mię! przez litość, kochaj mię! — wołał niegodziwiec, zataczając się po raz wtóry ku niej, i pocałowaniami odpowiadając na ciosy. Nagle, nieszczęśliwa uczuła się jakby słabszą od napastnika. — Skończmy raz! — rzekł zgrzytając zębami. Była złamaną, obaloną, w jego objęciach, prawie na jego łasce. Poczuła dłoń waryata, rozpaloną jako sromotne żelazo kata, a błąkającą się już po kostniejącem jej ciele. Uczyniła ostatni wysiłek i krzyczeć poczęła: — Ratunku! upiór! szatan wściekły! Nikt nie nadchodził. Dżali się tylko zbudziła i jęczała jak płaczące niemowlę. — Milcz-że! — rzekł podlec zdyszany. Przytomność ją, opuszczała, lecz instynktowe oburzenie dzielny jeszcze stawiało opór. Wiła się, wyrywała, darła palcami posadzkę. Nagle, czołgając się tak, natrafiła ręką na coś chłodnego i metalicznego. Była to gwizdałka Quasimoda. Chwyciła ją z konwulsyjną nadzieją, i podniósłszy do ust zadęła resztkami dzielności i woli. Gwizdałka wydała głos ostry, cienki, przeszywający. — Co to jest? — spytał waryat. I w tej-że prawie chwili uczuł, jak go dłoń jakaś kamienna za kark porwała; w izdebce było ciemno. Nie mógł zrazu rozpoznać dokładnie, w czyim się wten sposób znalazł ręku; ale posłyszał szczękające ze złości zęby, a brzasku rozcieńczonego w mroku znalazło się akurat na tyle, by spostrzegł pobłyskującą nad sobą klingę. Nędznikowi się zdało, że zobaczył postać Quasimoda. Przypuszczać nawet inaczej nie mógł. Przypomniał sobie, że wchodząc potrącił jakby o kupę szmat ciężkich, zalegającą próg w poprzek. Ponieważ jednak nowy napastnik, czy też obrońca, nie wyrzekł ani słowa, sam nie wiedział co myśleć. A i czasu nie było. Rzucił się na rękę trzymającą nóż, krzycząc: Quasimodo! Zapomniał biedaczysko w niebezpieczeństwie, że Quasimodo był głuchy. W jedno mgnienie oka gwałciciel, zmięty i stargany, leżał na ziemi; kolano jak ołów ciężkie pierś mu przygniatało. Po kościstej wydatności tego kolana zwyciężony poznał Quasimoda; lecz co robić? jak ze swojej strony dać mu się poznać? noc uczyniła głuchego ślepym. Ginął. Młode dziewczę, bez litości, jak rozjuszona tygrysica, ani myśliła śpieszyć mu z ratunkiem. Nóż raz i drugi błysnął w powietrzu, jakby ręka co go trzymała, skuteczniejszego i zamaszystszego próbowała ciosu. Raptem przeciwnik się zawahał. — Ni kropli krwi na niej! — mruknął ponuro. Nieszczęsny poczuł wtedy, że go żelazne palce chwyciły za nogi i jednym zamachem na zewnątrz izdebki wywlekły; tam miał umrzeć. Na jego szczęście księżyc wszedł był od kilku minut. Gdy się znaleźli za progiem celki, blady promień padł na twarz posiniałej poczwary. Quasimodo pochylił się ku niej. Drgnął jak ukropem zlany, puścił ofiarę i cofnął się. Cyganka, która postąpiła była ku drzwiom izdebki, z zadziwieniem ujrzała zmieniające się nagle role. Złoczyńca teraz z kolei groził, Quasimodo błagał. Scena była gwałtowna, ale krótka. Obarczony niememi wyrzutami gniewu i złości, głuchy otrzymał wraz rozkazujący znak do odejścia. W skinieniu była absolutna pewność siebie. Garbusek zwiesił głowę, poczem podszedł pod próg cyganki i ukląkł. — Panie — powiedział głosem poważnym i stanowczym — zrobisz sobie później co zechcesz, ale zabij mię pierwej. I mówiąc to, podawał nóż przeciwnikowi. Ten, na nic nie pomny, rzucił się ku żelazu. Ale go zwinnością uprzedziła dziewczyna; wyrwała nóż z ręki Quasimoda, i wybuchając śmiechem szalonym: — Zbliż się! — zawołała do swego prześladowcy. Trzymała klingę podniesioną. Zczerniały napastnik postawił się niepewnie. Byłaby go niechybnie żgnęła. — Nie śmiesz? — czy nie śmiesz już teraz zbliżyć się, łotrze? — Po czem z wyrazem okrutnego naigrawania się, i pewna, że tysiącem rozpalonych sztyletów przeszyje serce swego kata, dodała: — Myślisz że nie wiem, iż Phoebus mój żyje?! Mnich obalił Quasimoda jednem uderzeniem kolana, i trzęsąc się cały ze wściekłości, zasunął się pod sklepienie schodów. Gdy odszedł, Quasimodo podjął gwizdałkę, która cygankę wybawiła. — Już zrdzewiała — rzekł, oddając ją dziewczynie i sam się wraz oddalił. Młode dziewczę, wzburzone i przybite gwałtownością okropnego tego zajścia, upadło bez ducha na pościel, i łkającym wybuchło płaczem. Czarne chmury wróciły na jej widnokrąg chwilowo rozjaśniony. Ze swojej strony waryat także wrócił do swojej celi, omackiem. Stało się; nie ma wątpliwości: dom Klaudyusz zazdrościł garbatemu dzwonnikowi. I powtórzył w głębokiej zadumie fatalne swe słowo: — Nie, nikt jej nie posiądzie!
is dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg== of
is dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA== of
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software