abstract
| - Poczem zajął się rozważaniem położenia wytworzonego powierzeniem mu niespodziewanej tajemnicy. Nikt dziwić się nie będzie, że tajemnica złotej góry mogła zająć uwagę Ben Raddle’a. Ale że inżynier, czyli z samego tytułu człowiek pozytywny i rozsądny, mógł przyjąć tę tajemnicę za prawdę dowiedzioną – było to rzeczą nieco osobliwą. Tymczasem tak było w istocie. Ani na chwilę nie przeszło przez myśl Ben Raddle’a, że zwierzenie Jakóba Ledun nie opiera się na pewnej podstawie. Nie wątpił wcale, że na północy Klondike znajduje się cudowna góra, która dziś czy jutro wyrzuci z siebie jak z olbrzymiej kieszeni, całe stosy złota. Miljony cząstek złotych zostaną wyrzucone w powietrze, o ile nie będzie można ich zbierać w ostatecznie wygasłym kraterze. Zresztą wszystko przemawiało za tem, że bogate pokłady złotodajne istnieć powinny w okolicach rzeki Mackensie i jej dopływów. Według słów Indjan, odwiedzających często te strony przyległe do oceanu Arktycznego, rzeki tamtejsze obfitowały w złoto. To też syndykaty niebawem miały pomyśleć o rozszerzeniu swych poszukiwań aż do części Kanady znajdującej się między oceanem Lodowatym a kołem Polarnem; poszukiwacze zaś złota mieli się tam przenieść na przyszłe lato, gdyż kto pierwej przybędzie, ten ma więcej szans powodzenia. Kto wie, myślał sobie Ben Raddle, czy nie odkryją wulkanu, o którego istnieniu, dzięki Jakóbowi Ledun, wie on jeden dotychczas? Jeżeli chciał skorzystać z tego przywileju, działać musiał szybko. Przedewszystkiem jednak należało uzupełnić swoje wiadomości w tym względzie, a najpierw zobaczyć tę mapę, którą zmarły Francuz wręczył Jane Edgerton. Ben Raddle bez zwłoki udał się do szpitala z postanowieniem załatwienia natychmiast tej sprawy. – Z tego co mi Jakób Ledun mówił przed śmiercią – rzekł do Jane – ma pani podobno u siebie mapę do niego należącą. – Istotnie posiadam mapę – zaczęła Jane. Ben Raddle westchnął z zadowoleniem. Sprawa pójdzie łatwo, skoro Jane potwierdza słowa Francuza. – Ale ta mapa należy wyłącznie do mnie – zakończyła. – Do pani? – Do mnie, dla tej prostej przyczyny, że Jakób Ledun mi ją dobrowolnie podarował. – A – rzekł Ben Raddle wahająco. Po chwili milczenia odezwał się: – Mniejsza o to, zresztą, gdyż nie przypuszczam, żeby pani nie chciała mi jej udzielić. – To zależy – odpowiedziała Jane z największym spokojem. – Ba? – zawołał zaskoczony Ben Raddle. – To zależy?… a od czego?… Niech mi to pani wytłumaczy, proszę bardzo. – Jest to rzecz bardzo prosta – rzekła Jane. – Mapa, o której mowa i którą wręczył mi jej prawny właściciel, wskazuje, jak mogę przypuszczać, miejsce dokładne kopalni bajecznie bogatej. Jeżeli Jakób Ledun oddał mi mapę, to ja wzamian obiecałam mu, że będę pomagała jego matce, a obietnicę tę będę musiała i mogła spełnić tylko w takim razie, jeżeli zużytkuję powierzony mi dokument. Otóż wskazówki, znajdujące się na tej mapie, nie są dokładne. – A zatem? – A zatem, ponieważ pan zwraca się do mnie, więc przypuszczam, że Jakób Ledun udzielił panu wskazówek, których mi brak, prawdopodobnie obowiązując pana w ten sam sposób co i mnie, lecz nie wyjawiając panu tych, które ja posiadam. Jeżeli tak jest istotnie, nie odmawiam panu wręczenia dokumentu, lecz pod warunkiem, że będę pana wspólniczką. Słowem, pan posiada jedną połowę tajemnicy, ja – drugą. Czy pan chce, abyśmy złączyli obydwie połowy i abyśmy się podzielili tem, co nam przyniesie całość? Narazie Ben Raddle był jak porażony tą odpowiedzią. Jej treść była dla niego niespodzianką. Stanowczo, Jane Edgerton była bardzo sprytna. Ale rozsądek i sprawiedliwość wzięły górę… Zresztą propozycja młodej poszukiwaczki była wcale dobra. Nie ulegało wątpliwości, że Jakób Ledun chciał zdwoić możność polepszenia bytu matki i dlatego odniósł się do dwu różnych osób, żądając od nich tego samego zobowiązania. Przytem cóż przeszkadzało mu przyjąć propozycję Jane Edgerton i podzielić się z nią dochodem z eksploatacji wulkanu złotodajnego? Albo wulkan złotodajny był jedynie mitem, a w takim razie tajemnica jego nie posiadała żadnej wartości, a tem bardziej jej połowa. Albo wulkan złotodajny istnieje, a wtedy podział jego bogactw z Jane Edgerton nie ma znaczenia, gdyż wulkan ten dostarczy nieskończoną ilość cennego kruszcu. Rozmyślania te trwały zaledwie sekund kilka, gdyż Ben Raddle zdecydował się odrazu. – A więc dobrze – zgodził się. – Oto mapa – rzekła Jane, podając mu rozwinięty pergamin. Ben Raddle, ogarnąwszy mapę jednem spojrzeniem, nakreślił na niej równoleżnik w miejscu przecięcia krzyża i zaznaczył go cyfrą 68 37’. – Współrzędne są teraz dokładne – oświadczył z zadowoleniem. – Można iść z zamkniętemi oczyma do wulkanu złotodajnego. – Wulkanu złotodajnego? – powtórzyła Jane. – Jakób Ledun wymawiał kilkakrotnie tę nazwę. – Jest to nazwa góry osobliwej, do której się wybieram… – Do której wybieramy się – sprostowała Jane. – Do której wybierzemy się na wiosnę – potwierdził inżynier. Poczem zaczął opowiadać Jane Edgerton o tem, co mu powierzył Jakób Ledun. Zapewnił ją o istnieniu prawdziwej góry złotej, Golden Mount, nieznanej dotąd nikomu, a którą odkrył Jakób Ledun i jego towarzysz Harry Brown. Mówił, jak zmuszeni do powrotu z powodu braku przyrządów, zostali napadnięci przez bandę tubylców, mając przy sobie wspaniałe dowody swego odkrycia, i jak jeden z nich został zabity, a drugi, obrabowany doszczętnie, zginął z braku środków do życia. – I pan nie zwątpił o prawdziwości tej bajecznej historji? – spytała Jane Edgerton, gdy Ben Raddle dobiegł końca. – Z początku byłem względem niej usposobiony sceptycznie – przyznał. – Ale szczerość Jakóba Ledun mnie przekonała. Historja to prawdziwa, może pani być pewna. To nie znaczy wszakże, żebyśmy z niej osiągnąć mieli jaką korzyść. W tych sprawach grozi zawsze możliwość, że inni nas wyprzedzą. Jeżeli Golden Mount nie jest znany w znaczeniu właściwem tego słowa, w każdym razie wiedzą o jego istnieniu z legend podawanych sobie z ust do ust. Wystarczy, aby jaki poszukiwacz bardziej łatwowierny i bardziej odważny od innych zechciał się przekonać, czy legenda nie jest piękną i dobrą rzeczywistością. To jest niebezpieczeństwo, które nam grozi i przeciw któremu możemy się uzbroić pod dwoma warunkami: pośpiechu i milczenia. Nie można się dziwić, że inżynier od tej chwili śledził uważnie wszystkie wiadomości dotyczące poszukiwaczy złota. Jane nie ustępowała mu w tem wcale, najczęściej zaś oboje razem zajmowali się bliską im sprawą, jak również oboje trwali w postanowieniu niewyjawienia nikomu swej tajemnicy aż do ostatniej chwili. Ben Raddle nie mówił nawet o tem Summy Skim’owi. Nic zresztą nie nagliło, ponieważ upłynęły trzy miesiące dopiero z ośmiu miesięcy zimy w Klondike. Tymczasem komisja graniczna ogłosiła rezultat swych badań i orzekła, że obustronne pretensje upadają. Nie znaleziono bowiem żadnej pomyłki. Granica między Alaską i Kanadą nie może być cofnięta ani na zachód na korzyść Kanadyjczyków, ani na wschód z ich szkodą, a co za tem idzie, działki graniczne nie zmieniają przynależności pań stwowej. – Dużo nam z tego przyjdzie! – zawołał Summy Skim, dowiedziawszy się o tem orzeczeniu. – Bardzo dobrze, że działka 129 pozostaje własnością Kanady. Szkoda tylko, że ją ochrzczono po śmierci. – Działka żyje pod wodami Forty Miles Creek – odpowiedział nadzorca, który nie chciał tracić nadziei. – Bardzo słusznie, Lorique. Zacznijcie więc ją eksploatować pod głębokością pięciu do sześciu stóp wody! Chyba że pod wpływem ponownego trzęsienia ziemi rzeczy wrócą do dawnego stanu… I wzruszając ramionami Summy dodał: – Zresztą, jeżeli Pluton i Neptun zechcą mieszać się nadal w sprawy Klondike, to mam nadzieję, że dlatego, aby skończyć raz z tą straszną krainą, aby ją zniszczyć i zalać tak doszczętnie, że nie pozostanie w niej ani kawałka złota. – O, panie Skim! – zawołał nadzorca szczerze oburzony. – A zresztą? – odezwał się Ben Raddle jak człowiek nie wypowiadający wszystkich swych myśli – czy sądzisz, że tylko Klondike posiada pokłady złota? – Nie wykluczam ze swojej przepowiedni innych krain – odparł Summy Skim – jak Alaska, Dominion, Transvaal… a będąc szczery, dodam: krain całego świata. – Ależ, panie Skim – oburzył się nadzorca, złoto, to złoto! – Nie wiecie, co mówicie, Lorique. Chcecie wiedzieć, co to jest złoto? A więc, mojem zdaniem złoto – to blaga. I nie zechciejcie mi przeczyć. Rozmowa mogłaby się była długo przeciągnąć bez żadnej korzyści dla rozmówców, gdyby Summy nie był jej zakończył słowami: – Zresztą niech Pluton i Neptun robią, co im się podoba. Nie moja to rzecz. Zajmuję się tylko rzeczami, które mnie obchodzą. Wystarcza mi to, że działki 129 niema i że to nas zmusi do powrotu do Montrealu. Niestety w ustach Summy Skim’a słowa te brzmiały jak figura retoryczna. Rzeczywistość przeczyła im w zupełności. Rok dobiegał dopiero do końca, przekazując swemu następcy długie zimowe miesiące, a o powrocie mowy być nie mogło. Ostatni tydzień roku, a z nim święta Bożego Narodzenia, wraziły się w pamięć Skim’a na zawsze. Wprawdzie temperatura nie spadała poniżej dwudziestu stopni niżej zera, ale czas był okropny. Pożądańszą było rzeczą, aby nastąpił spadek temperatury wraz z północnym wiatrem suchym i orzeźwiającym. W ciągu ostatniego tygodnia roku ulice Dawson City opustoszały z powodu braku oświetlenia. Żadna lampa nie wytrzymałaby naporu śnieżnego, zresztą nie można byłoby się do niej dostać. Zwały śnieżne pokrywały ulice na pięć do sześciu stóp, tamując ruch pieszy i kołowy. Jeżeli pod wpływem większego mrozu masy te śnieżne stwardnieją, żaden kilof ani motyka im nie poradzą. Trzebaby je wysadzać dynamitem. W niektórych dzielnicach, w pobliżu rzek Yukonu i Klondike, wiele domów było zasypanych do pierwszego piętra tak, że dostęp do nich był tylko możliwy przez okna. Na szczęście hotel przy Front Street wolny był od tej barykady, i kuzynowie mogli byli wychodzić, gdyby ulice były dostępne. Ale przy pierwszym kroku wpadało się w śnieg po szyję. W tej porze roku dzień jest nader krótki. Słońce ukazuje się zaledwie nad pagórkami otaczającemi miasto. Śnieg pada tak gęstemi i dużemi płatkami, że światło elektryczne przedostać się przezeń nie może i miasto nurza się w ciemności dwadzieścia godzin na dobę. Z musu więc Ben Raddle i Summy Skim nie opuszczali swego pokoju. Nadzorca i Neluto, którzy wraz z Patrickiem mieszkali w skromnym zajeździe w dalszej dzielnicy, nie mogli odwiedzić swych panów, jak to czynili zwykle, a wszelkie stosunki z Jane i Edith Edgerton musiały być przerwane, Summy Skim próbował raz jeden udać się do szpitala, ale o mało nie został zasypany śniegiem, gdyby nie pomoc usilna służby hotelowej. Nie potrzebujemy dodawać, że wszelkie instytucje publiczne zawiesiły swe czynności. Listy nie przychodziły, dzienników nie było. Gdyby nie nagromadzenie zapasów w hotelach i domach prywatnych, ludność wymarłaby z głodu. Nigdy miasto nie znajdowało się w podobnie groźnem położeniu. Śnieg nie pozwolił dostąpić do rezydencji gubernatora i zarówno poddani amerykańscy jak kanadyjscy znaleźli się bez opieki. A co mówić o ofiarach epidemij tak licznych w tej porze roku, których nie można było nawet odwieźć na miejsce wiecznego ich spoczynku. Gdyby w tych okolicznościach wybuchła zaraza, wkrótce nie pozostałoby w mieście ani jednego mieszkańca przy życiu. Pierwszy dzień 1899 roku był straszny. Całą noc i cały dzień śnieg padał bez przestanku, zasypując całkowicie pokaźną liczbę domów. Na prawym brzegu Klondike River widniały tylko dachy domów. Przypuszczać było można, że niebawem całe miasto zniknie pod śnieżną warstwą, jak znikła Pompeja pod popiołem Wezuwjusza. Gdyby temperatura spadła w tym czasie do czterdziestu lub pięćdziesięciu stopni, cała ludność zginęłaby pod tą masą stwardniałą. 2 stycznia niespodziewanie zaszła zmiana. Wiatr obrócił się nagle i temperatura podniosła się powyżej zera. Niebezpieczeństwo zatem usunięte zostało. Śnieg stopniał w kilka godzin, wywołując prawdziwą powódź. Wynikły stąd wielkie szkody; ulice zamieniły się w potoki, których wody, zabierając z sobą wszelkiego rodzaju odpadki, potoczyły się z hałasem na zmarzniętą powierzchnię rzeki Yukon i jej dopływu. Powódź ta rozprzestrzeniła się na cały obwód. Między innemi Forty Miles Creek, wezbrawszy nadmiernie, zalała działki wzniż jej leżące. Była to klęska równająca się klęsce sierpniowej. Jeżeli Ben Raddle żywił jakąkolwiek bądź nadzieję powrotu do działki 129, teraz musiał się wyrzec jej ostatecznie. Skoro tylko ruch na ulicach miasta wznowiono, Lorique i Neluto podążyli do hotelu Northern. Ben Raddle zaś i Summy Skim pośpieszyli do szpitala, witani przez swe towarzyszki z radością zdwojoną przez długie zamknięcie. Co do doktora Pilcox ten nie stracił nic na humorze. – I cóż, doktorze – spytał go Summy Skim – trwa pan zawsze w swym zachwycie dla przybranego kraju? – Cóż pan chce? – odpowiedział doktor. – Czyż Klondike nie jest podziwu godzien? Nie wiem, czy za pamięci ludzkiej spadła kiedykolwiek podobna ilość śniegu?… Ciekawy to przyczynek do wspomnień z pańskiej podróży, panie Skim. – Może pan być pewny, doktorze! – Naprzykład, gdyby powrót wielkich mrozów nie był poprzedzony kilkoma dniami odwilży, bylibyśmy wszyscy zmumifikowani. To dopiero gratka dla dzienników starego i nowego lądu! Sposobność ta już się nie zdarzy i należy żałować, że wiatr obrócił się na południe! – Z tej strony pan to bierze, doktorze? – Z tej strony należy to brać. To nazywa się filozofją, panie Skim. – Filozofja przy pięćdziesięciu stopniach poniżej zera, nie ja jej hołdować będę – zaprzeczył nieprzekonany Summy. W styczniu, jak wiadomo, daleko do końca zimy. W drugiej połowie tego miesiąca spadek temperatury był nadmierny; ale, zachowując wszelką ostrożność, można było wychodzić bezkarnie. Koniec stycznia okazał się łaskawszy niż jego początek w tem znaczeniu, że śnieżyce były rzadsze i nie tak gwałtowne. Istotnie o ile powietrze jest spokojne, zimno znieść można; dopiero gdy wiatr północny, idący od bieguna północnego, dąć zacznie gwałtownie, ścinając twarze ludzi i zamieniając ich oddech na parę śnieżną, niebezpiecznie jest wychodzić z mieszkania. Summy Skim mógł więc uprawiać sport ulubiony w towarzystwie wiernego Neluto, a niekiedy i Jane Edgerton. Zresztą niktby nie był w stanie powstrzymać go od tych wycieczek pomimo niespodzianych zmian temperatury. Nie nęciły go wzruszenia gry, ani przyjemności w kasynach, a czas dłużył mu się bezmiernie. Pewnego dnia gdy przedstawiano mu, na co się naraża, polując tak zawzięcie, odpowiedział najpoważniej w świecie: – Dobrze, nie będę polował, obiecuję, jeżeli… – Jeżeli? – nalegał doktor Pilcox. – Jeżeli zimno będzie tak wielkie, że proch nie będzie mógł się zapalić. O ile Jane Edgerton nie towarzyszyła Summy Skim’owi, spotykała się wtedy zwykle z Ben Raddlem albo w szpitalu, albo w Northern hotelu. Zresztą nie minął dzień, aby się nie widzieli. Edith była zawsze obecna ich rozmowom, choć obecność ta nie była konieczna. Lecz inżynier był innego zdania. Dopuściwszy dziewczynę do tajemnicy, zwracał się o zdanie w najmniejszym szczególe tyczącym się przyszłej wyprawy. Być może, iż cenił jej zdanie tak wysoko, dlatego że go nie wypowiadała i że przyjmowała wszystko z zamkniętemi oczyma, tak jak przyjęła wiadomość o nowym projekcie, godząc się na wszystko, co wyszło z ust inżyniera, trzymając niezmiennie jego stronę przeciwko kuzynce, a nawet w razie potrzeby, przeciw Lorique’owi, który, choć nieświadomy celu wyprawy, zwykle uczestniczył w tych naradach. Wszystko co Ben Raddle mówił, powiedziane było dobrze. Wszystko co Ben Raddle robił, było dobrze zrobione. Inżynier oceniał wielce tę pochlebną opinję tak naiwnie wygłaszaną. Lorique’a zaś inżynier rozpytywał o Klondike, a przedewszystkiem o strony północne obwodu, dobrze znane nadzorcy. Summy Skim’a, który wracając z polowania, zastawał ich zawsze razem, zaczęły niepokoić te tajne narady. – O czem mogą tak rozprawiać we czworo? – powtarzał w myśli. – Czy Ben nie ma dosyć, a nawet za wiele tej wstrętnej krainy? Czy znów chce próbować szczęścia za namową Lorique’a. O… o… ale ja tu jestem, i gdybym nawet miał użyć siły!… Jeżeli będę w maju w tem okropnem mieście, to chyba tylko wówczas gdyby zacny doktor Pilcox zamputował mi obydwie nogi… i to niema pewności, czy nie powlókłbym się jako kaleka! Summy w dalszym ciągu nie wiedział nic o zwierzeniach Jakóba Ledun. Ben Raddle i Jane Edgerton – według umowy dotrzymywali tajemnicy, Lorique zaś wiedział tyle, co Summy Skim. Nie przeszkadzało to jednak nadzorcy pochwalać zamiarów Ben Raddle’a, jak zwykle to był czynił, i podniecać go w poszukiwaniu szczęścia. Czyż, zadawszy sobie tyle trudu, aby przyjechać do Klondike, miałby się zrazić pierwszem niepowodzeniem, szczególnie, gdy to niepowodzenie zależne było od okoliczności zupełnie wyjątkowych, jeżeli nie powiedzieć jedynych w swoim rodzaju? Zapewne, zniknięcie działki 129 jest wypadkiem bardzo nieprzyjemnym, ale czyż nie może nabyć innej działki? Udając się więcej na północ, można natrafić na pokłady równoznaczne ze straconemi… Wszak Bonanza i Eldorado w dalszym ciągu dają wspaniałe rezultaty… Od strony Dômes ciągnie się rozległa okolica złotodajna, prawie że jeszcze nieznana. – Kto odkryje pierwszy nowe pokłady, do tego będą one należały. – Nadzorca zajmie się wyszukaniem robotników… Zresztą, dlaczego Ben Raddle’owi nie miałoby się powieść, gdy innym się powiodło? Zdawałoby się przeciwnie, że umiejętność inżyniera w tej grze hazardowej odgrywa rolę szczęśliwego atutu. Nietrudno sobie wyobrazić, jak po myśli były Ben Raddle’owi podobne rozmowy. Istnienie Golden Mount w jego umyśle z legendowego stawało się rzeczywistem. I zaczął o nim marzyć na jawie!… Golden Mount! to działka, więcej niż działka, to góra, której wnętrze zawiera miljony cząstek złota… to wulkan wyrzucający własną siłą swe skarby!… Tak, należy przedsięwziąć tę cudowną wyprawę. Wyruszywszy na początku wiosny, wystarczy trzy do czterech tygodni, aby znaleźć się u celu podróży. A tam w ciągu kilku dni można zebrać tyle złota, ile go nie dostarczyły dopływy Yukonu w ciągu dwu lat, poczem powrócić przed zimą wraz z bajeczną mocą kruszcu, przed którą zblednie potęga królów. Ben Raddle i Jane poświęcali godziny całe na studjowanie szkicu, nakreślonego ręką Francuza. Przenieśli szkic na mapę Klondike i doszli do wniosku na mocy wyznaczonych współrzędnych, że krzyż czerwony należy umieścić na lewym brzegu rzeki Rubber, odnogi Mackenzie, i że odległość dzieląca wulkan złotodajny od Dawson City nie przewyższa dwustu ośmdziesięciu mil, to jest około pięciuset kilometrów. – Dobrym wózkiem i dobrym koniem – mówił zapytany Lorique, można przejechać pięćset kilometrów w dwadzieścia dni i to wyruszywszy w pierwszej połowie maja. Tymczasem Summy Skim nie przestawał powtarzać sobie: – Cóż, u djaska, spiskują we czworo? Pomimo że nie wiedział o co chodzi, przypuszczał, że treścią tych częstych rozmów musi być projekt nowej jakiejś wyprawy i postanowił sprzeciwić się temu wszelkiemi siłami. – Bawcie się, moje dzieci! – mruczał – bawcie się na swoją rękę, a ja na swoją, zobaczymy kto będzie górą! Nadszedł marzec, a z nim nagła zmiana w temperaturze, która spadła do sześćdziesięciu stopni poniżej zera. Summy Skim zwrócił na to uwagę Ben Raddle’a, dodając, że o ile dalej tak potrwa, zabraknie stopni na termometrze. Inżynier, wyczuwając niezadowolenie kuzyna, starał się go nie drażnić. – Istotnie mrozy są niezwykłe – rzekł tonem dobrodusznym – ale ponieważ niema wiatru, znosi się je lepiej, niż myślałem. – Tak, Ben… tak – przyznał Summy powściągliwie – powietrze to jest bardzo zdrowe, zabija mikroby w olbrzymich ilościach. – Dodaję – odezwał się Ben Raddle – że według zdania mieszkańców tego kraju, mróz nie powinien trwać długo. Spodziewają się nawet, że zima nie przedłuży się w tym roku i że będzie można powrócić do pracy z początkiem maja. – Do pracy?… O ile pozwalasz mi na to silne wyrażenie, ośmielam się mówić, że kpię z niej! – zawołał Summy Skim nieco podniesionym głosem. – Nie wątpię, że skorzystamy z wczesnej wiosny, aby wyruszyć w drogę powrotną, skoro nadejdzie wywiadowca. – Myślę – zauważył inżynier, czując, że zbliża się godzina zwierzeń – że dobrze będzie przed wyjazdem odwiedzić działkę 129. – Działka 129 podobna jest w tej chwili do kadłuba okrętu dawno zatopionego na dnie morza. Może dostać się do niej jedynie nurek. A ponieważ nie mamy odpowiedniego stroju… – Wszak tkwią tam zaginione miljony!… – Nawet miljardy, jeżeli chcesz. Nie przeczę temu bynajmniej. Lecz w każdym razie są one stracone na zawsze. Nie widzę potrzeby powracania do Forty Miles Creek, który nasunie ci tylko niemiłe wspomnienie. – O, jestem zupełnie wyleczony. – Może nie tak zupełnie, jak myślisz. Zdaje mi się, że gorączka… ta sławna gorączka… wiesz… gorączka złota… Ben Raddle spojrzał kuzynowi prosto w oczy, i jak człowiek zdążający śmiało do celu, postanowił odkryć mu swoje zamiary. – Muszę z tobą pomówić, Summy – rzekł – lecz nie unoś się przy pierwszych słowach. – Przeciwnie, uniosę się! – zawołał Summy Skim. – Nic mnie od tego nie powstrzyma, oświadczam ci zgóry, jeżeli napomkniesz mi tylko o możliwości opóźnienia naszego powrotu. – Słuchaj, mam ci powierzyć tajemnicę. – Tajemnicę? a z czyjego polecenia? – Z polecenia tego Francuza, którego przywiozłeś napół umarłego do Dawson City. – Jakób Ledun powierzył ci tajemnicę? – Tak. – I dotąd nie mówiłeś mi o tem? – Nie, bo poddał mi myśl projektu, nad którym trzeba się było zastanowić. Summy Skim zerwał się. – Projekt! – zawołał. – Jaki projekt? – Nie, Summy – odparł Ben Raddle – wpierw spytaj: jaka tajemnica. O projekcie później. Trzymajmy się porządku rzeczy, i uspokój się. Po tych słowach Ben Raddle opowiedział kuzynowi o istnieniu Golden Mount, góry, którą odkrył Jakób Ledun przy ujściu rzeki Mackenzie, na samem wybrzeżu oceanu Lodowatego, pokazał mu szkic ze znakiem czerwonym, następnie mapę, na której inżynier odszukał wspomnianą górę. Odległość między nią a Dawson City była na niej dokładnie oznaczona w kierunku północ-północ-wschód, mniej więcej na sto trzydziestym szóstym południku. Wreszcie powiedział mu, że ta góra… to wulkan, którego krater zawierał ogromną ilość złotodajnego kwarcu, a wnętrze… miljardy cząstek złota. – I ty wierzysz w ten wulkan z Tysiąca i jednej Nocy? – spytał Summy Skim tonem drwiącym. – Wierzę, Summy – odpowiedział Ben Raddle z takim naciskiem, że wszelka dyskusja w tym względzie stawała się gołosłowną. – Dobrze – potwierdził Summy. – A potem? – Jakto potem? – odezwał się Ben Raddle z przejęciem. – Co? więc będąc w posiadaniu takiej tajemnicy, nie mielibyśmy z niej skorzystać? Więc inni mieliby to zrobić? Summy Skim, panując nad sobą, odparł spokojnie: – Jakób Ledun chciał również szukać tam szczęścia, a wiesz, co z tego wynikło. Miljardy złota w Golden Mount nie przeszkodziły, że umarł w szpitalu. – Bo został napadnięty. – My zaś – odezwał się Skim – nie potrzebujemy się obawiać napaści, oczywiście… W każdym razie, chcąc eksploatować tę górę, należałoby przebyć ze sto mil w kierunku północnym, przypuszczam. – Istotnie, ze sto mil, a może i więcej. – Tymczasem nasz odjazd do Montrealu nastąpić ma w pierwszych dniach maja. – Opóźnimy go o kilka miesięcy, oto wszystko. – Oto wszystko! – powtórzył Summy Skim ironicznie. – Tylko że wtedy za późno będzie, aby wyruszyć w drogę. – Jeżeli będzie za późno, przebędziemy jeszcze jedną zimę w Dawson City. – Nigdy! – zawołał Summy Skim z taką stanowczością – że Ben Raddle uważał za stosowne przerwać tę zbyt zajmującą rozmowę. Ben Raddle zresztą miał zamiar do niej powrócić, co się też stało pomimo niechęci kuzyna. Tłumaczył mu, że podróż odbędzie się bez żadnych trudności, gdy nastanie odwilż. W przeciągu dwu miesięcy można dostać się na Golden Mount, zabrać kilka miljonów i powrócić do Dawson City. Jeszcze wystarczy czasu, aby powrócić do Montreal, a przynajmniej wyprawa do Klondike nie spełznie na niczem. Ben Raddle nie wyczerpał jednak wszystkich argumentów. Najsilniejszy pozostawił na zakończenie. Jeżeli Jakób Ledun powierzył mu tajemnicę, to miał ku temu ważny powód. Chodziło mu o matkę, biedną nieszczęśliwą kobietę, dla której zdobywał majątek i której starość byłaby zapewniona, gdyby syn był urzeczywistnił swoje zamiary. Czy Summy Skim chciał, aby jego kuzyn nie dotrzymał obietnicy danej umierającemu? Summy Skim wysłuchał bez przerwy dowodzenia Ben Raddle’a. Pytał siebie, kto z nich dwóch oszalał, czy Ben, mówiący te nadzwyczajne rzeczy, czy on, słuchający ich cierpliwie. Skoro Ben Raddle skończył, dał folgę swemu oburzeniu. – Mogę ci odpowiedzieć tylko jedno – rzekł głosem drżącym od gniewu – że będę żałował, iż podałem rękę temu nieszczęśliwemu Francuzowi, a tem samem przeszkodziłem, żeby jego tajemnica znikła wraz z jego śmiercią. Jeżeli przyjąłeś względem niego pewne zobowiązania, możesz się z nich wywiązać innym sposobem. Będzie można wyznaczyć matce roczną rentę i ja podejmuję się osobiście tem zająć. Co zaś do twego projektu, mam dość żartu, który udał się nam tak wspaniale, nie powrócę doń więcej, nie. Dałeś mi słowo, że powrócimy do Montrealu. Nie zwrócę ci go nigdy. Oto wszystko. Napróżno Ben Raddle starał się go przekonać. Summy był niewzruszony, a nawet widocznie miał urazę do niego za to naleganie, tak że inżynier zaczął się niepokoić, czy nastrój kuzyna nie wpłynie na oziębienie wzajemnego ich stosunku. Summy Skim zaś walczył ze sobą. Myślał wciąż o tem, co się stanie, jeżeli Ben Raddle nie da się przekonać? Czy mógłby go zostawić samego? Summy nie miał pod tym względem żadnych wątpliwości. Wiedział dobrze, że nie zniósłby niepokoju co do jego losu i że w ostatniej chwili ustąpi. Lecz gniew wzbierał w nim na samą myśl o tem. To też ukrywał swoją troskę pod szorstką powłoką, na jaką zdobyć się mogło jego łagodne usposobienie. Ben Raddle, sądząc z tego nieprzystępnego pozoru, zwątpił zupełnie o przekonaniu kuzyna. Pomimo że nie był wrażliwy z natury, odczuł jednak głęboko nieporozumienie, które się wkradło do ich braterskiej przyjaźni. Czas upływał, a trwało ono ciągle. Wreszcie pewnego dnia Ben Raddle zwierzył się Jane Edgerton ze swej troski i nieprzejednanego stanowiska Summy Skim’a. Zdziwiła się wielce. Nie zastanawiała się nigdy nad poglądem Summy Skim’a w tej sprawie. Zdawało się jej rzeczą zupełnie naturalną, że jego pogląd musi być zgodny z jej poglądem, chociaż byłaby w wielkim kłopocie, gdyby kto zażądał od niej wytłumaczenia przyczyny tego optymizmu. Tak czy inaczej w tym nastroju ducha, zdziwienie przeszło w gniew, jak gdyby biedny Summy Skim obraził ją był osobiście. Ze swoją zwykłą stanowczością udała się natychmiast do hotelu z zamiarem zrobienia mu wymówek za jego niegodne postępowanie. – Podobno pan się przeciwstawia naszej wyprawie do Golden Mount – odezwała się do niego bez żadnego wstępu i z pewną oschłością w głosie. – Naszej? – powtórzył Summy zaskoczony. – Pytam się pana, co panu zależy na tem, aby przeciwstawiać się wyprawie, którą uskuteczniać zamierzamy, pański kuzyn i ja. Summy Skim’owi zdawało się, że śni. – Jakto – rzekł cichym głosem – więc i pani wybiera się w tę podróż? – Nie udawaj pan nieświadomego – odezwała się surowo. – Powinien pan być lepszym towarzyszem i wybrać się z nami bez wahania, aby wziąć udział w naszej zdobyczy. Golden Mount wystarczy na nas troje. Summy Skim zaczerwienił się po uszy. Westchnąwszy tak silnie, że zdawało się, iż wchłania w siebie całe otaczające go powietrze – wykrzyknął zuchwale: – Ależ ja niczego innego nie pragnę. Tym razem Jane zdziwiła się. – A zatem, co mówił mi p. Raddle? – Ben nie wie, co mówi – rzekł Summy z bezczelnością zatwardziałego kłamcy. – Wprawdzie nie zgadzałem się z nim w niektórych szczegółach, ale szczegóły te dotyczyły tylko planu wyprawy. Ale treść nie podlega żadnej dyskusji. – Chwała Bogu! – zawołała Jane. – Miss Jane, niech pani osądzi, jak mógłbym wyrzec się takiej podróży? Wprawdzie nie złoto mnie nęci, ale… Summy urwał na tem słowie, wielce zakłopotany, co ma dalej powiedzieć. – Ale co? – nalegała Jane. – Polowanie… zresztą sama podróż, odkrycie… przygody… Summy stawał się romantykiem. – Każdy ma swój cel – rzekła Jane odchodząc, aby podzielić się z Ben Raddle’m nową wiadomością. Inżynier jednym skokiem znalazł się w hotelu. – Czy to prawda, Summy? Decydujesz się jechać z nami? – Czyż mówiłem ci kiedykolwiek co innego? – odpowiedział Summy z tak zdumiewającą bezczelnością, że Ben Raddle stropiony zapytywał siebie, czy nie snem tylko były ich długie dysputy na temat podróży.
|