About: dbkwik:resource/9xMHVay5oH1RdmF_s9BFTA==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Rozbitki/II/05
rdfs:comment
  • Chłopcy, którzy stracili rodziców tak wcześnie, poprostu ubóstwiali swego szlachetnego opiekuna. Najulubieńszą dla nich rozrywką po zajęciach w szkole były wycieczki nad morze. Towarzyszył im wtedy nieodstępnie olbrzymi Zoll, wierny pies Kaw-diera, przepadający za zabawami z obu chłopcami. Zoll zdawał się być najszczęśliwszym, gdy z swymi małymi przyjaciółmi mógł się wyrwać za miasto, na wybrzeże. Pewnego przedwieczerza Piotruś i Pawełek wybiegli, jak zwykle za miasto. Zoll biegł za nimi, radośnie skomląc, chłopcy zaś wołali: — Zoll, dobry piesek!.. — Zoll, zuch piesek!.. — W jaki? — Kiedy? — Precz!
Tytuł
  • |1
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
  • [[
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Rozdział
  • Część II
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
  • [[
adnotacje
  • Dawny|latach 1909-1910
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne
abstract
  • Chłopcy, którzy stracili rodziców tak wcześnie, poprostu ubóstwiali swego szlachetnego opiekuna. Najulubieńszą dla nich rozrywką po zajęciach w szkole były wycieczki nad morze. Towarzyszył im wtedy nieodstępnie olbrzymi Zoll, wierny pies Kaw-diera, przepadający za zabawami z obu chłopcami. Zoll zdawał się być najszczęśliwszym, gdy z swymi małymi przyjaciółmi mógł się wyrwać za miasto, na wybrzeże. Pewnego przedwieczerza Piotruś i Pawełek wybiegli, jak zwykle za miasto. Zoll biegł za nimi, radośnie skomląc, chłopcy zaś wołali: — Zoll, dobry piesek!.. — Zoll, zuch piesek!.. Zwierzę nie posiadało się z radości i co chwila ogromny swój łeb z radością zwracało w stronę chłopców. Ci zaś biegli u stóp skalistych wzgórz, wśród których, tuż nad brzegiem morza, czerniły się wejścia do grot, gdzie niedawno jeszcze złożona była i przechowywana broń z „Jonatana“ i pewna część ekwipażu. Obecnie groty były puste, stanowiąc dla Pawełka i Piotrusia pełne tajemnic podziemia, które z pewną obawą, ale i z ciekawością zwiedzali. Zoll zwykle biegł pierwszy do wnętrza groty i węsząc na wszystkie strony, zaglądał do wszystkich jej zakątków. Tym razem jednak pies stanął nagle, jak wryty, najeżył szerść i do groty się nie kwapił, warcząc groźnie. Widocznie grota tym razem nie była pusta. — Ktoś jest tam w grocie! — rzekł szeptem Pawełek. — Może słoń? — odrzekł Piotruś, któremu w dziecinnej jego wyobraźni roiło się, że koniecznie na wyspie muszą być dzikie słonie, tylko się przed ludźmi ukrywają. — Może zbójcy? — rzekł Pawełek. — Uciekajmy! — radził Piotruś, obejmując rękami za szyję wciąż warczącego Zola. I chłopcy przez chwilę stali w milczeniu, nie wiedząc, co z sobą robić. Wnet atoli odważniejszy od Piotrusia Pawełek rzekł: — Ty trzymaj Zola, a ja podejdę po cichu i przekonam się, kto tam w grocie siedzi... I dzielny chłopczyk żwawo poskoczył i wkrótce zniknął w głębi groty. Olbrzymia grota, podzielona na kilka pięter, dobrze znana była obu chłopcom. Pawełek nieraz po kilka godzin przebywał w niej z Piotrusiem, poszukując urojonych słoni, lwów i tygrysów. Teraz najwyraźniej słyszał, jak w dolnej pieczarze rozmawiało kilku ludzi. Kto oni?... Czego tu chcieli?... Pawełek z przerażeniem pomyślał, że może to zbójcy. — Towarzysze! — mówił ktoś w pieczarze — godzina czynu wybiła!... Był to głos Doricka Lewisa. — Zamach nasz nie udał się!... Kaw-dier żyje!... gmach ratusza stoi nienaruszony... Trzeba działać w inny, bardziej stanowczy sposób!... — W jaki? — Mamy proch w tej grocie ukryty... Dwie bomby mam już z niego przygotowane... — Tak — mruknął Fred Moor — bomby są, ale kto je w Kaw-diera rzuci?... — Ja! — odrzekł z zawziętością Dorick. — Kiedy? — Dziś w nocy... Nastała cisza. Rozmowę dalszą prowadzono już szeptem. Pawełek zdrętwiał z przerażenia, serce jego ścisnął ból i gniew. — Jakto, więc jego ukochany opiekun ma zginąć tego wieczoru?... Mają go zabić złoczyńcy?... Pawełek uczuł gwałtowne pragnienie ratowania Kaw-diera, uprzedzenia go o grożącem mu niebezpieczeństwie. Chłopczyk zerwał się na równe nogi i szybko chciał opuścić grotę. W tej chwili atoli zawadził nogą o kamień jakiś, który z hałasem potoczył się do dolnej groty. Pawełek potknął się i upadł na ziemię. Dał się słyszeć wtedy głos Freda Moora: File:Verne - Les Naufragés du Jonathan, Hetzel, 1909, Ill. page 320.png — Niebezpieczeństwo!... Jesteśmy zdradzeni!... I nim chłopiec zdążył się podnieść, już Moor pochwycił go w swe ręce. — Co tu robisz? — zapytał groźnie. — Bawię się! — odrzekł Pawełek. — Kłamiesz! — krzyknął zbrodniarz. Pochwycił chłopca i przyprowadził przed Doricka i jego towarzyszy. File:Verne - Les Naufragés du Jonathan, Hetzel, 1909, Ill. page 336.png — Co z nim zrobić? — zapytał. — Najlepiej byłoby o, tak!... Nie dokończył, tylko ręką ścisnął za gardło chłopczynę. — Nie!... nie trzeba!... Nie duś go!... — rzekł Dorick. — On o niczem nie wie... Rozmowy naszej nie słyszał... — A jeśli słyszał? — W takim razie dla bezpieczeństwa naszego i spokoju uwiąż go i zaknebluj mu usta... Do jutra może tak przeleżeć w tej grocie... A jeśli nikt mu nie da pomocy, to mniejsza o niego... Moor uczynił zaraz, co kazał Dorick, i w chwilę później Pawełek leżał już na skalistem dnie groty z rękoma związanemi, z ustami zakneblowanemi. Złoczyńcy natychmiast potem rozpoczęli swą niecną robotę. Rozdzielali pomiędzy siebie proch i bomby. Piotruś, zdziwiony długą nieobecnością Pawełka, przytrzymując z całych sił warczącego gniewnie i wyrywającego się do groty Zola, nie wiedział, co to znaczy, że towarzysz jego tak długo nie wraca. Ale myśląc, że Pawełek chce mu jakąś niespodziankę zrobić, stał jeszcze i czekał. Zol tymczasem zaczął wyrywać się coraz gwałtowniej, aż uwolniwszy się z rąk wstrzymującego go chłopca, pobiegł jak szalony w głąb groty. Za nim podążył Piotruś. Zol, skomląc żałośnie, szybko wbiegł do dolnej groty i tam zatrzymał się w jednym z najciemniejszych jej zakątków. Wierne zwierzę odnalazło skrępowanego chłopczynę i zaczęło lizać mu ręce, coraz głośniej skomląc. Wtem gwałtowny krzyk i głuche uderzenia wstrzymało w miejscu Piotrusia. Ktoś uderzył nożem tak silnie Zola, że poczciwy pies legł jak nieżywy u stóp Pawełka. Wtedy Piotruś poznał, że coś bardzo złego dzieje się w grocie i czemprędzej wybiegł na zewnątrz i popędził w stronę miasta. Właśnie spotkał Kaw-diera, który w towarzystwie pana Hartlepoola oglądał prace przy budowie portu. Na widok przerażonego, jakby z tamtego świata powracającego chłopczyny, Kaw-dier zatrzymał się. — Co ci się stało? — zapytał. — Pawełek... Zol... zabici! — krzyczał Piotruś — tam... w grocie... nad rzeką... Ratunku dla Zola i Pawełka!... Jacyś zbójcy są tam... tam... w grocie!... Chłopiec drżał, wzywając ratunku w niebogłosy. Kaw-dier zwrócił się do pana Hartlepoola, mówiąc: — Tam istotnie musiało się stać coś nadzwyczajnego... Weź pan kilku ludzi i podążaj za mną. Ja idę przodem... Zwracając się zaś do zrozpaczonego chłopca, rzekł uspokajająco: — No, ucisz się, mały, bo zbójcy umkną, nim ich pochwycimy... Trzeba ich złapać na gorącym uczynku... — Ale Pawełek... Ach, on pewnie już nie żyje! — Niebawem przekonamy się, co się z nim stało. Wątpię, aby go zbójcy zabili, bo cóż zawinił taki mały chłopczyna... Piotruś płakał, idąc obok Kaw-diera, który podwoił kroku, aby czemprędzej znaleźć się w grocie. Jakoż niebawem zatrzymali się przed wejściem do niej. Kaw-dier spostrzegł, że jakiś człowiek ostrożnie cofnął się do głębi podziemia. Zapewne stał on na czatach i posłyszawszy kroki zbliżających się osób obcych, pobiegł ostrzedz o tem swych towarzyszy. Kaw-dier obejrzał się za siebie, a widząc, że pan Hartlepool i jego ludzie są już w pobliżu, wszedł do groty. W tej atoli chwili błysnął oślepiający ogień i dał się słyszeć huk, jakby piorun uderzył w grotę. To Lewis Dorick, który w tej chwili wraz ze swymi towarzyszami chciał opuścić podziemie, ujrzawszy niespodziewanie przed sobą Kaw-diera, wściekły z gniewu i przerażenia, rzucił bombę przed siebie i ta eksplodowała. Ale zbrodniarz przerażony niespodzianem zjawieniem się Kaw-diera i w ciemności nie widząc, że przed nim stał Fred Moor i olbrzymi Sun, w pośpiechu rzucił niezręcznie bombę, Ta nie trafiła pod nogi Kaw-diera, lecz uderzyła w plecy Suna i dopiero upadła na skaliste dno jaskini, powodując straszliwy wybuch. Kaw-dier stał u wejściu do groty, jak posąg, mając u kolan obejmującego go rękoma Piotrusia. W tej chwili nadbiegł ze swymi ludźmi pan Hartlepool. — Co to?... wybuch?... — pytał zaniepokojony. Co za szczęście, żeś pan ocalał!.. — Światła! — rozkazał Kaw-dier, zachowując zdumiewający spokój. Zapalono pochodnie i oświetlono wnętrze groty. Okropny widok uderzył oczy patrzących. Skaliste wnętrze olbrzymiej jaskini zalane było krwią, wśród której leżały rozszarpane ciała Lewisa Doricka, Suna, Freda Moora. Kennedy omdlał i ogłuszony wybuchem leżał na ziemi jak bez życia. Sirdey przepadł gdzieś, zapewne ocalał i umknął z groty. Z zadziwiającym spokojem, jakby się znajdował na pobojowisku, Kaw-dier pochylał się nad ciałami zabitych i badał, czy nie kryje się w nich jeszcze jaka iskierka życia. Tymczasem pan Hartlepool ze swymi ludźmi związał Kennedego, który przyszedł do przytomności, lecz zapytywany przez Kaw-diera, co było przyczyną wybuchu, milczał jak zaklęty. Zdawało się, że człowiek ten zmysły utracił. Zaczęły się jak najskrupulatniejsze poszukiwanie po wszystkich zakątków i galeryach olbrzymiej groty, tak w dolnych, jak w górnych jej piętrach. Pan Hartlepool naraz krzyknął: — Oto nasz proch skradziony!.. W istocie znalazł w zagłębieniu groty ukrytą beczułkę z prochem. — Zbrodniarze długą gospodarkę obiecywali sobie, kiedy taki zapas prochu tutaj ukryli... — mówił do Kaw-diera. Ten dopiero teraz widział, jak groźne niebezpieczeństwo groziło jemu i miastu. Naraz uczuł, że czyjeś delikatne ręce chwytają jego rękę i czyjeś usta ją całują. — Panie, ratuj Pawełka!.. Gdzie Pawełek, panie? — dał się słyszeć głos drżący Piotrusia. Chłopczyna miał słuszność, że zatroszczył się o tego, który szczególnym zbiegiem okoliczności pierwszy natrafił na kryjówkę zbrodniarzy. — A Zol?... gdzie Zol? — zaczął znowu chłopiec. — Wierny mój Zol! — zawołał Kaw-dier — gdzie jesteś, dobre psisko? Ciche, niewyraźne skomlenie dało się słyszeć w głębi ciemnej szyi groty. — To Zol skomli — rzekł Kaw-dier — a przy nim zapewne znajdziemy Pawełka. Świecąc sobie zapaloną pochodnią, Kaw-dier i pan Hartlepool wkrótce natrafili na miejsce, gdzie leżał skrępowany, z zakneblowanemi ustami Pawełek, a przy nim w kałuży krwi wierny Zol. Kaw-dier w jednej chwili uwolnił z więzów nawpół omdlałego chłopczynę, poczem opatrzył ranę ulubionego swego Zola. Pies otrzymał pchnięcie nożem w szyję. Przy starannem leczeniu i opiece była nadzieja, że można będzie utrzymać przy życiu to dobre psisko. Tymczasem Pawełek odzyskał przytomność i ujrzawszy około siebie życzliwe i przyjazne osoby, mówił gorączkowo: — Dorick mnie kazał związać Moorowi... Zol chciał mnie ratować, ale Fred Moor uderzył go nożem... Dziś w nocy Dorick miał rzucić bombę w pana Kaw-diera... — Doricka już dotknęła ręka odwiecznej sprawiedliwości, ręka Tego, który nakazał, aby czyny nasze były dobre i szlachetne, aby słońce prawdy przyświecało ludzkości — rzekł poważnie pan Hartlepool. Następnego dnia Kaw-dier udał się do więzienia, w którym zamknięto Kennedego okutego w kajdany. W drodze w smutnych pogrążył się myślach. — Nic złego nie uczyniłem tym ludziom... Dlaczegóż chcieli mnie pozbawić życia?... Dlaczego powzięli szatańską myśl wysadzenia w powietrze ratusza? Z pięciu spiskowców, którzy uknuli tę straszliwą zbrodnię, trzech zginęło wskutek nieostrożności i porywczości Lewisa Doricka. Pozostał Sirdey i Kennedy. Jeśli o ich każdym kroku Kaw-dier nie będzie wiedział, bezpieczeństwo miasta nie będzie zapewnione. Sirdey uciekł i trudno go będzie wytropić. Kaw-dier, przejęty temi myślami, szybko wszedł na dziedziniec gmachu, w którym chwilowo Kennedy siedział zamknięty. Na widok wchodzącego zbrodniarz zerwał się na równe nogi i zadrżał. — Za chwilę usłyszę wyrok śmierci na siebie — pomyślał. Brzęcząc kajdanami, opuścił głowę na piersi i zdawało się, że upadnie na ziemię, tak się chwiał na nogach. Milczał, bo cóż mógł powiedzieć na swą obronę? — Rany twoje — rzekł Kaw-dier — to zaledwie małe skaleczenie skóry... Szczęśliwie uniknąłeś śmierci... — Pastwi się nade mną — pomyślał Kennedy — drwi, mówiąc, że uniknąłem śmierci w podziemiu... I cóż z tego?... Toć teraz zawisnę na szubienicy... Jakież było jednak jego zdziwienie, gdy Kaw-dier, wskazując nań oczami pełnemi smutku, rzekł do pana Hartlepoola, który właśnie wszedł w tej chwili do izby więziennej: — Każ pan zdjąć kajdany z rąk tego więźnia? A zwracając się do Kennedego, rzekł tylko słowo: — Precz! Pan Hartlepool chciał zatrzymać Kennedego, chciał coś tłómaczyć Kaw-dierowi, lecz ten głosem stanowczym raz jeszcze powtórzył swoją wolę, aby więźnia uwolnić. Stało się więc jak rozkazał. Kennedy, nie dowierzając swoim uszom do ostatniej chwili z trwogą wielką spoglądał w spokojne, jakby z marmuru wykute, lica Kaw-diera, wreszcie przekonawszy się, że istotnie jest wolnym, pochylił się, jakby chciał do samej ziemi pokłonić się swemu wybawcy, poczem odwrócił się szybko i jak szalony wybiegł z więzienia.
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software