abstract
| - Elizundo znał go oczywiście; wiedział dość o nim. Nie było mu też obce, że był on rodzonym synem tej patrjotki, o której raz mówił z Henrykiem d’Albaret. Właściwie jednak nikt nie wiedział ani nie mógł wiedzieć, kim i czem był w rzeczywistości kapitan „Karysty”. Mikołaj Starkos był widocznie oczekiwany albowiem przyjęto go natychmiast po przyjściu. List z Arkadji, który doręczono bankierowi przed czterdziestu ośmiu godzinami pochodził od niego. Zaprowadzono go przeto bezzwłocznie do biura, w którem przebywał bankier, zamykający się ze względów ostrożności na klucz, Elizundo i jego klient byli sami. Nikt nie mógł im przeszkodzić, nikt podsłuchać, co będą mówili. „Dzień dobry Elizundo, rozpoczął kapitan „Karysty” siadając na fotelu, ze swobodą człowieka, który czuje się jak u siebie w domu. Już sześć miesięcy nie widziałem pana, jakkolwiek nieraz otrzymywał pan wiadomości odemnie. Nie mogłem jednak minąć Korfu, nie wstąpiwszy do pana, aby mu uścisnąć dłoń. – Mikołaju Starkosie, nie przybyłeś pan tu jedynie w tym celu, aby mnie zobaczyć i zapewnić o swej przyjaźni, odparł bankier głuchym głosem. Czego pan chcesz odemnie? – Ach, zawołał kapitan, po tych słowach poznaję mego dawnego przyjaciela Elizundo! Ani śladu uczucia, tylko interes. Widocznie dawno już zamknąłeś pan swe serce w skrytce kasy i zagubiłeś do niej klucz. – Bądź pan tak uprzejmy powiedzieć mi, co pana tu sprowadza i dlaczego pisałeś do mnie przedtem? ciągnął dalej Elizundo. – Tak, masz pan słuszność! Dość frazesów. Pomówmy poważnie! Sprawy, które mamy omówić, są bardzo ważne i nie cierpią zwłoki. – List pański mówi o dwu sprawach, – rzekł bankier; jedna z nich wchodzi w obręb naszych zwyczajnych interesów, druga natomiast dotyczy pana osobiście. – Całkiem słusznie, Elizundo! – A więc mów, Mikołaju Starkos, pragnę poznać pańskie zamiary”. Bankier mówił, jak widzimy, całkiem bez ogródek. Chciał, by klient jego oświadczył wprost i bez wykrętów, po co przyszedł. Jego bojaźliwy głos jednak był w dziwnej sprzeczności ze stanowczym sposobem pytania. Jasnem było, że nie bankier był tu panem sytuacji. Kapitan „Karysty” nie mógł też ukryć uśmiechu, którego jednak bankier, siedzący ze spuszczonemi oczyma nie zauważył. „Którą sprawę omówimy najpierw? spytał Mikołaj Starkos. – Tę, która dotyczy pańskiej osoby! odparł spiesznie bankier. – Ja jednak wolę mówić przedewszystkiem o tem, co mnie osobiście nie dotyczy, rzekł kapitan stanowczym tonem. – A więc dobrze, słucham! – Chodzi o transport jeńców, który musimy załadować na okręty w Arkadji. Jest tego dwieście trzydzieści siedem głów, mężczyzn, kobiet i dzieci, które trzeba dostawić na wyspę Scarpanto, skąd podejmuję się przewieźć je na wybrzeża Barbaresków. Jak panu z rozlicznych wspólnych interesów już wiadomo, wydają Turcy towar tylko za gotówkę lub na weksel z dobrym podpisem. Przychodzę więc po pański podpis, i liczę z całą pewnością, że nie odmówisz go Skopelowi, gdy ten się u pana z papierami do podpisu zjawi. Ta sprawa nie przedstawia żadnych trudności, prawda?” Bankier milczał, milczenie to można było jednak uważać za zgodę na propozycję kapitana. Był on wprost zobowiązany do tego, albowiem już nieraz to czynił. „Mogę jeszcze dodać – ciągnął dalej Mikołaj Starkos jakby od niechcenia, że interes nie będzie zły. W sytuacji Turków nastąpił zwrot ku gorszemu. Bitwa pod Nawarinem będzie miała dla nich jak najgorsze skutki, albowiem państwa europejskie zaczynają się w to mieszać. Gdy zostaną zmuszeni do zaprzestania wojny, nie będzie już jeńców, a więc i zarobków. Z tego również powodu ostatnie transporty, które kupujemy jeszcze na dogodnych warunkach, osiągną wysoką cenę na wybrzeżach Afryki. Zarobimy więc przy tem obydwaj. Czy mogę liczyć na pański podpis? – Zdyskontuję natychmiast pańskie weksle, odparł Elizundo. Nie będę więc potrzebował nic podpisywać. – Jak pan, wolisz, odrzekł kapitan, wystarczyłby pański podpis. Przecież dotychczas nie wzbraniałeś się pan podpisywać. – Dotychczas, to nie dziś, rzekł Elizundo, a dziś patrzę całkiem inaczej na te sprawy. – Ach czy rzeczywiście? zawołał kapitan. Zresztą jak pan chcesz! Jednak czy prawda jest to co słyszałem, że zamierzasz pan wogóle zaniechać interesów? – Tak, Mikołaju Starkos! oświadczył bankier stanowczym głosem, a co do pana… to ten interes będzie ostatnim, który razem robimy… o ile pan wogóle obstajesz przy tem, abym i tym razem był spólnikiem. – Tak, obstaję przy tem” odparł sucho Mikołaj Starkos. Następnie powstał, przeszedł kilka kroków po gabinecie, przyczem wzrok jego nie wróżący nic dobrego spoczywał bez przerwy na bankierze. W końcu stanął tuż przed nim. „Panie Elizundo, zaczął drwiącym tonem, musisz pan już być bardzo bogaty, gdy się chcesz wycofać z interesów.” Bankier milczał. „Powiedz mi pan zatem, ciągnął dalej kapitan, co zamierzasz z tym majątkiem począć, nie weźmiesz go chyba ze sobą na drugi świat? Byłby to zbyt ciężki bagaż w tej ostatniej podróży. Komu przypadną te miljony, gdy pana już tu nie stanie? Bankier milczał ciągle. „Odziedziczy je zapewne pańska córka, piękna Hadżine Elizundo. Do niej należeć będzie kiedyś cały majątek jej ojca. Tak w rzeczy samej powinno się stać. Lecz cóż ona z nim uczyni? Taka samotna z tylu miljonami?” Bankier powstał z wysiłkiem i jakby składając zeznanie, którego waga zdawała się go przygniatać, wykrztusił: „Moja córka nie pozostanie samotna! Wydasz pan ją zamąż? odparł kapitan, a za kogo, jeśli łaska? Któż weźmie ją za żonę, gdy się dowie, skąd większa część majątku jej ojca pochodzi? Gdy zaś Hadżine Elizundo wie o tem, to. komu odważy się oddać swą rękę? – Jakżeby mogła się o tem dowiedzieć? odrzekł bankier. Dotychczas nie wie o niczem, a kto jej o tem opowie? – Ja, gdy zajdzie tego potrzeba. – Pan? – Tak, wysłuchaj mnie pan i zważ dobrze moje słowa, rzekł kapitan „Karysty” z naciskiem, gdyż nie poruszę już więcej tej kwestji, o której teraz będę mówił. Ten olbrzymi majątek, który zgromadziłeś, zawdzięczasz pan przedewszystkiem mnie, i głównie tym niebezpiecznym interesom, przy których mogłem nałożyć głową. Tylko na szmuglu towarów zrabowanych na okrętach i handlu niewolnikami podczas wojny o niepodległość wzbogaciłeś się pan tak ogromnie. Słusznie się zatem stanie, jeśli te miljony przejdą teraz w moje posiadanie. Jak panu wiadomo, nie choruję na przesądy i nie będę się nigdy pytał, skąd pan swój majątek wziąłeś. Gdy wojna się skończy, zlikwiduję również i moje interesy. Ja też nie chcę być w życiu samotny i spodziewam się, zrozumiej mnie pan dobrze, spodziewam się, że Hadżine Elizundo zostanie żoną Mikołaja Starkosa”. Bankier opadł na krzesło. Rozumiał aż nazbyt dobrze, że znajduje się w mocy tego człowieka, który przez tyle lat był jego na wszystko się ważącym spólnikiem. Wiedział, że kapitan „Karysty”, chcąc osiągnąć swój cel, nie cofnie się przed niczem i nie wątpił ani na chwilę, że człowiek ten, gdy zajdzie potrzeba, odkryje bezlitośnie przed światem całą przeszłość tego wysoce cenionego domu bankierskiego. Bankier miał tylko jedną odpowiedź na żądanie Mikołaja Starkosa. Nie zważając na możliwość głośnej kłótni, odrzekł nie bez wahania. „Córka moja, Mikołaju Starkos, nie może zostać pańską żoną, albowiem wyjdzie ona za innego. – Za innego! zawołał Mikołaj Starkos. Zaiste, przybyłem w odpowiedniej chwili. Więc córka bankiera Elizundo wyjdzie za mąż…? – Za pięć dni. – A za kogo?… spytał kapitan drżącym głosem. – Za francuskiego oficera. – Za Francuza? Z pewnością za jednego z tych „przyjaciół Grecji”, którzy walczą o jej wolność? – Tak. – A jego nazwisko? – Kapitan Henryk d’Albaret. – A zatem, mistrzu Elizundo, ciągnął dalej Mikołaj Starkos, zbliżając się jeszcze bardziej do bankiera i piorunując go wzrokiem, powtarzam jeszcze raz, że gdy kapitan Henryk d’Albaret dowie się kim pan jesteś, to na pewno nie zechce pańskiej córki za żonę. Zaś i córka pańska, gdy pozna źródło dochodów jej ojca, nic zechce zapewne zostać żoną Henryka d’Albaret. O ile pan dziś jeszcze nie zerwie zamierzonego związku, to jutro oboje narzeczeni dowiedzą się o wszystkiem… Tak… tak, klnę się na djabła i na mą duszę, dowiedzą się o wszystkiem!” Bankier powstał raz jeszcze. Spojrzał ostro na kapitana „Karysty” i powiedział zrozpaczonym tonem, o którego szczerości nie mógł kapitan wątpić: ,.Zgoda!… Lecz ja odbiorę sobie życie, Mikołaju Starkos i nie będę już dłużej hańbą mojej córki! – A jednak, odparł kapitan, będziesz pan jej hańbą zarówno teraz jak i w przyszłości. Samobójstwo nie obali bowiem faktu, że Elizundo był tylko bankierem korsarzy archipelagu!” File:'The Archipelago on Fire' by Léon Benett 23.jpg Elizundo usiadł złamany, nie mogąc znaleść odpowiedzi, kapitan zaś ciągnął dalej: „Dlatego też nie zostanie Hadżine Elizundo żoną Henryka d’Albaret, lecz – czy chce, czy nie chce – żoną Mikołaja Starkosa!” Jeszcze przez pół godziny toczyła się rozmowa między tymi dwoma ludźmi, z których jeden prosił gorąco, drugi zaś groził. Nie z miłości pragnął Mikołaj Starkos pojąć Hadżine za żonę. Jemu chodziło jedynie o miljony, które chciał posiąść, i żadne względy nie mogły go od tego postanowienia odwieść. Hadżine Elizundo nie wiedziała nic o liście, który donosił o rychłym przyjeździe kapitana „Karysty”; od owego właśnie dnia ojciec jej stał się jeszcze bardziej smutny i ponury, niż zazwyczaj. Hadżine czuła, że jakiś tajemny smutek go gnębi, a gdy później zjawił się Mikołaj Starkos, nie mogła opanować żywego niepokoju. Znała bowiem tego człowieka, którego w czasie wojny nieraz w domu swego ojca widziała. Czuła do niego mimowolną odrazę, z której nie umiała sobie zdać sprawy. On posyłał jej spojrzenia, które przejmowały ją wstrętem. Mówił do niej jednak zawsze o rzeczach obojętnych, tak jakby to mógł uczynić każdy inny klient jej ojca. Młode dziewczę zauważyło jednak, że ojciec jej, nawet przez dłuższy czas po odwiedzinach kapitana „Karysty”, chodził dziwnie przygnębiony a nawet jakby przerażony. Stąd pochodziła jej niechęć do Mikołaja Starkosa, jak dotychczas jednak, niczem nie usprawiedliwiona. Wobec Henryka d’Albaret nie wspomniała jeszcze, nigdy o nim. Tylko stosunki handlowe bowiem mogły łączyć Mikołaja Starkosa z domem bankierskim, a o interesach swego ojca nie mówiła nigdy z Henrykiem, albowiem były one jej zupełnie nieznane. Młody oficer nie wiedział, co łączyło bankiera z Starkosem, podobnie jak i nie wiedział o pokrewieństwie kapitana z ową dzielną kobietą, którą znał tylko pod imieniem Androniki, a której uratował życie w bitwie pod Chaidari. Również i Xaris przyjmował nieraz Mikołaja Starkosa w kantorze przy Strada Reale. I on, podobnie jak Hadżine, nie czuł doń zbytniej sympatji; jednak to uczucie okazywało się u niego inaczej. Miał on bowiem silny i zdecydowany charakter. Podczas gdy Hadżine unikała o ile możności spotkań ze znienawidzonym człowiekiem, Xaris pragnął gorąco spotkać się z nim i „porachować mu kości”, przy nadarzającej się okazji. „Nie mam wprawdzie do tego prawa, rozumował, jednak jakiś powód jeszcze się znajdzie. Z tego wszystkiego, możemy wnosić, że ostatnie odwiedziny kapitana „Karysty”, nie były mile widziane ani przez Xarisa ani przez Hadżine; wprosi przeciwnie. To też oboje odetchnęli z ulgą, gdy Mikołaj Starkos po dłuższej rozmowie z panem domu, z której nic nie usłyszeli, odszedł i skierował się w stronę portu. Przez całą godzinę jeszcze pozostał Elizundo w zamkniętym gabinecie. Nie słyszano nawet, by coś tam mówił. Jednak ani Xarisowi ani Hadżine nie wolno było wchodzić do gabinetu bez zawołania. Ponieważ odwiedziny trwały tym razem wyjątkowo długo, trwoga ich rosła w miarę jak czas upływał. Naraz rozległ się z gabinetu Elizunda głos dzwonka poruszanego nieśmiało drżącą ręką. Xaris otworzył posłusznie drzwi, które nie były już na klucz zamknięte i stanął przed bankierem. Elizundo siedział złamany w fotelu. Wygląd jego wskazywał na to, że stoczył on ciężką walkę z sobą samym. Podniósł głowę i spoglądał na Xarisa, jakby nie mogąc go poznać; potem przetarł czoło ręką. „Hadżine?” rzekł bezdźwięcznym głosem. Xaris skinął głową na znak, że go rozumie i oddalił się. Natychmiast nadeszło młode dziewczę. Bankier spuścił oczy i bez długich wstępów rzekł głosem, drżącym z bólu: „Hadżine, tak musi się stać… Musisz zrezygnować z zamierzonego ślubu z Henrykiem d’Albaret. – Co mówisz ojcze?… zawołało młode dziewczę, którą ten niespodziewany cios głęboko wzruszył. – Tak musi się stać! powtórzył Elizundo. – Powiedz mi jednak ojcze, czemu cofasz słowo mnie i jemu dane? Wiesz, że nie miałam nigdy zwyczaju dyskutować o twoich życzeniach, a i dziś również nie mam tego zamiaru, bez względu na to, jakie one są. Dowiem się jednak może od ciebie z jakiego powodu mam zerwać zamierzony związek z Henrykiem d’Albaret? – Ponieważ tak być musi, Hadżine… ponieważ musisz zostać żoną innego!” wyszeptał Elizundo. Córka zrozumiała go, mimo że tak cicho mówił. „Żoną innego! zawołała, zraniona tym drugim ciosem równie głęboko, jak pierwszym. Czyją żoną?… – Kapitana Starkosa. – Tego człowieka! Tego człowieka!” Słowa te wyrwały się mimowoli wargom Hadżine. Musiała się oprzeć o stół, aby nie upaść. Cała jej istota podniosła bunt przeciw temu postanowieniu. „Kochany ojcze! zawołała. Nie umiem zdać sobie sprawy, co jest powodem tego rozkazu, który mi dajesz, może nawet wbrew twej woli. Tu kryje się jakaś tajemnica, której mi nie chcesz wyjawić. – Nie pytaj mnie o nic, odrzekł Elizundo, o nic! – O nic, drogi ojcze?… A więc niechaj będzie. Gdybym nawet chcąc ci być posłuszną, zrezygnowała z poślubienia Henryka d’Albaret, to jednak nigdy nie zostanę żoną Mikołaja Starkosa, choćbym to miała życiem przypłacić!… – Tak jednak musi być! powtórzył Elizundo. – Szczęście mego życia stawiasz tu na kartę! zawołało młode dziewicze. – I mój honor. – Któż, oprócz ciebie samego, może twoim, honorem rozporządzać? spytała Hadżine. – Ktoś drugi jeszcze… A tym drugim jest Mikołaj Starkos!” Przy tych słowach bankier powstał, oczy jego świeciły niesamowitym błyskiem, twarz jego wykrzywiła się, jakby porażona. Na ten widok Hadżine przezwyciężyła się. Przezwyciężeniem nazwać bowiem trzeba to, że wychodząc powiedziała: – Dobrze ojcze… będę ci posłuszną!” Kwiat jej życia został złamany, zrozumiała jednak, że bankiera łączy z kapitanem „Karysty” jakaś straszna tajemnica. Przekonała się, że ojciec jej znajduje się w mocy tego znienawidzonego człowieka. Poddała się więc i poświęciła! Honor jej ojca wymagał tej ofiary! Xaris podtrzymał ramieniem chwiejącą się dziewczynę i zaprowadził ją do jej pokoju. Tu dowiedział się o tem, co zaszło. Pierwszym skutkiem tego było, że nienawiść jego ku Mikołajowi Starkos wrosła dwukrotnie. File:'The Archipelago on Fire' by Léon Benett 24.jpg Po upływie godziny przybył jak zwyczajnie Henryk d’Albaret. Jedna ze służących zawiadomiła go, że nie będzie się mógł z Hadżine zobaczyć. Zażądał, aby go dopuszczono do bankiera… Odpowiedziano mu, że bankier nie może go przyjąć. Chciał wreszcie pomówić z Xarisem… Xarisa nie było w kantorze. Zaniepokojony, powrócił Henryk d’Albaret do hotelu. Takich odpowiedzi nie słyszał nigdy dotychczas. Postanowił pójść jeszcze raz wieczorem i oczekiwał tej chwili z nieopisaną trwogą. O godzinie dziewiątej doręczono mu list. Spojrzawszy na adres, rozpoznał, że pisała go ręka Elizunda. List zawierał tylko parę zdań: „Prosi się Henryka d’Albaret, aby zaręczyny z córką bankiera Elizundo uważał za zerwane. Z powodów, które z jego osobą nie mają nic wspólnego, związek ten nie może być zawarty. Pan Henryk d’Albaret wyświadczy podpisanemu wielką przysługę, jeśli zaprzestanie bywać w domu bankowym. Elizundo”. Początkowo nie rozumiał młody oficer ani słowa z tego co czytał. Potem przeczytał list jeszcze raz. Czuł się zupełnie złamany. Co zaszło w domu Elizunda? Skąd ta odprawa? Wczoraj dopiero opuścił dom, w którym czyniono ostatnie przygotowania do jego ślubu. Bankier zachowywał się wobec niego tak jak zawsze. Również i młoda dziewczyna nie okazała mu niczem, że jej uczucia względem niego się zmieniły. „Jednak list ten nie pisała nawet Hadżine. Podpis brzmi Elizundo!… Nie! Hadżine nie wiedziała i nie wie jeszcze zapewne, co jej ojciec do mnie napisał. Zmienił on swe postanowienie bez jej wiedzy. Dlaczego?… Nie dałem żadnego powodu do tego… o, postaram się dowiedzieć jaka przeszkoda wyrosła między Hadżine a mną!” Ponieważ w domu bankiera nie chciano go przyjąć, przeto napisał list, w którym prosił o podanie mu powodów zerwania związku, który wkrótce miał zostać zawarty. List ten pozostał bez odpowiedzi. Napisał jeszcze dwa: to samo milczenie. Teraz zwrócił się wprost do Hadżine. Zaklinał ją na jej miłość, aby mu odpowiedziała, choćby tyle tylko, że się już nigdy nic zobaczą. Nie było odpowiedzi. List jego nie doszedł prawdopodobnie wogóle do rąk młodej dziewczyny. Henryk d’Albaret musiał tak przypuszczać. Znał ją bowiem na tyle, aby być pewnym, że dałaby mu żądane wyjaśnienie. W swej rozpaczy starał się teraz spotkać Xarisa. Nie opuszczał wprost Strada Reale. Całemi godzinami spacerował obok domu bankiera. Nadaremnie. Xaris nie wychodził wogóle z domu, czy to posłuszny rozkazom bankiera, czy też ulegając prośbom Hadżine. Na tych bezskutecznych usiłowaniach zeszły dni 24. i 25. października. Henryk d’Albaret sądził, że jego cierpienie i trwoga przeszły już wszelkie granice. Mylił się jednak. W dniu 26. rozeszła się bowiem wieść, która miała go jeszcze ciężej dotknąć. Nie tylko, że zerwano jego zaręczyny z Hadżine Elizundo – zerwanie to było już całemu miastu wiadome – lecz na dobitek, miała jeszcze Hadżine oddać swą rękę innemu. Henryk d’Albaret usłyszawszy tę nowinę, poczuł się zgubionym. Ktoś inny, a nie on, miał zostać małżonkiem Hadżine! „Muszę się dowiedzieć, kto to jest! zawołał. Niech nim będzie kto chce, muszę się dowiedzieć!… Dotrę aż do niego!… Zapytam się go i będzie musiał, chcąc czy nie chcąc, odpowiedzieć mi!” Młody oficer nie potrzebował długo czekać, aby dowiedzieć się nazwiska rywala. Ujrzał go wkrótce wchodzącego do banku. Gdy tamten opuścił kantor, poszedł za nim aż do portu, w którym go oczekiwała łódź. Następnie widział go znikającego na pokładzie sakolewy, stojącej niedaleko brzegu. Był to Mikołaj Starkos, kapitan „Karysty”. Stało się to 27. października. Dalej dowiedział się Henryk d’Albaret, że ślub Mikołaja Starkosa z Hadżine Elizundo odbędzie się niebawem, i że wszystkie przygotowania czyni się z pośpiechem. Uroczystość zaślubin miała się odbyć trzydziestego w kościele świętego Spirydjona, to jest w tym samym dniu, który przedtem przeznaczony był na ślub Henryka d’Albaret. Nie on jednak miał być nowożeńcem! Miejsce jego zajął ów kapitan, o którym nie wiedziano skąd przybył i dokąd się uda. Pod wpływem wściekłości, której nie mógł opanować, zdecydował się Henryk d’Albaret odszukać Mikołaja Starkosa, choćby nawet miał pójść za nim aż na stopnie ołtarza. Chciał go wyzwać na pojedynek. O ile go nie zabije, to może sam zginie i w ten sposób uwolni się od tej sytuacji, w której nie mógł się dłużej znajdować. Nadaremnie perswadował sobie, że ślub ten odbędzie się za zgodą Elizunda. Nadarmo powtarzał sobie, że ten, który rozporządził ręką Hadżine, jest jej ojcem. „Tak, ale to się dzieje wbrew jej woli!… Ulega jakiemuś przymusowi, który ją oddaje w ręce tego człowieka… Poświęca się!” W ciągu dnia 28. października starał się Henryk d’Albaret spotkać Mikołaja Starkosa. Czatował nań w tem miejscu, w którem wysiadał na ląd, stał godzinami u wejścia do kantoru. Wszystko nadaremnie! A za dwa dni miał się odbyć ten zbrodniczy ślub. W ciągu tych dwa dni ważył się młody oficer na wszystko. Starał się rozmówić z Hadżine lub też dostać w swe ręce Mikołaja Starkosa. W tem zaszedł nieoczekiwany wypadek, który zmienił za jednym zamachem całą sytuację. W ciągu popołudnia 29. października, rozeszła się pogłoska, że bankier zachorował na zapalenie mózgu. I rzeczywiście, w dwie godziny potem Elizundo zmarł.
|