abstract
| - KORDIAN, młody 15–stoletni chłopiec, leży pod wielką lipą na wiejskim dziedzińcu, GRZEGORZ, stary sługa, nieco opodal czyści broń myśliwską. Z jednéj strony widać dóm wiejski, z drugiéj ogród... za ogrodzeniem dziedzińca staw, pola – i lasy sosnowe. Zabił się – młody... Zrazu jakaś trwoga Kładła mi w usta potępienie czynu, Była to dla mnie posępna przestroga, Abym wnet gasił myśli zapalone; Dziś gardzę głupią ostrożnością gminu, Gardzę przestrogą, zapalam się, płonę, Jak kwiat liściami w niebo otwartemi Chwytam powietrze, pożeram wrażenia. Myśl Boga z tworów wyczytuję ziemi, I głazy pytam o iskrę płomienia. Ten staw odbite niebo w sobie czuje, I myśli nieba błękitem. Ta cicha jesień, co drzew trzęsie szczytem, Co na drzewach liście truje, I różom rozwiewa czoła, Podobna do śmierci anioła Ciche wyrzekła słowa do drzew: – Gińcie, drzewa ! Zwiędły – opadły. Myśl śmierci z przyrodzenia w duszę się przelewa; Posępny, tęskny, pobladły, Patrzę na kwiatów skonanie, I zdaje mi się, że mię wiatr rozwiewa. Cicho. Słyszę po łąkach trzód błędnych wołanie. Idą trzody po trawie chrzęszczącéj od szronu, I obracają głowy na niebo pobladłe, Jakby pytały nieba: Gdzie kwiaty opadłe? Gdzie są kwitnące maki po wstęgach zagonu? Cicho, odludnie, zimno... Z wiejskiego kościoła Dzwon wieczornych pacierzy, dźwiękiem szklannym bije. Ze skrzepłych traw modlitwy żadnéj nie wywoła, Ziemia się modlić będzie, gdy słońcem ożyje... Otom ja sam, jak drzewo zwarzone od kiści, Sto we mnie żądz, sto uczuć, sto uwiędłych liści; Ilekroć wiatr silniejszy wionie, zrywa tłumy. Celem uczuć, zwiędnienie; głosem uczuć, szumy Bez harmonii wyrazów... Niech grom we mnie wali! Niech w tłumie myśli, jaką myśl wielką zapali... Boże! zdejm z mego serca jaskółczy niepokój, Daj życiu duszę i cel duszy wyprorokuj... Jedną myśl wielką roznieć, niechaj pali żarem, A stanę się téj myśli narzędziem, zegarem, Na twarzy ją pokażę, popchnę serca biciem, Rozdzwonię wyrazami, i dokończę życiem. Jam się w miłość nieszczęsną całém sercem wsączył... Myśli – potém nagle obraca się do Grzegorza... Grzegorzu, porzuć strzelbę czyścić... Jużem skończył. Co mi panicz rozkaże? Chodź tutaj, mój stary... Nudzę się... Nie nowina; cóż ja pocznę na to? Chcesz panicz, powiem bajkę, szlachetnie bogatą, Mam ja w szkatule mózgu dykteryjki, czary, Po babce mojéj staréj, co w Bogu spoczywa.– Chcesz pan téj, co się gada? czy téj, co się śpiéwa?... Było sobie niegdyś w szkole, Piękne dziecię, zwał się Janek. Czuł za wczasu bożą wolę, Ze staremi suszył dzbanek. Dobry z niego byłby wiarus, Bo w literach nie czuł smaku; Co dzień stary bakalarus, Łamał wierzby na biedaku, I po setnéj, setnéj probie Rzekł do matki: Oj, kobiéto! Twego Janka w ciemię bito, Nic nie wbito – weź go sobie!... Biedna matka wzięła Jana, Szła po radę do plebana. Przed plebanem w płacz na nowo; A księżulo słuchał skargi, I poważnie nadął wargi, Po ojcowsku ruszał głową. Wysłuchawszy pacierz złego: "Patrz mi w oczy", rzekł do żaka, "Nic dobrego! nic dobrego!" Potém hożą twarz pogładził, Dał opłatek i piętaka, I do szewca oddać radził... Jak poradził, tak matczysko I zrobiło... Szewc był blisko... Lecz Jankowi nie do smaku, Przy szewieckiéj ślipać igle. Diabeł mięszał żółć w biedaku, Śniły mu się dziwy, figle; Zwyciężyła wilcza cnota, Rzekł: W świat pójdę o piętaku! A więc tak jak był – hołota, Przed terminem, rzucił szewca, I na strudze do Królewca Popłynął... Jak do wody wpadł i zginął... Matka w płacz, łamała dłonie; A ksiądz pleban, na odpuście, Przeciw dziatkom i rozpuście, Grzmiał jak piorun na ambonie: W końcu dodał... "Bogobojna Trzódko moja, bądź spokojna, Co ma wisieć, nie utonie". Mały Janek gdzie się chował Przez rok cały, zgadnąć trudno. Wsiadł na okręt i żeglował, I na jakąś wyspę ludną Przypłynąwszy – wylądował... Owdzie król przechodził drogą. Jaś pokłonił się królowi, I dworzanom, i ludowi; A kłaniając, szastał nogą Tak układnie, że król stary Włożył na nos okulary. I wnet tymże samym torem, Dwór za królem, lud za dworem, Powkładali szkła na oczy... Owoż król ten posiadł sławę, Jakoby miał wzrok proroczy; I choć stracił oko prawe, Tak kunsztownie lewém władał, Że człowieka zaraz zbadał, Na co mierzy, na co zdatny; Czy zeń ma być rządca kraju, Czy podstoli, czy też szatny... Lecz tą razą, wbrew zwyczaju, Król pan oczom nie dowierza, Czy żak Janek na tancerza? Czy na rządcę dobry kraju? Więc zapytał: "Mój kochanku, Jak masz imię?" "Janek". "Janku, Coż ty umiesz?" "Psóm szyć buty". "A czy dobrze?" "Oj tatulu! Czyli raczéj, panie królu! Jak szacuję, ręczyć mogę, Że but każdy ostro kuty, I na jedną zrobię nogę, Czyli raczéj na łap dwoje... To na zimę. – Z letnich czasów But o jednym szwie wystroję, Na opłatku, bez obcasów; A robota takiéj wiary, Że psy puszczaj na moczary, Suchą nogą przejdą stawy". "Masz więc służbę, złotem płacę", Rzekł do Janka pan łaskawy, I za sobą wiódł w pałace. A gdy dzień zaświtał czwarty, Szły na łowy w butach charty; A szewc chartów w aksamicie, Przy królewskiéj jechał świcie; Złoty order miał na szyi, W trzy dni został szambelanem, W sześć dni rządcą prowincyji, W dni dwanaście został panem. Starą matkę wziął z chałupy, Król frejliną ją mianował. A plebana, pożałował W biskupy... Cha! cha! cha! przednia powieść. A widzi pan, widzi, Jak zabawiłem gadką... Niech się pan nie wstydzi, W téj powieści moralna kryje się nauka. Jaka? pawiedz mi, stary. A któż jéj wyszuka? Dość, że jest sens, powiadam. Wierzę. Trzeba wiary. Bo widzi panicz, kiedy gada sługa stary, To w słowach dziecku dawać nie będzie trucizny. Błąkałem się ja długo z dala od ojczyzny, I tak mi było ciężko od tęsknego żalu, Że żołnierze ciesali kołki na wąsalu; Odcinając się szablą, nie brałem pociechy, Bo żadnych kłosów ludziom nie wysieją śmiechy, A smutek niby mądra książka w sercu żyje, I mówi wiele rzeczy, i człowiek nie gnije Jak muchomór pod sosną, lecz zbiera po szczypcie Przestrogę do przestrogi... Byłem ja w Egipcie! Ponoś no o téj walce nie mówiłem panu? Czy wolno? Mów! mów, stary. Daj go tam szatanu, Kaprala... tęgi człowiek!... Wywiódł wojsko w pole, Nie w pole, w piaski raczéj; równo jak po stole, Otwarto na wsze strony, kędyś wzrok obrócił, Oko biegnąc po piaskach Boga szuka w niebie. Wódz szyki w pięć kwadratów sprawił ku potrzebie, I niby pięć gwiazd jasnych na pustynie rzucił. Mnie świecącemu w jednéj, widać było cztery. Przed walką, przypominam, śmiech nas ruszył szczery; Bo trzeba panu wiedzieć: na wojska ogonie Snuły się z bagażami osły... przy bagażach Przywlekli się z Francyji w bagnetów zachronie, Mędrkowie, co to baśnie piszą w kalendarzach. Gardziliśmy jak Niemcem tą chmurą komorów, Tą psiarnią, co jak truflów wietrzyła kamieni; Więc gdy do walki wiele stanęło pozorów, Zawołaliśmy głośno: Osły! i uczeni, Chowajcie się w kwadraty! daléj za pas nogi! Dalibóg, korzystali z łagodnéj przestrogi. Przyznam się jednak panu, że choć żołnierz bitny, Przed walką byłem nieco nad zwyczaj ponury.– Jak dziś pamiętam, z dala lał się Nil błękitny, Daléj jakiegoś miasta widać było mury; I nad głowami niebo czyste, bez obłoku, A powietrze choć bardzo jasne, grało w oku, Nad katafalkiem niby od gromnic płomyki... Lecz co najbardziéj ludu zadziwiło szyki, To były owe wielkie, murowane góry; Stąd by je było widziéć, gdyby nie Karpaty, I gdyby z nieba można zetrzeć wszystkie chmury. Wtém wódz przyjechał konno... zagrzmiały wiwaty, Acz bez winnych kielichów. Wódz wskazał na wieże I rzekł: Soldats! co znaczy, powiedział: żołnierze! Słyszałem wszystko; wódz rzekł: Patrzcie, wojownicy! Ze szczytu piramidy – co znaczy: z dzwonnicy, Ze szczytu tych piramid sto wieków was widzi. Więc spojrzałem, gdzie wskazał po nieba błękicie; Aż tu patrz... niech kto ze mnie jak z prostaka szydzi, Opowiem... Klnę się panu, na piramid szczycie, Jak w kościołach sławnego malują Michała, Taki stał rycerz, w zbroi, promiennego ciała, I płomienistą dzidą przebijał z wysoka, Wijącego się z dala na pustyni smoka, Co ku nam leciał w chmurze kurzawy i piasku. Sto dział zagrzmiało, oczy zgubiłem od blasku. A kiedym wzrok odpytał, aż tu mameluki Krzywemi nas szablami dziobią gdyby kruki, To końmi do ucieczki obróceni wrzkomo Siadają na bagnetach jak małpy. Cóż daléj?... A wstydźże się pan pytać, każdemu wiadomo, Żeśmy zawsze łamane parole wygrali, I gdyby nie ta dżuma... – Ale pan nie słucha!... Wstyd mi! Starzec zapala we mnie iskrę ducha. Nieraz z myślą zburzoną w ciemne idę lasy, Szczęk broni rzucam w sosen rozchwianych hałasy, Widzę siebie wśród świateł czarodziejskich sławy, Wśród promienistych szyków; szyki wstają z ziemi, Ziemia wstaje jak miasto odgrzebane z lawy... Głupstwo... dzieciństwo marzeń... Z myślami takiemi Nie śmiałbym się wynurzyć przed starców rozsądkiem, Więc szukam – kogo? – sługi, co rozwlekłym wątkiem Snuje głupie powieści. Idź sobie, Grzegorzu! Jak się panna na konną przechadzkę wybierze, Dasz mi znać. Panicz może dziś nie dospał w łożu? Bo starego odpędza jak natrętne zwierzę. Bywszy niegdyś w niewoli, znałem ja młodziana, Co miał wiele nauki, nie gardził mną przecie, I dziękował za powieść, gdy dobrze dobrana. Było to piękne wcale, i szlachetne dziecie! Smutno skończył! Cóż, umarł? A gdzie tam, mój panie! Więc żyje! Oj nie żyje! Gdy nas Rossyjanie Wzięli w dwunastym roku, spędzili jak trzodę, I na Sybir zawiedli... Dwóchset naszych było, Wiarusy kęs nadpsute, oficerstwo młode; A jak wzajem sprzyjali, wspomnieć starcu miło, Jeden drugiemu nigdy nie powie jak: "bracie", Chleb łamią jak opłatki, w jednéj chodzą szacie. Ten, o którym rzecz wiodę, zwał się Kazimierzem. Otóż kiedy się Moskal pastwił nad żołnierzem, Pan Kazimierz za wszystkich cierpiał, potém z głowy Dobył myśli – zawołał na tajemne zmowy, I odkrył zamiar wcale dostojny, bo śmiały. Nie szydź, panie, kto kupi niewolą włos biały, Ten rozpaczy szalonéj w ludziach nie potępi. Więc on myślał, że straże kozackie wytępi, Zmarłym wydrze żelazo, i polskie wiarusy Do Polski odprowadzi... Poznali się Russy Na malowanych lisach; wywiedli na pole; Cały nas pułk Baszkirów ostąpił w półkole, Wołga stała za nami... pułkownik tatarski Przeczytał głośno niby jakiś dekret carski, A w tym dekrecie stało, aby polskie jeńce Rozdzielić na dziesiątki i w pułki powcielać. Wtenczas nasze wiarusy wziąwszy się za ręce Krzyknęli: Nie pójdziemy... Zamiast nas wystrzelać, Czy wierzysz pan, że owe tatarskie szatany Rzucali nam na szyje rzemienne arkany, Właśnie jakby na koni zdziczałych tabuny. Oh! co czułem, to z sobą poniosę do truny! Związaliśmy się wszyscy rękoma co siły... Pamiętam, z prawéj strony – nie, z lewéj od serca – Stał przy mnie żołnierz wiekiem, ranami pochyły, Ku niemu zwinął koniem baszkirski morderca; Więc biedak rękę moją na kształt szabli ścisnął, Potém ociężał na niéj, bezwładny obwisnął, Patrzę mu w twarz, posiniał cały na kształt trupa, Oczy wybiegły, szyja związana powrozem. Tu Baszkir zaciął konia, koń spięty dał słupa, Skoczył – a starzec jak koń uwiązany lozem Pociągnął się po piasku, po krzemiennéj warście. Widziałem na krzemieniach włosów siwych garście Z krwi wyrwane kroplami... Koń leciał jak strzała, Już trup zniknął – a jeszcze widać było konia, I myśl przy koniu starca krwawego widziała. Staliśmy jak garść kłosów pożółkłych śród błonia; Głuche było milczenie, zgroza, obłąkanie. Piszcząc, kołem jak krucy krążyli poganie, Wybierali oczyma, gdzie powrozem skiną, Śmierć dając, chcieli zabić przedśmiertną godziną. Wtém, panie! nasz Kazimierz! ów Kazimierz młody! Skoczył w tłumy Baszkirów, i z tłumu wyskoczył Z pułkownikiem tatarskim, rzucił się do wody; Tak ujętego wroga między dwie kry wtłoczył, A kry się zbiegły, głowa z Baszkira odpadła Jak mieczem odrąbana i na krze usiadła Z otwartemi oczyma... A Kazimierz? Zginął... Grzegorzu, czy nie pomnisz zmarłego nazwiska? Nie wiem: on pod imieniem Kazimierza słynął, Co mu tam dziś nazwisko po śmierci? Pan ściska Rękę starego sługi... Boże! jak ten stary Rósł zapałem w olbrzyma; lecz ja nie mam wiary, Gdzie ludzie oddychają, ja oddech utracam. Z wyniosłych myśli ludzkich, niedowiarka okiem, Wsteczną drogą do źródła mętnego powracam. Dróg zawartych przesądem nie przestąpię krokiem. Teraz czas, świat młodzieńca zapałem przemierzyć, I rozwiązać pytanie: żyć? alboli nie żyć? Jam bezsilny! nie mogę jak Edyp zabójca Rozwiązać wszystkich sfinksów zagadki na świecie; Rozmnożyły się sfinksy, dziś tajemnic trójca Liczna jak ziarna piasku, jak łąkowe kwiecie; Wszędzie pełno tajemnic, świat się nie rozszerzył, Ale zyskał na głębi... wierszchem człowiek płynie, Lecz jeśli drogi węzłem żeglarskim nie mierzył, Nie wie, czy bieg jest biegiem, gdy brzeg z oczu ginie... Chyba że w owéj drodze jak milowe słupy, Mija stare przesądy – zbladłe wieków trupy... Nie, są to raczéj krzyże przy ubitéj drodze, Prostak przy nich koniowi zatrzymuje wodze, I żegna się, i pokłon oddaje – gdy mija... Potém mędrkowie prostsze wytkną ludziom szlaki, Zwolna na drogę nową zjeżdżają prostaki; Na zapomnianym krzyżu bocian gniazdo zwija, Mech rośnie, pod nim dzieci w piasku sadzą kwiaty; Nieraz krzyż, u stóp samych podgryziony laty, Pada, zabija dzieci z sielskiego pobliża, A lud płacze, że zwalić nie pamiętał krzyża. Więc idę na świat rąbać nadpróchniałe drewna. Miłość? zapomnę o niej – wśród światowéj burzy Pozostanie głos wspomnień... jak pieśń dzika, rzewna, Jak pieśń żurawia, co się opóźnił w podróży, I samotny szybuje po błękicie nieba, Ostatni, z licznych, szczęsnych tłumów odbłąkany. Trzeba mi nowych skrzydeł, nowych dróg potrzeba, Jak Kolumb na nieznane wpływam oceany Z myślą smutną, i z sercem rozbitém... Kordianie!... Ten głos rozwiewa złote zapału świtanie. Zamknięty jestem w kole czarów tajemniczém, Nie wyjdę z niego... Mogłem być czémś... będę niczém...
|