abstract
| - Z odległości nieustające dochodziło biadanie dzwonów i pomieszane odgłosy wielkiej ilości ludzi wykrzykujących równocześnie. Potem coś przerżnęło ten gwar, i drzwi jakieś przywarły się nagle. Graham poruszył głową. »Co to wszystko znaczy?« rzekł cicho. »Gdzie jestem?« Mężczyzna w fioletach odpowiedział cichym głosem. »Jest pan w bezpiecznem zupełnie miejscu. Przyniesiono pana stamtąd, gdzie pan zasnął. Niema żadnego niebezpieczeństwa. Przez jakiś czas pan tutaj spał. Był pan w transie». Mówiąc to podał mu flakonik do wąchania. Był to trzydziestoletni może, o sympatycznej twarzy, mężczyzna, z kończasto postrzyżonym lnianym zarostem, na kołnierzu zaś fioletowej szaty miał złotą obrączkę. »Spałeś pan przez jakiś czas. W kataleptycznym transie. Rozumie pan? Katalepsya? Zrazu może to wydać się panu dziwnem, lecz mogę zapewnić, że wszystko składa się dobrze.« Graham nie odrzekł nic, lecz wyrazy usłyszane zaspokoiły go. Oczy jego zaczęły teraz błądzić z jednej twarzy na drugą. Trzej ludzie, stojący nad nim, przyglądali mu się dziwnie. Był przekonany, że musi znajdować się gdzieś w Cornwall, lecz nie mógł pogodzić tych rzeczy z swojem wrażeniem. »Czy telegrafował pan do kuzyna mojego?« zapytał. »E. Warning, 27, Chancery Lane.« Tamci słuchali z natężeniem. »Telegrafować, panie?« rzekł młody, lnianowłosy człowiek, widocznie zdziwiony. »Ma na myśli przesłanie elektrycznego telegramu«, podchwycił trzeci młodzieniec. »Zapewniam, że wszystko będzie zrobione, panie«, rzekł do Grahama. »Boję się tylko, czy się da przesłać telegram drutem pańskiemu kuzynowi. Niema go teraz w Londynie. Lecz niech się pan nie kłopocze; spałeś pan bardzo długo i teraz trzeba przyjść do siebie.« Wszystko to było dziwne, zapewne, lecz ludzie ci w nieznanych strojach wiedzieli zapewne, co czynili. Zdawało mu się, Grahamowi, jakby znajdował się w jakimś gmachu nowo zbudowanym. Nagły błysk podejrzenia przeszedł mu przez myśl. Przecież nie była to żadna hala wystawowa! Dali mu jakiegoś płynu. »To — to mi dobrze robi«, rzekł, dokoła zaś dały się słyszeć szmery potakiwania. »Jak długo«, zapytał niskim głosem, »jak długo byłem uśpiony?« »Bardzo długo«, rzekł mężczyzna z lnianym zarostem. »Jak długo?« »Bardzo długo.« »Tak, tak«, rzekł Graham nagle zgryźliwie. »Lecz ja chcę... czy... czy... kilka lat? Wiele lat? Było tu coś zapomniałem już co. Czuję się zmieszanym. Lecz panowie...« zaszlochał. »Nie powinniście taić przedemną. Jak długo?« Urwał, dysząc nieregularnie. Oni zaś mówili półgłosem. »Pięć, czy sześć?« zapytał słabym głosem. »Więcej?« »Znacznie więcej«. Graham wysilił się i usiadł. Wątłą i zemdlałą ręką otarł łzę z twarzy. »Wiele lat!« powtórzył. Zamknął oczy mocno, rozwarł je znowu i siedział, patrząc naokół siebie, na tę i ową, nieznaną sobie rzecz. »Ile lat?« zapytał. »Musi się pan przygotować na niespodziankę?«. »Więc?« »Więcej, niż gross lat«. Zirytowało go to słowo. »Więcej niż co?« »Jak długo, powiedział pan? Jak długo? Nie patrz pan tak dziwnie. Powiedz mi pan«. Z pośród uwag wyszeptanych półgłosem pochwycił uchem sześć słów: »Więcej niż parę wieków«. »Co?« zawołał, zwracając się do młodzieńca, który, jak sądził, to wypowiedział. »Kto mówi? Co to było? Parę wieków!« »Tak«, rzekł mężczyzna rudobrody. »Dwieście lat«. Graham powtórzył jego słowa. »Dwieście lat. Dwa stulecia«, rzekł mężczyzna rudobrody. Nastała przerwa. »Lecz to nie może być«, rzekł gniewnie. Ja muszę śnić. Trans. Transy nie trwają tak długo. To nieprawda, to żarty, które panowie stroicie sobie ze mnie! Powiedzcie mi, przed kilku dniami szedłem wzdłuż wybrzeża Cornwall — nieprawdaż?« Głos mu zesłabł. »Otóż to właśnie«, rzekł najmłodszy. »Boscastle, w dawnem księstwie Cornwall — znajduje się w południowo-zachodniej stronie poza mleczarniami. Jest tam i teraz jeszcze dom. Nawet tam byłem«. »Boscastle!« Graham odwrócił oczy ku młodzieńcowi. »Tak, tak, Boscastle. Małe Boscastle. Zasnąłem — tam gdzieś. Nie przypominam sobie dokładnie.« Zmarszczył brwi i szepnął: »Więcej niż dwieście lat!« Zaczął mówić szybko, a twarz mu drgała, serce zamierało. »Ależ, jeżeli istotnie minęło dwieście lat, to nie żyje już chyba żadna ludzka dusza, którą znałem, niema żadnej ludzkiej istoty, którą widziałem lub z którą mówiłem, zanim w sen zapadłem«. Nic mu nie odrzekli. »Królowa i rodzina królewska, ministrowie, kościół i państwo. Wielcy i mali, bogaci i ubodzy...« »Czy istnieje jeszcze Anglia?« »A to zabawne. Czy istnieje jeszcze Londyn?« »To pewnie jest Londyn, co? A pan jest moim dozorcą; moim dozorcą. A ci? Co? Także dozorcy?« Usiadł. »Lecz dlaczego ja tu jestem? Nie! Nie mówcie. Bądźcie spokojni. Pozwólcie mi...« Siedział w milczeniu, pocierał oczy, a gdy je znowu odsłonił, spostrzegł, że podają mu świeżą szklankę różowawego płynu. Wziął dawkę. Bezpośrednio niemal skutek się objawił. Skoro tylko ją połknął, począł płakać naturalnie i orzeźwiająco. Nagle spojrzał znowu na ich twarze, zaśmiał się przez łzy. »Dwieście lat!« rzekł. Skrzywił się histerycznie i zakrył znowu twarz rękoma. Po chwili uspokoił się. Usiadł znowu, ręce przewiesił przez kolana. Uwagę jego zwrócił gruby, rozkazujący głos i kroki zbliżającego się człowieka. »Co wy robicie? Dlaczego nie zostałem uprzedzony? Przecież mogliście mi powiedzieć. Ktoś mi za to odpokutuje. Trzeba go trzymać w spokoju. Czy bramy pozamykane? Wszystkie bramy i kurytarze? Musi być zupełny dokoła niego spokój. Nie trzeba mu powiedzieć. Czy mu już coś powiedziano?« Mężczyzna o jasnej brodzie zrobił jakąś uwagę, a Graham, patrząc przez jego plecy, mógł dojrzeć zbliżającego się, bardzo niskiego, otyłego i przysadzistego człowieka z orlim nosem, o ciężkim karku, z podbródkiem. Bardzo gęste, czarne i lekko opadające brwi, które niemal stykały się ponad nosem i zwisały ponad głębokiemi, czarnemi oczyma, nadawały jego twarzy wyraz dziwacznie groźny. Przez chwilę patrzył ponuro na Grahama, a potem wzrok jego wrócił do mężczyzny o lnianym zaroście. »Teraz idźcie. Lecz patrzcie, żeby bramy pozamykano«. Dwaj mężczyźni, do których słowa te się odnosiły, odwrócili się posłusznie, nie prędzej jednak, aż obrzucili Grahama jeszcze jednem spojrzeniem i zamiast pójść kolumnadą, jak się tego spodziewał Graham, skierowali się wprost ku ścianie pokoju naprost kolumnady. I wtedy stała się rzecz dziwna; długi pas tej napozór mocnej ściany zawinął się w górę, zawisł nad oboma odchodzącymi i opadł znowu, a Graham pozostał sam z nowoprzybyłym i lnianobrodym mężczyzną. Przez jakiś czas przysadzisty pan nie zwracał na Grahama uwagi, lecz ciągle wybadywał tamtego — widocznie podwładnego — co do wykonywania ich funkcyj. Mówił wyraźnie, lecz Graham nie rozumiał go. Przebudzenie jego zdawało się być nietylko przyczyną powszechnego zdumienia, lecz i przerażenia. »Nie trzeba mu mieszać myśli opowiadaniem różnych rzeczy«, powtarzał raz i drugi. »Nie trzeba mieszać mu myśli«. Otrzymawszy odpowiedź na swoje pytania, odwrócił się szybko i patrzył na zbudzonego teraz Śpiącego. »Czuje się pan dziwnie nieswojsko«, zapytał. »Bardzo.« »Świat, ile pan z niego widzi, wydaje się panu niezwykłym.« »Zdaje mi się, że muszę na nim żyć, chociaż niezwykłym mi się wydaje. Przedewszystkiem, czy nie mógłbym dostać ubrania?« »Wnet pan suknie dostaniesz«, rzekł otyły pan. »Czy istotnie prawda, że spałem dwieście?«, zapytał Graham. »Więc to panu powiedzieli? Dwieście i trzy — « Graham siedział w milczeniu przez chwilę, a potem zapytał: »Co to za szum? Czy tu gdzieś w pobliżu znajduje się młyn czy też dynamomotor?« »Nie«, rzekł otyły pan niecierpliwie. »To ludzie. Zrozumie pan lepiej później. — Rzeczy się zmieniły«. Lnianobrody mężczyzna wrócił do nich, odwrócił się jednak nagle, nadsłuchując przez chwilę, podniósł brwi na starszego pana i pobiegł przez kolumnadę ku balkonowi. Gwar i okrzyki stawały się głośniejszymi, a otyły pan również odwrócił się i nadsłuchiwał. Zaklął nagle i spojrzał wrogo na Grahama. Słychać było falowanie mnóstwa głosów, wznoszące się i opadające, słychać było okrzyki i wrzaski, a raz doszedł ich odgłos podobny do razów i ostrych krzyków żałosnych, a potem znowu uderzenia jakby trzeszczących, łamanych suchych kijów. Graham natężał słuch, chcąc wydobyć z tego chaosu jakąś jedną nitkę głosu z pomotanego rozgwaru. Wreszcie dosłyszał nieustannie powtarzaną formułę. Przez chwilę nie dowierzał swym uszom. Lecz takie istotnie były słowa: »Pokażcie nam Śpiącego! Pokażcie nam Śpiącego!« Otyły pan ruszył nagle ku kolumnadzie. »Wild!« zawołał. »Skąd oni wiedzą? Czy już wiedzą? Czy też to tylko mniemanie? — Nie mogę odejść, muszę uważać na niego. Lecz zawołaj z balkonu. Powiedz, że się nie zbudził. Cokolwiekbądź zresztą powiedz!« Wrócił pędem do Grahama. »Nie mogę panu powiedzieć, co się dzieje. To zbyt zawiłe. Za chwilę suknie pana będą gotowe. A wówczas zabiorą pana stąd. Domyślisz się pan przyczyny naszego zamieszania dość prędko«. »Ależ te głosy. Co one wołały —?« »Coś o Śpiącym — o panu. Mają jakąś złą myśl. Nie wiem, jaka to myśl. Nie wiem nic.« Ostry dźwięk dzwonka przerżnął nagle rozgwar dalekich hałasów, a ten zapalczywy człowiek skoczył nagle ku małej kupce przyrządów, znajdujących się w rogu apartamentu. Nadsłuchiwał przez chwilę, oczy utkwiwszy w kuli jakiejś kryształowej, skinął głową i rzekł kilka słów niezrozumiałych; potem poszedł ku ścianie, po za którą znikli owi dwaj panowie. Znowu zwinęła się w górę jak zasłona, on stał i czekał. Graham podniósł rękę i zdziwił się, że lekarstwa tyle siły mu przysporzyły. Przerzucił najpierw jedną, potem drugą nogę przez brzeg łoża. Głowa nie wirowała mu już wcale. Zaledwie mógł uwierzyć tak szybkiemu wyzdrowieniu. Zaczął obmacywać sobie członki. Mężczyzna o lnianym zaroście wrócił przez kolumnadę, a równocześnie klatka na windzie zsunęła się i stanęła przed otyłym panem. W niej zaś ukazał się chudy, sinobrody człowiek, dźwigający rulon i odziany w ciemnozielony strój, ściśle przylegający do ciała. »To krawiec«, rzekł otyły pan, przedstawiając. »Nie dobrze panu będzie w tym czarnym stroju. Nie wiem, jak się tu dostał wogóle. Lecz dowiem się. Dowiem. Sprawi się pan możliwie najszybciej?« rzekł do krawca. Mężczyzna w zieleni skłonił się, podszedł kilka kroków i usiadł na łożu obok Grahama. Ruchy miał spokojne, lecz oczy pełne ciekawości. »Wasza Mość zauważy, że mody się zmieniły«, rzekł. Rzucił okiem z podełba na otyłego pana. Szybkim ruchem rozwarł swój rulon i cały pomotany strumień lśniących materyj zalał mu kolana. »Wasza Mość żyłeś w epoce zasadniczo walcowatej — w epoce Wiktoryi. Kapelusze tylko miały dążność do zaokrąglania się w półkole. Zawsze kolisto krzywe. Teraz — « wyciągnął mały przyrządzik o rozmiarach i wejrzeniu małego zegarka bez klucza, puścił w ruch korbą i oto mała figurka w bieli ukazała się jakby w kinetoskopie na matówce, zaczęła odwracać się i chodzić. Krawiec pochwycił próbkę blado-niebieskiego atłasu. »Taki jest mój pomysł co do Waszego stroju«, rzekł. Przystąpił do nich otyły pan i stanął u głów Grahama. »Bardzo mało mamy czasu«, rzekł. »Proszę mi zaufać«, rzekł krawiec. »Maszyna moja wszystkiego dokona. Co Wasza Mość sądzisz o tem?« »Co to takiego?« zapytał człowiek z dziewiętnastego wieku. »W Waszych czasach pokazywano tablice mód«, rzekł krawiec, »lecz w tem oto polega nasz nowoczesny rozwój. Proszę spojrzeć.« Mała figurka powtórzyła swe ruchy, lecz w innym stroju. »Albo to,« i za pociśnięciem inna drobna figurka w szacie o typie bardziej wytwornym poczęła chodzić po płycie. Krawiec wykonywał swoje ruchy bardzo szybko, i dwa razy spoglądał ku windzie, podczas gdy te rzeczy pokazywał. Zachrzęściło znowu i krótko przystrzyżony anemiczny chłopak o rysach typowego Chińczyka, odziany w grube, blado niebieskie żaglowe płótno, ukazał się z bardzo skomplikowaną maszyną, którą bez szmeru wsunął do pokoju. Natychmiast mały kinetoskop został odłożony na bok, Grahama zaś wezwano, aby stanął przed maszyną, a krawiec pomrukiem jakimś dał kilka wskazówek krótko ostrzyżonemu chłopcu, który odpowiedział gardlanymi dźwiękami i słowami, zupełnie Grahamowi nieznanemi. Chłopiec poszedł potem do kąta, żeby rozpocząć niezrozumiały monolog, a krawiec wyciągnął pewną ilość sztab zakończonych drobnymi krążkami tak, że krążki te gładko przylegały do ciała Grahama, jeden na każdej łopatce, po jednym na łokciach, jeden na nogi i tak dalej, aż wreszcie miał ich na sobie może czterdzieści. Równocześnie kto inny wszedł jeszcze windą do pokoju, lecz poza plecami Grahama. Krawiec puścił w ruch mechanizm, który ze swej strony wprawił w słabo-drżące rytmiczne drganie niektóre cząstki maszyny, a w chwilę potem odbił wszystkie dźwignie, i Graham był wolny. Krawiec zwrócił mu czarną szatę, a mężczyzna o lnianej brodzie podał mu kieliszek napełniony jakimś orzeźwiającym płynem. Przez brzeżek kieliszka Graham ujrzał bladego młodzieńca, który patrzył nań z niezwykłą upartością, Tymczasem otyły pan chodził niecierpliwie po pokoju, a teraz zawrócił i poszedł przez kolumnadę na balkon, »Oh!« zawołał Graham, prawdą oświecony. »Lecz nazwałeś go pan —« »Kapillotonistą — otóż to właśnie! Jestto jeden z najwybitniejszych artystów na świecie«. Graham usiadł odrazu. Lnianowłosy uszedł. Kapillotonista wdzięcznymi ruchami zbliżył się do Grahama, zbadał mu uszy, tył głowy i byłby sobie usiadł, żeby bliżej przypatrzeć się Śpiącemu, gdyby nie groźna niecierpliwość Howarda. Natychmiast więc szybkimi ruchami i całym szeregiem bez szmeru poruszanych narzędzi ogolił Grahamowi twarz, wygładził wąsy, ostrzygł i ugładził mu włosy na głowie. Wszystko to, nie rzekłszy ani słowa, jakby w natchnieniu poetyckiem, albowiem taką mniej więcej miał minę. I skoro tylko skończył, wręczono Grahamowi parę trzewików. Nagle zabrzmiał donośny głos — zdawało się, jakby z jakiejś maszyneryi w rogu: »W tej chwili — w tej chwili. Wszyscy w mieście już wiedzą. Roboty zastanowiono. Nie czekajcie a przyjdźcie«. To wołanie zaniepokoiło Howarda, jak się zdawało, niezwykle. Po ruchach jego Graham wnioskował, że wahał się w wyborze dwóch kierunków. Nagle przeszedł do rogu, gdzie stał aparat dokoła drobnej kryształowej kuli. Podczas tego przytłumiony odgłos tłumnych okrzyków od strony kolumnady, trwający nieustannie w czasie wszystkich tych zdarzeń, podniósł się i urósł do potężnego okrzyku, ryknął, jak gdyby przemknął tylko na chwilę i opadł znowu, jakby cofał się szybko. Ciągnął Grahama ku sobie nieprzeparcie. Rzucał okiem na otyłego pana, a potem poszedł za popędem. Dwa skoki i był w korytarzu u stóp schodów — dwadzieścia kroków wzdłuż korytarza i znalazł się na balkonie, na którym stali poprzednio trzej mężczyźni.
|