rdfs:comment
| - Obok pola przechodził trakt, poza nim żółciły się i szarzały smutne rżyska, na których już babie lato przewiało swe miękkie włókna. Spokój jesienny szedł od czarnych borów, układał się wygodnie w miedzach i oddychał, syty jakiś, ospały. Gęsto rozsiewały się w perspektywie pól długie, ogromne sterty ze zbożem, jak pomniki po minionym lecie. Powietrze przecinało chwilami głośne pożegalne gęganie odlatujących dzikich gęsi. Żurawie sunęły na południe krzywą linią, jak wąż piorunowy. Pustką i zarazem dobrobytem tchnęły łany, oswobodzone z ciężarów płodu. Ostatnie płody wydzierano glebie.
|
abstract
| - Obok pola przechodził trakt, poza nim żółciły się i szarzały smutne rżyska, na których już babie lato przewiało swe miękkie włókna. Spokój jesienny szedł od czarnych borów, układał się wygodnie w miedzach i oddychał, syty jakiś, ospały. Gęsto rozsiewały się w perspektywie pól długie, ogromne sterty ze zbożem, jak pomniki po minionym lecie. Powietrze przecinało chwilami głośne pożegalne gęganie odlatujących dzikich gęsi. Żurawie sunęły na południe krzywą linią, jak wąż piorunowy. Pustką i zarazem dobrobytem tchnęły łany, oswobodzone z ciężarów płodu. Wiatr ochładzał im czoła, zimnym oddechem przygotowywał do nadciągających z daleka jeszcze mrozów. I gładził wiatr obnażone ciała pól. Odkryte łona pszeniczne pieścił delikatnie, twarde szczeciniaste żytniska targał zawzięcie, świszcząc w krótkich źdźbłach. Smętne uśmiechy słoneczne spadały na odpoczywającą ziemię. Ostatnie płody wydzierano glebie. Na trakcie, równolegle z polem, pełnym kopaczów, jechał kłusem długi, strojny zaprzęg. Ludzie spoglądali ciekawie. – Ho! sie z daleka! To nie tutejsze - mówili do siebie kopacze gwarą miejscową. – To konie biało-czerkaskie - rzekł Holewicz zdziwiony. Znam te konie. Ale czyżby naprawdę?... Trochę za daleko. Bohdan się zdumiał. – Z Biało-Czerkas? Co znowu? Tyle mil?... Holewicz przypatrywał się uważnie. Lando zaprzężone w czwórkę koni zatrzymało się nagle. – Ano tak! To pewno ordynat? - potwierdził Holewicz. Bodzio pędem puścił się przez zagony. Krzyknął radośnie, ujrzawszy wychyloną z landa postać Waldemara. Powitali się z pewnym rozczuleniem. – Siadaj i pojedziemy - rzekł ordynat. – Do Rusłocka? Ponieccy wyjechali. – Wiem. Przyjechałem do ciebie, nie do nich. Bohdan serdecznie uścisnął mu rękę. – Dziękuję ci, wuju. Nawet nie myślałem, że dla mnie... zechcesz tyle mil... – Jechałem rozstawnymi końmi. Ale cóż ci to, Bodziu? Czemuś taki przejęty? Bohdan smutno spojrzał mu w oczy. – Bo myślałem, że już wszyscy... zapomnieli o mnie. W głosie jego zadrgał bezmierny żal. Waldemar się wzruszył. – Słuchaj, chłopcze, listy piszesz swobodne, jednak nie wydajesz mi się zadowolonym. Źle ci jest? Mów. Bohdan ściął wargi. Walczył ze sobą, i Waldemar to widział. Ale młodzieniec odparł spokojnie, nawet z uśmiechem: – Ha! Wuju: pracuję, to trudno. Minęły dla mnie czasy różane. – Więc wytrwasz; prawda? – Tak, do roku. W Rusłocku dłużej nie zostanę. – Ale wiesz?... była u mnie twoja matka. – Pewno z pretensjami? I do mnie pisała, oburzona, że pracuję. Chce, abyś wrócił do Czerczyna i był administratorem Wiktora. Bohdan z fantazją poprawił czapkę. – Tego się nie da zrobić - zawołał rezolutnie. – Wiktora nie ma w Czerczynie. – A gdzież jest? – W świecie, jak ty dawniej! - rzekł ordynat, badając wrażenie. – Jak to?... Traci!... – Nawet bardzo. Hula, awanturuje się, gra... Bohdan zbladł, w oczach mignęła mu rozpacz, coś w nich błysnęło wilgotnego. – Biedna, biedna mama! Dwóch nas ma, i obaj... łotry! - szepnął drżącymi ustami. Waldemar, wzruszony do głębi, objął go i pocałował. – Jesteś dobry, chłopcze. Nie nazywaj się łotrem; właściwie nigdy nie byłeś nim. – Wyratowałem się, wuju, przez ciebie. Ale cóż z mamą? Ruchem zbolałym i tragicznym splótł palce u rąk. – Ojej! jak ja muszę wziąć się w kupę i pracować, żeby mamie... Bo Wiktor zatraci ją: on bez serca. – I bez sumienia, dodaj - rzekł Waldemar. - Jego nikt i nic nie poprawi. Jechali, milcząc; nagle Bodzio wziął Waldemara za rękę. Przemówił, wahając się, niepewnie: – Wuju, a co z Lucią?... Czy już... mogę wam... powinszować i cieszyć się? Waldemar poczerwieniał. Zsunął brwi. Zakłopotanie drgało mu na twarzy. – Czy... chciałbyś tego? - spytał trochę badawczo. Bodzio gwałtownie ścisnął jego dłoń. – Bardzo, bardzo, wuju! Ona godna być twoją żoną i ordynatową głębowicką. Ona cię kocha!... – No dobrze. To są rzeczy dalsze. Mówmy o twej pracy i projektach. Bodzio odczuł w samym tonie Waldemara, że to są rzeczy bardzo bliskie, ale delikatnie zmienił temat. Był szczerze zadowolony.
|