abstract
| - Stefcia pakowała rzeczy. Ostatnia jej rozmowa z panią Elzonowską była bardzo stanowcza. – Niech mi pani wyjawi właściwy powód – mówiła baronowa, szczerze zmartwiona. – Ja nie pojmuję tego uporu. Czy może z Luci pani jest niezadowoloną? Stefcia żachnęła się. – Luci mi bardzo żal. Pokochałam ją. Żal mi opuszczać państwa, ale ja muszę, muszę koniecznie. Pani Idalia spojrzała na nią uważnie. – Mamy jechać na Południe. Liczyłam na to, że pani Luci nie opuści. – Znajdzie pani inną nauczycielkę. – Comme vous êtes ridicule! pani nie uważamy za nauczycielkę, ale za towarzyszkę Luci, za jej przyjaciółkę. Ona do pani niesłychanie przywiązana. Brak jej wszelkiego towarzystwa. Pani jest dla nas jedyną. W Luci widzę wielką różnicę, znać dobry wpływ. Jej umysł rozwinął się lepiej niż przez te wszystkie lata, dzięki pani inteligencji. Nie! pani nas nie powinna opuszczać! Baronowa objęła Stefcię i z miłym uśmiechem pocałowała ją w czoło. – Niech się Stenia nie upiera, bo ją tu bardzo lubimy i smutno nam byłoby bez niej. Stefcia odczuła jej chwilową serdeczność, chciała się do niej przytulić, ale nie miała odwagi. Pani Idalia zawsze ją mroziła. Rzekła więc tylko: – Nie zapomnę państwa nigdy, będę z Lucią korespondowała, ale... jechać muszę! Pani mi wybaczy, że zrywam przed rokiem jednak... to już konieczne. Pani Elzonowską spochmurniała. – A może pani ma jakie skrupuły ze względu na tę... dziwną historię mego ojca i zmarłej babki pani? Niechże się pani tym nie przejmuje. To są rzeczy zapomniane, pogrzebane! Śmierć pani Rembowskiej podziałała na ojca dosyć żywo, nie przeczę – głównie bytność pani, jej wnuczki, w naszym domu. Ale teraz ojciec już jest uspokojony, będzie mu przykro, skoro pani odjedzie. Przecie pani nie ma racji uciekać od nas dla jakiejś przestarzałej historii. Stefcia uśmiechnęła się gorzko. Ogromna przykrość zgłuszyła w niej wszelkie inne uczucia. Pani Idalia spostrzegła ten wyraz na jej twarzy, patrzyła na nią badawczo. Stefcia spuściła oczy. Mocny rumieniec opływał ją zwolna, usta jej drżały. Całą postacią i tym rumieńcem zdawała się mówić: – Ta przestarzała historia właśnie mię wypędza, ona jest powodem mej obawy, boję się, by nie zmartwychwstała. Długi czas siedziały naprzeciw siebie bez słowa. Duże piwne oczy pani Idalii, wpatrzone w Stefcię, zwężały się coraz bardziej i na twarzy pozostały tylko wąskie, brązowe szpareczki. Jedna brew drgała nerwowo. Baronowa białą ręką bawiła się złotym łańcuszkiem od zegarka, głęboko coś rozważając. Stefcia wolno i poważnie podniosła na nią oczy, błyszczące wilgocią łzawej powłoki. Pani Elzonowska powstała. – Stanowczą odpowiedź dam pani jutro. Tak od razu nie mogę... pani pojmuje?... Dziewczyna zrozumiała, że jest odgadniętą. Krew jej buchnęła do mózgu. Matka Luci podała jej rękę już chłodniej niż przedtem. Stefcia schodziła z wielkich schodów chwiejnym krokiem. W głowie jej szumiało. Oparła się ciężko na aksamitnej poręczy. – Trzeba jechać... jechać... na zawsze. Boże! Boże! daj mi sił!... Jej postać odbiła się w wielkim lustrze wiszącym na zakręcie schodów. Stefcia ujrzała swą twarz zmienioną do niepoznania, bladą, z podkrążonymi oczyma i wyrazem bólu w tragicznych źrenicach. Wtem dały się słyszeć za nią czyjeś kroki. Obejrzała się. Młodszy lokaj zbiegł szybko ze schodów, przeskakując po kilka naraz. Za nim szedł Jacenty. – Co się stało? – Pan ordynat przyjechał. Dziewczyna zadrżała. Zrobiła ruch jakby do ucieczki, ale nogi jej zaciężyły. Na dole szwajcar otwierał już drzwi. Była na ostatnich stopniach, kiedy wszedł Waldemar. Twarz mu zajaśniała, prędko zdjął czapkę i ściągnął rękawiczkę. Podała mu rękę. On bez słowa przycisnął ją do ust, przy czym spojrzał na zmienioną twarz Stefci i brwi zbiegły mu się na czole. Ona znikła w przyległych drzwiach. Wpadła do swego pokoju i cisnąc w dłoniach rozpalone skronie, zawołała z wybuchem płaczu: – Boże! Boże! ratuj mię!... Ogarnęła ją gorączka, działo się z nią coś niezwykłego. Na kanapce pod oknem, wtulona w kącik, siedziała płacząc i rozmyślając na przemiany, rada, że Lucię zatrzymała matka i że mogła być zupełnie samą. Obudziło ją pukanie do drzwi. – Kto tam? – Ja, Jacenty. Kamerdyner wszedł. – Pan ordynat pragnie się widzieć z panienką. Jest w białym salonie. Stefcia uczuła bolesny kurcz w krtani. – Dobrze, idę zaraz. Chwilę siedziała nieruchomo. Potem zbliżyła się do okna, przyciskając rozpalone czoło do szyby, otarła oczy i podbiegła do drzwi. – Czego on chce ode mnie? Cofnęła się, policzki ją paliły jak ogniem. Parę razy przeszła pokój, załamując dłonie. – Boże! Boże! spokoju! Otworzyła drzwi i nie oglądając się już, nie zatrzymując, biegła w stronę białego salonu. Na progu, w cieniu adamaszkowych zasłon stanęła zdyszana, z bijącym sercem. Waldemar zbliżył się do niej, wziął ręce i gorąco je uścisnął. Wymowne oczy wpił w jej spuszczone powieki. Rzekł pewnym głosem: – Przejdźmy do oranżerii, tu obok. Tam spokojnie. Chcę panią o coś zapytać. Puścił jedną jej rękę, drugą delikatnie wsunął sobie pod ramię i z pieszczotą przykrył ją dłonią. Stefcia, oniemiała, drżąca, dała się prowadzić bez oporu. Czuła, że traci przytomność. Jego bliskość i uścisk upajały ją aż do zawrotu głowy. Weszli do strojnej oranżerii, przytykającej do salonu. Kwitnące kamelie, rododendrony, wspaniałe mirty i cedry rzucały ruchome siatki na terakotowe uliczki. Słońce oświetlało szyby okien jaskrawym blaskiem. Waldemar zamknął drzwi salonowe i wszedł w boczną uliczkę, obsadzoną kameliami. Szli w milczeniu, po czym on przemówił serdecznym, pieściwym tonem, pochylając do niej głowę: – Czy pani istotnie chce wyjechać? Czy to zamiar prawdziwy, stanowczy? Stefcia odzyskała mowę. – Najzupełniej stanowczy. – Kiedy powzięty? – Powróciłam już z tą myślą. – Więc w domu zamiar powstał, w Ruczajewie? Silniej przycisnął jej rękę. – Domyślałem się, że wypadki ostatnie źle na panią wpłyną, ale... czy pani sądziła, że ja pozwolę na jej wyjazd?... na taki wyjazd?... Stefcia osłupiała. Odrzekła drżącym głosem: – Wzbronić mogłaby mi pani Elzonowska, pan... nie. Waldemar zwolnił kroku. – Ciotka? Zapewne z innych względów. Ale ja panią kocham... i wyjechać stąd może pani tylko... moją narzeczoną. Powiedział to z energią, w sposób trochę nerwowy. Stefcia zmartwiała. Płomień gorący ogarnął jej mózg. Ukwiecone kamelie zaczęły jej wirować w oczach. Rękę przesunęła po skroni. – Jak to... pan... mnie? On pochylił się nad nią. Jego niski głos brzmiał teraz miękko, tkliwie. – Kocham cię, jedyna. Czyś ty tego nie wiedziała? Chcę ciebie mieć, zostaniesz moją żoną... I ty mnie kochasz, dlatego uciekasz... ale tyś moja, moja!... Wielkie szczęście bywa czasem tak potężne, że staje się cierpieniem. Uczucie Stefci w tej chwili było niemal bólem. Odurzenie trwało. Niespodziewane słowa Waldemara wlały do jej duszy tyle bezmiernej szczęśliwości, tyle światła, że dziewczyna straciła władzę nad sobą. Stała ogłuszona, jak wykuta z alabastru, tak białą powłoką zastygła jej twarz. Tylko oczy wielkie, pysznie ocienione, mieniące się ciemnym fioletem, patrzały w rozognione źrenice Waldemara z niemą prośbą, z bolesnym błaganiem, jakby mówiła nimi: – Nie męcz mię! Nie wódź na pokuszenie!... Pałający wzrok Waldemara pochłaniał ją, pieścił, całował. Ordynat mocno ściskał jej ręce i nachylony szeptał rozpalonymi ustami: – Szaleję za tobą!... słyszysz? Musisz być moją i będziesz... Kochasz mię, ja wiem!... Stefcia nagłym ruchem wyrwała ręce z jego dłoni. Olbrzymia fala szczęścia, szalony wir radości porwał ją huraganem. Ognisty rumieniec oblał policzki. Chwyciła się za skronie i łapiąc szybko powietrze w rozchylone wargi, wyrzuciła z piersi wielki, potężny krzyk serca, niby hejnał dziękczynny: – Boże! Boże! Boże!... Waldemar porwał ją w ramiona, z ogniem w oczach, oszalały, wściekły. Lecz w tej samej chwili błyskawicą stanęła w oczach Stefci biała postać jej babki w objęciach ułana, w ogrodzie śnieżewskim, przed laty. Rozpaczliwa siła oderwała ją od piersi Waldemara, zanim zdążyła złożyć na niej głowę zwichrzoną szczęściem, bezmiarem radości. Wyrwała mu się, cofnęła gwałtownie, przerażona, oślepła z nagłej trwogi. Wysunęła naprzód ramiona, jakby się broniąc przed nimi. Waldemar, zdumiony, znowu chwycił jej ręce i ścisnął jak w kajdanach. – Co tobie? – Ja pana... nie kocham... nie kochałam nigdy... nie! nie! – krzyknęła Stefcia głuchym, zmienionym głosem. – Co tobie?... uspokój się!... co mówisz?... – Nie kocham pana!... nie chcę!... – To kłamstwo! – wybuchnął Waldemar. – Kochasz mnie i będziesz moją! – Nigdy! nigdy!... Drżała wzburzona bez granic, piersi jej gwałtownie falowały, oczy ciskały iskry. Waldemar był straszny. Gniótł jej ręce powyżej dłoni, aż kurczyły się z bólu. Źrenice prawie czarne, pałające jak wulkan wpił w jej oczy i mówił chrapliwie: – Musisz! musisz... bo ja tak chcę! Nerwowy, podniecony śmiech wybiegł z ust Stefci niby jęk męczeński. Spojrzała mu w oczy jak zraniona i zawołała: – Teraz... tak... a potem? W pytaniu jej był cały dramat zmarłej babki. Stefcia gwałtownym szarpnięciem wyrwała ręce z rąk ordynata i odskoczyła od niego. Zatrzymała się dumna, pewna swego zwycięstwa, ale wstrząśnięta do głębi duszy. Szalonym wysiłkiem woli uspokoiła głos i wyraz twarzy. Poważnie, wolno i dobitnie rzekła, nie patrząc na Waldemara: – Nie kocham pana i... proszę zapomnieć o mnie. Odwróciła się, podążając w stronę drzwi, zmieniona, ze zroszonym czołem od męki jaką sobie zadała, ale z dumnie podniesioną głową. Dopiero w białym salonie załamała ręce strasznym ruchem rozpaczy i pędem pobiegła do siebie. Przed łóżkiem runęła na kolana. Przeraźliwy płacz buchnął z jej piersi. – Skończone! skończone – jęknęła wśród łkań. Waldemar pozostał jak wbity w ziemię. Jej okrzyk wypowiedział mu wszystko. Miała na myśli babkę i Macieja. Ostatnim słowom Stefci nie uwierzył. Przeciwnie – sposób, w jaki były wypowiedziane, utwierdził go w pewności, że ona go kocha. Ale patrzał na nią osłupiały z podziwu, gdy odchodziła. W oczach błysnął mu tryumf. – Dzielna i dumna! – szepnął z uznaniem. Stał, patrząc na rozhuśtane gałęzie kamelii, poruszone przez Stefcię, i z wolna twarz jego uspokoiła się, wzburzenie minęło. Łagodny wyraz okolił jego wydatne usta, w oczach zadrgała tkliwość. – Kocham ją nad wszystko... zostanie moją... Przeszedł się parę razy po uliczce, mając pełne oczy, pełną duszę obrazu Stefci. – A gdyby?... Przyszła mu na myśl rodzina. Odmówią mu stanowczo. Co wówczas?... Dziki ogień błysnął mu w oczach. Brwi ściągnął groźnie. – Zobaczymy! – syknął z wściekłością.
|