abstract
| - Nisko mgła się wlecze brudna Po ziemi; Gaz połyska w niej oczami Żółtemi... Łatwiej duszy skrzydła zwinąć Dla chleba, Niż wśród mgły tej znaleźć drogę Do nieba. Na ulicy jak na scenie — Każdy sztuczną miewa twarz; Na dmie serca skrył cierpienie, Przy uczuciach trzyma straż. Na ulicy jak na scenie — Młody, stary maskę, wdział; Ten gra spokój, ten znudzenie, Tamten znów światowy szał. Na ulicy jak na scenie — Ziemski się wypięknia byt... Tak w skał wnętrzu wrą płomienie. Szkliste lody zdobią szczyt. Wasza uroda, tak podziwiana, O piękne, miejskie damy! Jest jako obraz, którego wartość Zawisła od tła i ramy. Nie przez przyrodę, daną została Płeć wasza, matowo blada: Sztucznie ją tworzy blask chorobliwy,. Co z murów na was pada. W źrenicach waszych iskry migoczą, Strzela z nich błysk pioruna... Cóż cud ten sprawia? Odbita od nich Gazu jaskrawa łuna. Każda mężczyznę łatwo usidli Westchnieniem lub uśmiechem — Lecz śmiech i smutek nie z serca płyną... Teatrów one echem. Wdzięk wasz jest słodki, upajający, Lotny jak woń storczyka... Ale się bardziej w sukni wytwornej Niźli w was samych zamyka. O! gdyby w inną przenieść was sferę, Pod niebo czyste, jasne, Gdyby was sztucznych pozbawić blasków, W powaby ubrać własne; Gdyby przy każdej dla porównania Rzeźbę umieścić grecką: Boginię z Melos, matkę miłości, Dyanę czystą jak dziecko; Gdyby surowej poddać was próbie Powietrza, słońca i wody I sycić wami proste pragnienia, Nie sztucznych wrażeń głody; Gdyby rzuciwszy zbytnie dodatki, Treść pozostawić samą — Ileż by z wabnych wdzięków obrazu Zniknęło — z tłem i ramą! Gdy chcesz samotnym być, Snuć wolno pasmo dum, Nie w las, nie w pole idź, Lecz między tłum. Fijołków oczy, z mchu, Podpatrzą ciebie tam; Tu wsiąkłeś kropią dżdżu I jesteś sam. Cóż, że ci miasto w twarz Rzuca swych wrzasków chór? Ty pierwsze skrzypce grasz, A ono — wtór. O miasto! masz ty upojenia, Jakich nie dają wiejskie wczasy — Gdy się ulica rozpłomienia I wśród namiętnych rozmów wrzenia Szumią koronki i atłasy... Słyszysz, jak huczą zmysłów burze? Jak kipią dzikie żądz bezprawia? Tłum wzgardził ciszą, depce róże, Z cegieł świat stworzył — i naturze Z pychą swe dzieło przeciwstawia. Stąd, jako z ciasnej skał gardzieli, Wzrok nie wybiegnie aż do nieba; Ludzie w gazowych gwiazd topieli Jak w kręgu złotym się zamknęli — Świateł niebieskich im nie trzeba... Idziesz, niesiony ludzką falą, Jakbyś sen roił gorączkowy — Świat ci biesiadną zda się salą, Kędy się słońca sztuczne palą I ze krwią bije szał do głowy. Tu ci melodia rozemdlona Załaskotała słodko nerwy, Tam w nagie chwyta cię ramiona Orgia uliczna rozbestwiona — A morze ludzkie wre bez przerwy. I w zmysłach żądnych świeżej strawy Wstają nie znane ci pragnienia; Pożądasz bogactw i zabawy, Miłostek wściekłych, hucznej sławy, Snów ze krwi, złota i płomienia... Północ — księżyc — mgła.. Ulica bez ruchu... Światło latarń drga. Miasto śpi jak w puchu. Czasem przeciw mgłom Pod mlecznym tumanem Mrugnie światłem dom Jak okiem zaspanem... To znów błyśnie twarz W oknie kamienicy Albo ziewnie straż Na rogu ulicy... Coraz głębsza noc, Mgła coraz gęściejsza; Snu czarowna moc Brzemię trosk umniejsza. Za chwilę w te mgły Opalowo białe Wsiąkną ludzkie sny, Wsiąknie miasto całe... Za chwilę już wzrok Rozeznać nie zdoła: Gdzie ogrodu mrok, Gdzie wieża kościoła... Zapóźniony ptak, Z chmur patrząc w tę stronę, Pusty ujrzy szlak, Gniazdo wyptaszone. I nie zgadnie już Lecąc w inne światy, Że miliony dusz Tkwią w tym kłaczku waty... Wypłynęła czarna chmura Nad dachy, nad wieże I rozpięła na błękitach Skrzydła nietoperze. A jak uśmiech traci człowiek Ranny losu strzałą, Tak pod chmury tej żałobą Miasto sposępniało. Patrz, jak szybko pustoszeją Tłumne wpierw chodniki, Jak ustają kół turkoty I przekupniów krzyki; Jak w ogrodzie milknie dziatwa I w zadumę wpada, I jak milkną nawet wróbli Rozpaplane stada... Zwierciadlane sklepów szyby Zaszły, rzekłbyś, parą, Najjaskrawsze barwy znaków Wyglądają szaro; Znikły jakby w mgłę rozwiane Miejskich cieplarń kwiaty: Wykwintnisie z bladą buzią, Jak wyjęte z waty... Ktoś, za panną pogoniwszy, Widzi się przy babie I rwie mu się słowo „kocham" Na pierwszej sylabie... Komuś, co chciał płocho szaleć W ulicznym odmęcie, Z ust, do śmiechu ułożonych, Wybiega —ziewnięcie... Co nęciło solennością, Staje się powszednie; Co przepychem czarowało, Szarzeje i blednie. I w obrazie, co przed chwilą Roztaczał swe skarby, Gasną nagle wszystkie blaski I płowieją farby... Lecz nie potrwa zmierzch ten długo, Wróci śmiech na lica, Wróci wszystko, co weseli, Wszystko, co zachwyca. I zabłyśnie w dawnej glorii Przepych malowidła — Niechaj tylko zwinie chmura Nietoperze skrzydła. Image:PD-icon.svg Public domain
|