abstract
| - Oczy starca płonęły ekstazą, że to już stolica wyzwolona, że owe lata czarne i straszne przeszły jak sen okrutny bezpowrotnie. Potężne wrażenie wywarła na nim cytadela. Przebył rok w jej murach. Przy krzyżu za poległych stary zesłaniec przeżywał chwile wielkiego wzruszenia. Na ustach miał modlitwę, w sercu ogrom wdzięczności za cudowny odwet dla tych potężnych duchów, których ból i łzy przedostały się do ponurych kazamat, by oto teraz zajaśniało nad kośćmi pogrzebanych męczenników słońce wolności. Inaczej w owych latach niewoli wyglądała cytadela, inaczej Warszawa. Więc starzec pochłaniał oczami znajome obwarowania cytadeli i stolicę, wyobraźnią swą sięgał daleko, dokąd ojczyzna dojść powinna. Często jednakże, pomimo promiennych myśli, czoło jego posępniało, lecz przypisywał to własnemu przeczuleniu. Jakoś zdawało mu się, że inaczej powinno być tutaj teraz niż jest. Miał wrażenie, że czegoś brak w ojczyźnie, co byłoby jej powagą i treścią, czego się spodziewał i nie mógł doszukać. To go niepokoiło. To, co widział i słyszał przez tych kilkanaście dni błądzenia po ulicach, dworcach, różnych spelunkach i przygodnych znajomych, zastanawiało go i dręczyło. Patrzył, obserwował nastroje tłumów w cukierniach i restauracjach, przyglądał się publiczności, słyszał rozmowy i dowodzenia, z którymi nie mógł się za żadną cenę pogodzić. Uderzył go znamienny kontrast zbytków z nędzą spotykaną na ulicach lub ukrytą, często jeszcze gorszą. Stykały się ze sobą te dwa światy rażące, dwa istnienia: biedni w łachmanach i bogacze przesyceni świetnością życia i jego ponęt. Czyż przy nowym ustroju państwa to samo będzie? – myślał pan Jacek. Widział niezmierne rozpanoszenie się Żydów, niebywałą ich arogancję i pewność siebie. – Zostawiłem Warszawę w łapach otwartego wroga, a zastałem w oplocie straszliwych ssawek potwora-podjadka, którego się pasie własnym organizmem bez protestu – oburzał się stary Sybirak. Badał głosy prasy, obserwował walkę, którą wypowiadały sobie różne partie, słyszał dokoła syk ironii i nienawiści. Spotykał przeważnie ludzi użycia i maleńką garstkę ludzi zdrowej myśli. Indywidualności duchowe, zatracone w falandze wyzłacanych i pozornie świetnych ludzkich karłów. Obserwował kobiety-Polki na ulicy, w miejscach publicznych, w teatrze, patrzył na ich stroje gorszące go. Twarze pełne tynków kosmetycznych, w oczach lubieżna zmysłowość lub próżność i płytkość strojnych lalek, szukających tanich wrażeń i podniet. Tam, gdzie zauważył u mężczyzn jak i kobiet znamię myśli na czole, a tęsknotę i marzenie w oczach, gdzie duchowość przebijała się jak zorza przez mgłę smutku, tam najczęściej widział oznaki zewnętrzne: skromność lub niedostatek bytu. Wrażenia swoje zbierał skrzętnie, przynosił do swej izdebki hotelowej, tam je zsumowywał i zastanawiał się nad nimi. Postanowił wreszcie poznać Mgławicza i znaleźć sobie pracę. Bał się dalszych obserwacji. Chciał zbadać, jak jest tam, w centrum sfer, stojących na czele trybunału rządzącego. To, co sam stwierdzał, co jaskrawo uderzało go w oczy, notował sobie, lecz pragnął głębiej wniknąć w istotę rzeczy, zajrzeć poza kurtynę. Myślał o tym, co go tam czeka, z pewną bojaźnią. W chwili, gdy z listem Strzemskiej zbliżał się do gmachu instytucji, w której urzędował Mgławicz, zatarasował mu drogę tłum ludzi, nacierających na policję. Krzyk i groźby zaciekawiły pana Jacka. Dowiedział się, że był to jakiś rozruch uliczny zakończony zatargiem z policją. Wymyślano przedstawicielom władzy w ohydny sposób, jacyś młodzi ludzie ściągali policjanta z konia za nogi, a gdy ten dobył szabli, krzyki wzmogły się, zaczęły świstać kamienie, rozległ się przeraźliwy gwizd uliczników. – Schować broń, nie wolno! My nie bydło, żeby nas żgać i płazować. Precz z policją! Brzuchy im poprzecinać! – wrzeszczały zaciekłe głosy. Tłum napierał na policjantów tak, że konie ich stawały dęba. Złowrogie twarze i zwinięte pięści otoczyły nieszczęsnych przedstawicieli porządku publicznego, grad kamieni spadał na nich. Konie ściągnięte silnie dały młyńca i skoczyły w bok. Rozległ się ostry tętent kopyt, policja ustąpiła. – Ludzie, co robicie! – krzyknął pan Jacek wzburzony. – To nieposzanowanie polskiej władzy, naszej, to zbrodnia! Zdumione i rozsrożone oczy wparły się w postać starca, obelgi skierowano na niego. – Widzicie go! Dziedzic! Stary osioł! Jaki porządny! Posypały się słowa wstrętne, grubiańskie. Pan Jacek czuł już na plecach razy od wrogich pięści, gdy wtem głos jakiś krzyknął: – Umykać! Policja jedzie! Tłum rozpadł się i jął topnieć. Z daleka słychać było sygnały gwizdawek policyjnych. Za chwilę uczestnicy zajścia rozpryśli się co do jednego, zostawiając pana Jacka przy bramie gmachu. Poruszony tym, co widział, wchodził na schody, a w duszy wołał mu jakiś groźny głos: Takie nieposzanowanie władzy to zarodek anarchii... i to się dzieje przed gmachem rządowym, w biały dzień, przy udziale publiczności, która występuje w obronie gwałcicieli porządku, przeciwko policji. W poczekalni było już kilka osób o twarzach zmęczonych i zniecierpliwionych, widocznie z powodu zbyt długiego wyczekiwania. Otyły woźny siedział na stołku obok drzwi do gabinetu i drzemał. Gdy pan Jacek wszedł, woźny podniósł oczy apatycznie, potem obejrzał go od stóp do głów i spytał sucho, tonem szorstkim: – Jaki interes? – Chciałbym się widzieć z panem Mgławiczem. – Dziś się pan nie doczeka, pan Mgławicz więcej osób nie przyjmie, tylko ci wejdą, co wpierw przyszli. – W takim razie proszę oddać tylko ten list, a po odpowiedź przyjdę jutro. Pan Jacek podał woźnemu kopertę i rzekł uprzejmie: – Bardzo mi na tym zależy, abym otrzymał jak najszybszą odpowiedź. Woźny zmierzył go jeszcze raz złym wzrokiem i biorąc list burknął: – Niech pan jutro przyjdzie. Po czym wszedł do gabinetu. Pan Jacek wzruszył ramionami i opuścił poczekalnię. Zaledwie jednak znalazł się w dolnym przedsionku, gdy ze schodów zbiegł woźny wołając głośno: – Proszę pana! Proszę pana! Jego ekscelencja prosi do gabinetu. Pan Jacek spojrzał zdziwiony. – To nie moja kolej teraz – odrzekł – tam czeka wiele osób. Ja przyjdę jutro. Proszę powiedzieć ekscelencji, że nie chcę naruszać swoją osobą przyjętego porządku. Do widzenia. I wyszedł na ulicę, zostawiając na schodach osłupiałego ze zdumienia woźnego. Nazajutrz zjawił się w poczekalni Mgławicza wcześniej. Woźny na jego widok wpadł do gabinetu i zaraz wrócił, otwierając szeroko drzwi. Ukazał się Mgławicz. Wygląd miał imponujący. Obrzucił wzrokiem postać pana Jacka i wyciągnął do niego rękę uprzejmie. – Wszak to pan znajomy pani Haliny Strzemskiej? Na odpowiedź twierdzącą i po wymianie nazwisk Mgławicz rozpromieniony wprowadził pana Jacka do gabinetu. Usadowił go przy biurku, sam zaś usiadł na fotelu i zaczął indagację. Najpierw od Strzemskiej. Pytał szczegółowo z rosnącym ożywieniem, gdzie ją pan Jacek spotkał, dokąd jechała, jak długo byli ze sobą, kiedy wróci, jak wygląda. Pytania sypały się bez liku. Pan Jacek, który już dużo odgadł, patrzył na piękną twarz Mgławicza życzliwie i na wszystkie pytania odpowiadał serdecznie. Jednocześnie podziwiał w duchu przepych gabinetu i strojną postać ekscelencji. Gdy w toku rozmowy Mgławicz dowiedział się, że pan Jacek otrzymał od Strzemskiej list przed paroma tygodniami, sam zaś wrócił w grudniu, zawołał z wybuchem radości: – Ach, więc pan koresponduje z panią Haliną! Jestem zachwycony. Może mi pan łaskawie udzieli jej adresu? Proszę. Pan Jacek zastanowił się. Skoro pyta o adres, zatem z nią nie koresponduje i ona mu adresu swego w liście nie podała... a skoro tak, tedy... Tymczasem Mgławicz wziął notatnik, ołówek i z uprzejmym wyrazem twarzy, uśmiechnięty czekał. – Indie, Madras, poste restante – wyrecytował pan Jacek. Sam nie wiedział czemu ukrył szczegółowy adres, podany mu przez Strzemską w ostatnim liście. – Tylko tyle? – zdziwił się Mgławicz. – Hm, tak. Pani Halina była zawsze tajemnicza. Po czym, zmieniając ton, rzekł: – Otóż pani Halina poleca mi pana bardzo gorąco. Dla niej jestem gotów zrobić wszystko... Pan Jacek żachnął się. – Ekscelencjo, proszę nie kierować się wyłącznie prośbą pani Strzemskiej, lecz zbadać moje osobiste kwalifikacje. Prócz potrzeby pracy, mam zapał duży i pragnienie, aby stać się pożytecznym. Ponieważ obecnie nikogo tu nie znam, bo dawni przyjaciele... w grobie, przeto pani Strzemska z własnej pobudki skierowała mnie do pana, wiedziona zapewne życzliwością dla starego rodaka i dobrocią swego serca. – Tak, tak, panie łaskawy. Ale małe zapytanie: Czy pani Strzemska wiedziała, a raczej czy wie, jakie ja stanowisko obecnie zajmuję? – Sądząc z jej słów o panu, w liście do mnie, zdaje mi się, że nie przypuszcza, iż tak... wysokie. – Ach, tak... Czy pan może ma ten list przy sobie? – Nie, nie mam go w Warszawie – skłamał gładko Sybirak. Mgławicz pomiarkował się. Zaczął indagację urzędową. Badał cenzus naukowy pana Jacka, pytał o różne szczegóły, dziwił się, chwalił, po czym obiecał obmyśleć coś dla niego i polecił mu za kilka dni zgłosić się po odpowiedź. Ale nie zwolnił jeszcze starego zesłańca. Rozpytywał go o Syberię, o Chiny, o podróż powrotną do kraju, wreszcie o Port Said, Kair. Zmierzał wyraźnie do Strzemskiej, aż właściwie ciekawość przemogła i spytał: – Czy pan wie może, dlaczego pani Halina wyjechała do Indii? – Dlatego, że ją gna tęsknota do tamtych stref – rzekł sucho pan Jacek. – Możliwe. Zawsze była marzycielką o charakterze podzwrotnikowym. Nie dziwię się przeto, że ją Sfinks pociągnął. Istnieje między nimi podobieństwo – że tak powiem – duchowe. Pani Halina to także Sfinks. Jak tamten kamienny, zapatrzony wiecznie w pustynię swą i piaski, tak pani Halina, wpatrzona w swoje ideały i dogmaty osnuwa się marzeniami jak Sfinks. – A jednak patrzy na rzeczy trzeźwo i jasno – rzekł pan Jacek z prostotą. – Tak, lecz zbyt pesymistycznie – sarknął Mgławicz. – Zupełna dysproporcja z jej idealizmem. Chociaż... łączy się to u niej przedziwnie i godzi. Pan Jacek wyszedł z gabinetu z nieokreślonym uczuciem niepokoju. Czy to ten sam człowiek, o którym pisze Strzemska? – rozmyślał. Zapamiętał zdanie o nim z jej listu i uwagę: „przynajmniej byt takim, kiedy wyjeżdżałam z kraju”... Czyżby więc ten dzisiejszy był tamtym?... Pan Jacek wyczuwał instynktownie, że jest coś innego w tym człowieku, którego sylwetkę odrysowała mu Strzemska krótko, ale plastycznie. Nie chcąc narażać się Mgławiczowi i korzystać z jego dobrodziejstwa, Sybirak zaczął robić starania w celu znalezienia pracy poza instytucją Mgławicza. Szło mu to jednak niesłychanie trudno ze względu na jego wiek podeszły i brak „prezentacji”, a zwłaszcza ze względu na brak odpowiednich referencji. W pewnej instytucji jakiś młody urzędnik zapytał go z kpiącą naiwną miną: – Ileż też sobie szanowny pan liczy wiosen? Pan Jacek utkwił w nim swoje głębokie jasne oczy i odrzekł ze słodkim uśmiechem: – Liczę sobie rok cytadeli w dziesiątym pawilonie, trzydzieści zim syberyjskich na zesłaniu i trzy lata ciężkiej pracy w Chinach dla zarobku, by móc wrócić do kraju, czyli razem dużo więcej niż całe życie twoje, młodzieńcze. W biurze zaległa cisza. Kilku urzędników podniosło głowy i spojrzało ciekawie na niezwykłego interesanta. Młody zaś urzędnik ściskał zęby i spytał głośno: – Czy pan łaskawy wie, z kim mówi? Krew uderzyła do głowy pana Jacka. – Owszem, panie, a przede wszystkim wiem, że jesteś pan źle wychowany. To mi już wystarcza. Rzekłszy to wyszedł z biura. W oznaczonym terminie pan Jacek został wezwany przez Mgławicza własnoręcznym jego listem. Stawił się natychmiast, widząc, że innego wyboru nie ma. Mgławicz oznajmił mu na wstępie, że mianuje go osobistym swoim sekretarzem. Mimo zadowolenia, pan Jacek zdziwił się trochę i zaniepokoił czy odpowie zadaniu, czy wydoła pracy. Ale Mgławicz zapewnił go, że wierzy w jego zdolności i żeby nie był przeładowany pracą daje mu do pomocy podsekretarza, ten zaś będzie miał również specjalnego urzędnika. Pan Jacek zaprotestował gorąco. Oświadczył, że mając wiele zamiłowania do pracy będzie polegał wyłącznie na własnych siłach i dołoży wszelkich starań, aby pomocnicy okazali się zbyteczni. Mgławicz uśmiechnął się jakoś dziwnie i powiedział: – Pozwoli pan jednak, że na razie pozostanie tak, jak już postanowiłem; o redukcji pomówimy później... Po zapoznaniu się z personelem Mgławicza i wejściu w tryb pracy, pan Jacek doszedł w ciągu kilku dni do wniosku, że powierzone mu czynności nie są tak wielkie i uciążliwe, ażeby miały je wykonywać trzy osoby. Przy sposobności więc zwrócił się do Mgławicza: – Ekscelencjo, doświadczenie kilku dni przekonało mnie, że personel sekretariatu jest zbyt liczny... – Jak to? Trzy osoby łącznie z panem. – Właśnie trzy osoby pobiera pensję, podczas gdy pracę może wykonać jedna osoba, a najwyżej dwie. Dlatego proponuję zredukowanie tej liczby. – Czy pan ma co do zarzucenia tym dwu pracownikom? – Tylko to, że z braku zajęcia są figurantami i że młody jeszcze skarb państwa nie stać na opłacenie próżniactwa. Mgławicz żachnął się. – Ach, o to tylko chodzi! A po krótkim namyśle rzekł: – Oni jednak zostaną, bo nominacja nastąpiła. – W takim razie – odparł pan Jacek – proszę mnie przenieść do niższej kategorii. Ja potrzebuję mało. W ten sposób kredyt przyznany na sekretariat będzie wyrównany. Mgławicz uśmiechnął się. – Dziwny, doprawdy dziwny z pana człowiek. Gdyby nie wiek pański to sądziłbym, że mam do czynienia... Pan Jacek przerwał mu z surowym wyrazem twarzy: – Pana to dziwi, a mnie martwi. Bo u nas w Polsce powstało za wiele zbytecznych stanowisk i posad, za wiele różnych biur i komisji, które posiadając liczny personel obciążają budżet państwa. Ma się wrażenie, że nie pracownicy są dla urzędów, lecz urzędy powstają ad hoc dla falangi karierowiczów i próżniaków. Widzę to wszędzie i zgrozą mnie przejmuje myśl, że zbyt szeroko, zbyt po pańsku zaczynamy budować zmartwychwstałą ojczyznę, nie licząc się ze środkami materialnymi. Trwonimy grosz skarbowy, podczas gdy na żaden zbytek nie stać nas. Rozwielmożniony nepotyzm, protekcja... Mgławicz zmrużył oczy i spojrzał przenikliwie na pana Jacka. – Surowy z pana sędzia, chociaż trzeba przyznać, że poznał pan nasze stosunki wybornie. Jeśli zaś chodzi o protekcję... – To i ja z niej skorzystałem – podchwycił pan Jacek z goryczą w głosie. – Ale u nas na każdym kroku protekcja działa, kto jej nie ma, ten ginie. – Tak, panie, protekcja to wszechwładna siła, nie wolno jej urągać, jeśli się jeszcze nie zginęło. Pan jest trochę Katon, a tu u nas życie w pełni: wolność słowa, czynu, woli... Żyjemy nareszcie swobodnie, a przed nami pełnia potęgi i bujnego rozkwitu Polski. – Czy pan wierzy w pełnię potęgi i rozkwitu Polski już dziś?... – Najzupełniej, panie łaskawy. – Daj Boże, by tak było, bo ja dotąd widzę tylko płytkie brzegi i mieliznę. A wolność słowa? Większa istnieje wolność złych czynów i złej woli. Mówiono mi wczoraj o pewnym piśmie codziennym, że za umieszczenie artykułu, krytykującego obecną politykę gospodarczą i społeczną rządu, redakcja zapłaciła ogromną karę pieniężną. Więc widzę, że prawda została zdyskwalifikowana, że trzeba uprawiać blagę lub... milczeć jak za caratu. Na twarzy Mgławicza odmalowało się niezadowolenie. Zmarszczył brwi, sącząc przez zęby: – Przyzna pan, że są sytuacje, w których ostrożność jest wymagana. Nie można dotykać krytyką pewnych świętości bezkarnie. – Nie, panie – zaprzeczył żywo pan Jacek – świętości, jak pan mówi, powinny mieć w sobie taki majestat, by krytyka słuszna i rzeczowa nie miała żadnych argumentów. Złośliwość i zła wola lub dowcipna satyra – to co innego. Nawet najdzielniejsi monarchowie nie reagowali na to. Edward VII z zamiłowaniem zbierał swoje karykatury. Więc tym bardziej w Rzeczypospolitej, zwłaszcza przy ustroju socjalistycznym, rzecz taka uchodzić może. Ale tu mowa o krytyce poważnej i kwestiach poważnych, ach nawet bardzo poważnych. Zamyka się na nie oczy i uszy, ten zaś, kto ma odwagę przemówić, ten jest karany za... prawdę. – Pan jest mocno niepraktyczny – sarknął Mgławicz. – Niestety – odparł pan Jacek – jestem zbyt praktyczny i śmiały – ale nie potrafię na rozkaz zachwycać się sumem, widząc tylko... płocie. – Hm... Zupełnie inaczej odmalowała mi pana pani Halina Strzemska: „romantyk, idealista, patrzący na świat przez promienną zorzę własnego serca, być może ostatni marzyciel naszej epoki...”. To są jej słowa o panu w liście do mnie. Nie sądziłem, aby ten sam człowiek tak pesymistycznie patrzył na nasze stosunki. – Ach, jakże daleki był ode mnie pesymizm, gdym wracał do kraju! Cóż zrobić, skoro silniejszą okazała się rzeczywistość. Mimo to jednak nie wyzbywam się tej ostatniej iskierki nadziei, że pan, ekscelencjo, i praca moja pod jego zwierzchnictwem odrodzi we mnie dawnego optymistę. Wierzę w to, bo tak odpowiedzialne stanowisko pana daje najlepsze gwarancje. Mgławicz lekko drgnął. Skierował na pana Jacka badawcze oczy. Widać w nich było niepewność: – Czy mówi szczerze, czy mi pochlebia? – Pani Strzemska – ciągnął po krótkim milczeniu pan Jacek – wierzy w jego siłę charakteru, w jego rozum. Jest najmoralniej przekonana, że pan należy do tych, którzy budują, nie zaś idą za prądem dla... Zawahał się, ale wnet skończył: – ...dla wygody życia. Łuna czerwona oblała twarz i wyniosłe czoło Mgławicza. Skurcz nerwowy zadrgał na jego rysach gwałtownie. Ze skupieniem w brwiach wolno zapalał papierosa. Nastąpiła kłopotliwa przerwa. Pan Jacek podniósł się szybko z krzesła i zapytał: – Więc odpowiedź na mój wniosek co do redukcji w sekretariacie mam uważać za ostateczną decyzję? Mgławicz spuścił oczy na biurko i po krótkim namyśle odrzekł: – Tak. Pan Jacek wyszedł z gabinetu dziwnie przygnębiony.
|