abstract
| - Wypłynął, według zapowiedzi, o drugiej w nocy, dwudziestego szóstego sierpnia, nie zatrzymał się w Preszburgu i po dwudziestu godzinach zapalczywego wiosłowania, przystanął w odległości piętnastu kilometrów poniżej tego miasta, na krótki wypoczynek. Potem wyruszył znowu w dalszą drogę. Nie tłómaczył się z tych nadludzkich wysiłków przed Jegerem, którego interesy narażone były na szwank, skutkiem tak pośpiesznej podróży. Ale Jeger, pomny zawartej umowy, nie okazywał niezadowolenia i nie pytał o nic. Niepokoje Karola Dragosza pochłaniały uwagę Jegera. Szkody, jakie ten drugi mógł ponieść, niczem były w porównaniu z troskami tamtego. Owego dnia dwudziestego szóstego sierpnia, Dragosz uczynił nowe odkrycie, które, w połączeniu z tem, co zauważył był poprzednio, wzburzyło go głęboko. Zdarzyło się to około dziesiątej rano. Dragosz, pogrążony w myślach, patrzył machinalnie na Ilię, który wiosłował, stojąc na tyle łodzi, z wytrwałością roboczego wołu. Na zakręcie rzeki stanął w pełnym blasku słonecznym, z obnażoną głową, bo zlany potem, zdjął futrzaną czapkę i rzucił ją na dno łodzi. Dzięki temu słońce oświetlało jaskrawo jego bujne, czarne włosy. I nagle o dziwo! Dragosz zobaczył, że włosy Ilii, czarne na końcach, przy samej skórze miały kolor jasny. Nic nadzwyczajnego: ot poprostu, następstwo niestarannego używania farby. Ale, gdyby Dragosz miał jeszcze jaką wątpliwość pod tym względem, znikłaby ona nazajutrz, gdyż od rana włosy Ilii straciły niejednolite zabarwienie. Rybak zapewne spostrzegł swoje niedbalstwo i w ciągu nocy zaradził złemu. Te oczy tak starannie zasłaniane ciemnemi okularami, to kłamliwe wypieranie się przechadzki po Wiedniu, ten pośpiech niewytłómaczony, nieodpowiedni celowi podróży, te włosy jasne, farbowane na czarno, wszystko to było podejrzane i można było różnie wnioskować… Co mianowicie? Tego Dragosz nie umiałby bliżej określić. Że tkwiło w tem na dnie coś podejrzanego, rzecz pewna; ale co właściwie? To samo posądzenie, lubo wciąż odsuwane, narzucało się jednak natrętnie Dragoszowi. Nasunął mu je początkowo po dwakroć przypadek. Najpierwszy Michał Michaiłowicz, żartobliwy Serb, potem goście z gospody w Ratyzbonie; że pod maską zwycięzcy z konkursu kryje się wódz rozbójników, którzy szerzyli postrach na całem pobrzeżu Dunaju… Czy można było brać na serjo przypuszczenia, rzucone żartem? A jednak to, co Dragosz zauważył, mogło wzbudzić podejrzenie. Gdyby zaś podejrzenie zamieniło się w pewność – cóż za osobliwy zbieg okoliczności! Razem na jednej łodzi płynie herszt rozbójników i ajent policyjny, który go poszukuje! Dragosz wszakże niełatwo mógł uwierzyć w tak niezwykłe zdarzenie. Lecz to rozumiał, że byłoby nieostrożnością odrzucić z góry takie przypuszczenie, nie zbadawszy, czy jest ono w rzeczywistości bezpodstawne. Pod tem wrażeniem, po całej nocy spędzonej na rzece, o kilka kilometrów w dół od Komorna, rankiem dwudziestego ósmego sierpnia poruszył przedmiot, którego dotąd nie dotykał. – Dzień dobry, panie Brusz – wyrzekł, wychodząc z kabiny z gotowym już planem. – Dzień dobry, panie Jeger – odpowiedział Ilia, wiosłując ze zwykłą energją. Dobrze pan spał dziś w nocy? – Tak sobie… Nie bardzo. – Doprawdy? A czemuś mnie pan nie obudził, jeżeli coś dolegało? – Jestem zupełnie zdrów, panie Brusz, ale przyznaję, że noc dłużyła mi się bardzo i rad jestem, że już minęła… – Dlaczego? – Bo byłem niespokojny. – Niespokojny? Z jakiego powodu? – I nie pierwszy raz byłem niespokojny– dodał Jeger. – Obawiam się zawsze, ilekroć panu przychodzi fantazja nocować w pustkowiu, zdaleka od miejsc zamieszkanych. – Ba! – zawołał z widoczną ulgą Ilia. – Trzebaż mi było powiedzieć, a urządziłbym się inaczej! – Zapominasz pan, że zobowiązałem się w niczem nie krępować pańskiej wolności… Dotrzymuję słowa, ale to nie przeszkadza, że się boję. Nie dziw się pan temu. Jestem mieszczuch i zawsze przeraża mnie cisza i pustka. – To rzecz przyzwyczajenia – odrzekł wesoło Ilia. – Przyzwyczaiłbyś się pan, gdyby nasza podróż dłużej potrwała. Mniejsze niebezpieczeństwo grozi nam w pustkowiu, niż w wielkiem mieście, gdzie się roi od włóczęgów i morderców. – Może ma pan słuszność – odparł Jeger – ale moje obawy nie są bezzasadne teraz, gdy płyniemy przez okolicę, która ma wyjątkowo złą sławę. – Złą sławę? Kto to panu powiedział? – mieszkam oddawna w tych stronach i nigdy o tem nie słyszałem! Teraz Jeger zadziwił się mocno. – Czy pan mówisz serjo, panie Brusz? – zawołał. – Więc chyba tylko ty jeden nie wiesz tego, o czem wiedzą wszyscy od granic Bawarji do krańców Rumunji! – Czego? – zapytał Ilia. – Że banda nieuchwytnych złoczyńców urządza napady na obu brzegach Dunaju, od Preszburga do samego ujścia rzeki. – Pierwszy raz o tem słyszę! – zawołał Ilia z nieudanem zdziwieniem. – Czy być może? Ależ od końca do końca Dunaju o niczem innem nie mówią! – odrzekł zdumiony Jeger. – Codzien można się dowiedzieć czegoś nowego – zauważył spokojnie Ilia. –I oddawna to się zdarza? – Od półtora roku. I gdybyż to były tylko kradzieże! Ale ci złoczyńcy dopuszczają się i morderstw. Przez półtora roku zamordowali co najmniej dziesięć ofiar; ostatnią zbrodnię spełniono o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie jesteśmy. – Teraz pojmuję pańskie obawy – powiedział Ilia. – I może sambym się obawiał, gdybym był o tem wiedział. Odtąd będziemy stawać na nocleg zawsze blizko wsi lub miasta; dziś zanocujemy w Granie. – O! to dobrze! – ucieszył się Jeger. – Tam będziemy bezpieczni, bo to duże miasto. – Tembardziej będę rad temu, że muszę zostawić pana samego na całą noc – rzekł Ilia. Z Granu, gdzie spodziewam się stanąć wcześnie, dojdę do Szalki, która leży w pobliżu. Tam mieszkam stale, jak panu wiadomo. Wrócę przed świtem i jutro rano zaraz dalej popłyniemy. – Bardzo dobrze! – W Granie jest bezpiecznie – powtórzył Jeger. Umilkli potem obaj towarzysze i dopiero w jakie pół godziny później Jeger zagadnął znowu. – To doprawdy dziwne, że pan nic nie wiedziałeś o tych rozbójnikach nad Dunajem? Tem dziwniejsze, że w parę dni po konkursie w Sigmaringen dużo mówiono o tem z powodu wysłania oddziału policji na poszukiwanie złoczyńców. Oddziałem dowodzi Karol Dragosz, słynny ajent policyjny z Budapesztu. – Będzie miał sporo roboty – zauważył Ilia, na którym nazwisko Dragosza nie zrobiło żadnego wrażenia. Dunaj długi i niewygodnie jest szukać na jego brzegach ludzi, którzy się kryją i nie zostawiają żadnych śladów za sobą. – Co do tego, myli się pan – objaśnił Jeger. – Policja ma już pewne dane. Naprzykład, dokładny rysopis przywódcy. – Jakże on wygląda? – zapytał Ilia zaciekawiony. – Tak, trochę z pozoru podobny do pana… – Dziękuję! – roześmiał się Ilia. – Mniej więcej pańskiego wzrostu – mówił dalej Jeger – szczupły jak pan, ale na tem kończy się podobieństwo. – Na szczęście! – westchnął żartobliwie Ilia. – Ma podobno piękne, niebieskie oczy, dobre oczy, więc nie potrzebuje, jak pan okularów. Przytem pan masz czarne włosy i jesteś zupełnie wygolony, a on jest blondyn i nosi brodę. To już jest pewna wskazówka. – Zapewne, Ale blondynów jest tylu! – Wiedzą o nim jeszcze coś więcej. Podobno to Bułgar, tak jak i pan, panie Brusz. – Skąd pan to wnosi, że ja jestem Bułgarem? – zapytał Ilia mocno zmieszany. – Tak mi się zdawało po pańskiej mowie – tłómaczył się Jeger z miną niewinną. –Ale może się mylę? – Nie! Nie mylisz się pan – przyznał Ilia, po krótkiem wahaniu. – Wódz bandytów jest zatem pańskim ziomkiem. Ludzie wiedzą nawet jego imię i nazwisko. – Nawet nazwisko? – Tak. Nie jest ono jeszcze urzędownie sprawdzone, ale wszyscy mówią, że ten złoczyńca nazywa się Ladko. – Ladko!? – wykrzyknął Ilia, przestając wiosłować. – Tak, Ladko – potwierdził Jeger, przyglądając mu się bacznie. Ale Ilia odzyskał już zwykły spokój. – To dziwne! – wyrzekł z prostotą. – Co jest dziwne? – nalegał Jeger. – Może pan znasz tego Ladkę? – Bynajmniej, ale nie jest to nazwisko pospolite w Bułgarji, dlatego mnie zadziwiło. Jeger nie pytał więcej; to, czego się już dowiedział, było ważne. Zadziwienie rybaka, gdy usłyszał rysopis złoczyńcy, pomieszanie, gdy się dowiedział o jego narodowości – wzruszenie, gdy mu powiedziano nazwisko – wszystko to wzmagało poprzednie podejrzenia, nie dając jednak stanowczego dowodu. Przed drugą popołudniu łódź przypłynęła do Granu. Ilia wysiadł na kilkaset kroków przed miastem, chcąc uniknąć ciekawych – jak mówił – i poprosił Jegera, by zechciał sam dopłynąć i zarzucić kotwicę przy prawym brzegu, w samym środku miasta, na co Jeger zgodził się chętnie. Umocowawszy łódź, Jeger, a raczej Dragosz wysiadł na ląd, upatrując swoich ludzi. Nie uszedł jeszcze dwudziestu kroków, gdy wpadł na Fryderyka Ulmana. – Wszystko dobrze? – zapytał. – Wszystko. – Trzeba zacieśnić koło, Fryderyku. Porozstawiaj odtąd ludzi w odległości jednego kilometra. – Zbliżamy się do celu? – Tak się zdaje. A jutro staraj się nie tracić mnie z oczu. Przypuszczam, że ryba się weźmie. – Rozumiem. – Tylko nie zasypiaj sprawy! Żwawo, a z życiem! – Niech pan na mnie polega. – Jeżeli dowiesz się czegoś nowego, daj mi znak z wybrzeża. – Dobrze. Dragosz skończywszy rozmowę, wrócił do łodzi. Jeżeli przedtem udawał tylko obawy, to owej nocy stał się naprawdę igraszką rozszalałych żywiołów. O samej północy zerwała się szalona burza i deszcz lunął jak z cebra. O piątej, kiedy Ilia wrócił, deszcz padał jeszcze ulewny, a wiatr gwałtowny dął z dołu rzeki. Mimo to rybak nie zawahał się ani chwili i wypłynął. Skierował łódź na środek rzeki wziąwszy się, jak zwykle, do wiosła. Trzeba było nielada odwagi do podróży w takich warunkach i po bezsennej nocy. Burza nie uspokoiła się za nadejściem dnia, lecz szalała coraz gwałtowniej. Łódź, pomimo że płynęła z wodą, posuwała się bardzo powoli, odpychana wichrem i po czterech godzinach wysiłku przebyła zaledwie dziesięć kilometrów. Rzeka Ipoli, na której prawym brzegu przy samym ujściu jej do Dunaju, leży Szalka, musiała być już blizko. Ale burza rozszalała się tak gwałtowna, że dalsza podróż byłaby zbyt niebezpieczną. Dunaj jest tu szeroki, a w czasie burzy i wichru fale jego równają się falom morskim. Tak też było i owego dnia, i Ilia, mimo pośpiechu, musiał się skierować ku lewemu brzegowi, by zarzucić kotwicę. Ale nie sądzono mu było tam przybić. Miał jeszcze do przepłynięcia z pięćdziesiąt metrów, gdy w górze rzeki runęły w wodę podmyte falą nadbrzeżne drzewa. Woda podniosła się wysoko, pod ich naciskiem uderzyła gwałtownie, o brzegi, cofnęła się w tył, a potem, podnosząc się w górę ogromną falą, pogoniła za łodzią. Trąba powietrzna zawirowała na wodzie i sunęła lejkiem po powierzchni rzeki. Ilia zrozumiał niebezpieczeństwo. Zakręcił na miejscu łódź potężnym ruchem wiosła i wiosłował, aby dopłynąć do prawego brzegu. Ale choć mu się to nie udało, ruch ten jednak ocalił łódź i podróżnych. Choć ją dognał wirujący lejek trąby – łódź ominęła przynajmniej fale, które trąba podrywała na swej drodze i dzięki temu nie została zalaną. Pochwycona w wir trąby, zakreśliła koło tylko na zewnętrznej stronie lejka. Szczęściem szpony groźnego potwora wypuściły szybko swą ofiarę. Trąba pomknęła dalej, a bałwan wody posunął się z rykiem w dół rzeki. Opór wody złagodził gwałtowność ruchu, z jaką trąba odrzuciła łódź na rzece. Ale zanim statek dostał się na spokojniejszą wodę, zjawiło się nowe niebezpieczeństwo. Wprost przed dziobem łodzi prującym fale z niesłychaną szybkością, Ilia zobaczył wyrwane drzewo, które zwrócone korzeniami do góry, płynęło z prądem. Łódź, gdyby się dostała między plątaninę jego korzeni, przewróciłaby się niezawodnie, albo co najmniej – uszkodziła się. Ilia, na widok niebezpieczeństwa, krzyknął z przerażenia. Ale Jeger także zobaczył i zrozumiał co im grozi. Skoczył na przód łodzi, schwycił korzenie drzewa, sterczące z wody i wsparłszy się na nich, odepchnął łódź w przeciwną stronę. File:'The Danube Pilot' by George Roux 18.jpg Silnie pchnięta, łódź pomknęła jak strzała musnąwszy tylko wierzchołki korzeni, a potem zielone konary drzewa. Jeszcze chwila, a byłaby pozostawiła za sobą niebezpieczną przeszkodę, gdy jedna z gałęzi uderzyła w piersi Jegera. Nie mógł się oprzeć gwałtowności uderzenia; stracił równowagę, przewrócił koziołka przez burt łodzi i znikł w spienionej wodzie. Za nim rzucił się Ilia, bez wahania dążąc na ratunek towarzyszowi. Ale trudno było dojrzeć cokolwiek w mętnych wodach, wzburzonych przejściem trąby. Daremnie Ilia wyglądał towarzysza i już zwątpił o jego ocaleniu, gdy nagle ujrzał go i pochwycił już nieprzytomnego, w chwili gdy go fala wyrzuciła na wierzch. I lepiej się stało, że Jeger był nieprzytomny, bo człowiek, który tonie, zwykle się czepia ratującego, ciągnąc go i utrudniając ratunek, a człowiek zemdlony jest bezwładną masą, której ocalenie zależy tylko od zręczności i siły człowieka. Ilia wyciągnął na powierzchnię wody głowę Jegera, a jednocześnie pogonił za łodzią, która przez ten, czas odpłynęła już na sto metrów. Dogonił łódź kilku silnemi rzutami, pochwycił za burt jedną ręką, drugą zaś podtrzymywał wciąż nieprzytomnego towarzysza. Trudne to było zadanie, wciągnąć zemdlonego do łodzi. Udało się to jednak Ilii, choć dopiero po wielkich wysiłkach. Złożywszy na posłaniu w budce towarzysza, rozebrał go i zaczął trzeć silnie kawałkiem sukna. Wkrótce Jeger otworzył oczy i odzyskał przytomność. Dzięki temu, że niebardzo długo był pod wodą, można było mieć nadzieję, że ta przygoda nie sprowadzi żadnych szkodliwych następstw. – No! no! Panie Jeger! – zawołał Ilia, ucieszony że pacjent otworzył oczy. – Ale też z pana znakomity nurek! Jeger uśmiechnął się słabo. – Nic panu nie będzie – pocieszał go Ilia, trąc ciągle energicznie. – W sierpniu zimna kąpiel nikomu nie zaszkodzi. – Dziękuję panu… – wyjąkał słabym głosem Jeger. – Niema za co! – zawołał rybak wesoło. – To ja raczej powinienem panu dziękować, żeś mi pomógł do uratowania łodzi. Siły powracały prędko Jegerowi. – Kieliszek dobrej wódki postawi pana odrazu na nogi, zaraz go podam. Lecz Ilia, wzruszony więcej niż chciał okazać, napróżno przeszukał wszystkie kufry. Zapas spirytusu wyczerpał się i na łodzi nie było już ani kropli. – Oto kłopot! – zawołał. – Nie mam już wcale wódki! – Mniejsza o to, panie Brusz – odpowiedział słabym głosem Jeger. – Upewniam pana, że obejdę się bez wódki. Lecz mimo zapewnień, drżał z zimna. – Mylisz się pan – powiedział stanowczo Ilia, który rozumiał dobrze stan swego pacjenta. – Nie obejdzie się pan bez rozgrzania wódką. Pozwól, że zrobię, co uważam za konieczne. Nie potrwa to długo. W mgnieniu oka przebrał się w suchą odzież, kilkoma silnemi uderzeniami wiosła popchnął łódź do brzegu i umocował ją silnie. – Proszę o trochę cierpliwości, panie Jeger – powiedział wyskakując na brzeg. – Znam tu dobrze okolicę; o kilkaset metrów stąd jest wioska, w której znajdę co mi potrzeba. Wrócę za pół godziny. I pobiegł żwawo, nie czekając na odpowiedź. Pozostawszy sam, Jeger – właściwie Dragosz, upadł na posłanie. Bardzo osłabiony, choć nie chciał tego okazywać, skorzystał z samotności i przymknął oczy. Ale życie wracało szybko: krew prędzej już krążyła i wkrótce Dragosz otworzył oczy; zaraz też zaczął rozglądać się naokoło pewniejszym już wzrokiem. Spojrzenie jego padło na kufer, którego Ilia w pośpiechu zapomniał zamknąć. Z wnętrza kufra wyzierały w nieładzie najróżnorodniejsze przedmioty. Gruba bielizna, prosta odzież rybacka, ciężkie obuwie leżały tam poprzewracane. Oczy Dragosza zabłysły nagłem ożywieniem. Dźwignął się na posłaniu, oparł na łokciu i wpatrzył chciwie w głąb otwartego kufra. Cóż go tak w nim zaciekawiło? Oto, wśród różnych rupieci bystre oko policyjnego ajenta dojrzało przedmiot godny bacznej uwagi. Leżała tam uchylona teka, z której wysuwały się papiery. Teka z papierami! Oto wyjaśnienie zagadki, która od kilku dni niepokoiła Dragosza. Nie mógł się oprzeć pokusie. Po krótkiem wahaniu, choć czuł, że zdradza prawidła honoru – wyciągnął rękę, wyjął kuszącą tekę i zaczął przeglądać jej zawartość… Nasamprzód listy adresowane do Ilii Brusza w Szalce. Potem różne kwity: za opłacone mieszkanie i inne, wszystkie na to samo nazwisko. Nic ciekawego. I już chciał Dragosz zaniechać dalszych poszukiwań, gdy nagle drgnął gwałtownie… Bystre oko ajenta oceniło odrazu wartość tego co zobaczył. Fotografja kobiety, której doskonała piękność wprowadziłaby w zachwyt malarza. Ale Dragosz nie myślał zachwycać się tem czarującem obliczem, przelotnie rzucił na nie okiem i wpił się chciwie w podpis, nakreślony u dołu. «Mojemu mężowi, Sergjuszowi Ladko». Dragosz wyczytał tylko to, nic więcej… A więc jego podejrzenia były słuszne! Ladko! Ten Ladko, którego ścigał od tylu dni, płynąc z nim po Dunaju! Niebezpieczny ten złoczyńca, daremnie dotąd poszukiwany, ukrywał się pod postacią zwycięzcy z konkursu rybackiego! I co miał uczynić Dragosz po tem odkryciu? Nie powziął jeszcze postanowienia, gdy na odgłos kroków, wrzucił z pośpiechem tekę do kufra i zamkął wieko. Pewnie Ilia powraca… – Panie Dragosz! – zawołał ktoś na brzegu. – Ulman! – szepnął Dragosz podnosząc się z trudnością. Dźwignął się z wysiłkiem i chwiejnym krokiem wyszedł z kabiny. – Przepraszam, żem zawołał na pana po nazwisku – usprawiedliwiał się Ulman, zobaczywszy zwierzchnika. – Ale widziałem, że pański towarzysz odszedł i że pan jesteś sam. – Co się stało? – zapytał Dragosz. – Nową zbrodnię spełniono dziś w nocy – odrzekł Ulman. – Dziś w nocy! – wykrzyknął Dragosz, przypomniawszy sobie, że Ilia w ciągu nocy był nieobecny. – Zrabowano willę niedaleko stąd położoną. Stróż jest raniony. – Śmiertelnie? – Nie, ale ciężko. Dragosz skinął ręką na znak milczenia i zamyślił się. Co czynić? Trzeba działać, a nie zbywało mu na siłach do działania. Wiadomość dodała mu bodźca. Siły wracały, mógł już stać i iść, nie szukając podpory. Pod wpływem nerwowego wstrząśnienia krew napłynęła mu do twarzy. Trzeba działać – lecz jak? Czy czekać na powrót Ilii – a raczej Ladki – i uwięzić go natychmiast? Zdawało się, że tak będzie najrozsądniej, bo nie mogło już być wątpliwości, co do winy mniemanego rybaka. Tajemnica, jaką się otaczał, i to imię, które głos publiczny nadawał przywódcy rozbójników; jego nieobecność ostatniej nocy – wszystko dowodziło jasno, że Ilia jest poszukiwanym bandytą. Ale ten bandyta ocalił mu życie! I to właśnie w dziwny sposób gmatwało całą sprawę. Czy można uwierzyć, że złodziej, bandyta rzuca się do wody na ratunek obcego człowieka? A jeżeli tak jest istotnie, czy może on, Dragosz – w taki sposób odpłacić zbawcy za swe ocalenie? Po cóż się śpieszyć z uwięzieniem? Teraz, kiedy fałszywy Ilia jest już zdemaskowany, nie uda mu się wymknąć z rąk policji, rozstawionej wzdłuż rzeki. A w razie potrzeby można zgromadzić większą liczbę ludzi i uwięzić przestępcę, z zupełnem bezpieczeństwem. Dragosz roztrząsał pilnie tę sprawę i własne sumienie. Odejść nie zobaczywszy się z Ilia? Czy też zostać, ukryć Ulmana w kabinie i kiedy rybak powróci, rzucić się na niego bez słowa objaśnienia? Nie! Tego nie mógł uczynić. Zapłacić zdradą za ocalenie życia, do tego Dragosz nie czuł się zdolny. Lepiej rozpocząć ścisłe śledztwo, choćby to miało dać złoczyńcy możność uratowania się. Jeżeli śledztwo wykaże niezbicie winę Ilii, jeżeli Dragosz będzie musiał go uwięzić – uczyni to przynajmniej uczciwie, jawnie, na zasadzie poszlak, które go wprowadzą na ślad przestępcy. Powziąwszy postanowienie, Dragosz wszedł do kabiny. Napisał na kartce, że nieprzewidziany wypadek zmusza go do odejścia i prosił, ażeby Ilia czekał na jego powrót przez dwadzieścia cztery godziny. Skończywszy pisanie, wyszedł z kabiny i zapytał Ulmana: – Ilu ludzi mamy w pobliżu? – Dwóch pod ręką, ale przed wieczorem będziemy mieli dziesięciu. – To dobrze. Czy to miejsce, gdzie spełniono zbrodnię, jest niedaleko? – Dwa kilometry stąd – objaśnił Ulman. – Zaprowadź mnie tam zaraz – odpowiedział Dragosz i wyskoczył na ląd.
|