abstract
| - XXX Zerwane pęta Mała lampka nocna rzucała mdłe światełko na pokój obszerny i ciemny, na łóżko w głębi, przy którym siedziała czarna, wiotka postać dziewczęca. Monotonne tykanie zegara było jedynym odgłosem mącącym ciszę pokoju. Dziewczyna w luźnym, żałobnym szlafroczku, zdawała się drzemać przykucnięta na krzesełku. Głowę omotaną warkoczami oparła na krawędzi pościeli, drobne, białe ręce zwisały bezwładnie na kolanach. W całej postaci odczuwało się bezmierne znużenie. Trwało tak z pół godziny, nagle w łóżku podniosła się sucha postać chorej z twarzą ciemną, zwiędłą, pooraną, okoloną siwymi pasmami włosów i białym rancikiem nocnego czepka. - Kto tu jest? - krzyknęła chora głosem przejmującym. Dziewczyna ocknęła się. - Jestem ciociu, czuwam przy cioci, proszę się nie bać. - Czy to Andzia?... - Tak, ciociu, to ja, proszę się położyć. - Tu jeszcze ktoś jest. O... o... tam, za firanką. Śmierć po mnie przyszła, o, o patrz, widzisz? - Ależ ciociu! - Nie widzisz, bo to nie po ciebie, ale ja ją widzę. W imię Ojca i Syna. Andziu, boję się, boję się, boję się... Chora zaczęła piszczeć nieprzytomnie, tulić się do Andzi. Ocierała spocone czoło o twarz dziewczyny, ręce chude jak piszczele zarzuciła na jej szyję. - Nie daj mnie, Andziu, odpędź marę, niech się na mnie tak nie czai... Chryste zmiłuj się! Gdzie Jaś, gdzie Lora, nikogo przy mnie... wszyscy opuścili... potępionam! Zaczął się jeden ze zwykłych ataków rozpaczy, wyczerpujących chorą niezmiernie, który zmęczony umysł Andzi doprowadzał prawie do obłędu. Pani Smoczyńska zrywała się z łóżka, biegała w bieliźnie po pokoju gorączkowo, całując krzyżyk i wołając, że zaraz umrze. Czasem znowu wpadała w stan odrętwienia, leżała jak martwa, że nieraz Andzia z przerażeniem biegła po pannę Ewelinę myśląc, że ciotka już skonała. Najczęściej jednak złorzeczyła całemu światu i ludziom, bluźniła nawet, rozmawiając z Bogiem jakby z jakimś obecnym i wyrzucając gorzko, że ma taki los. Przeklinała Lorę, Oksztę, Kościeszę i Turzerogi. Męczyła się sama okrutnie i zamęczała Andzię. Dziewczyna nie odstępując jej, cierpiała za wszystkich. Choroba pani Smoczyńskiej była nieuleczalna: rak w żołądku i bardzo zły stan serca, przy tym nerwy rozstrojone do granic. Chora nie wiedziała dokładnie, co jej jest, domyślała się tylko wszystkiego. Tarłówna z trudem zdołała ją trochę uspokoić i ułożyć na łóżku. Wtem rozległ się jej histeryczny krzyk. - Andziu zapal światła, dużo światła, boję się przy tej lampce... duszno mi. I to dość często się powtarzało. Dziewczyna, zmordowana atakiem chorej, spełniła jej polecenie jak automat. Sypialnia rozbłysła światłem kilku lamp, które już były przygotowane. - Andziu! Czego masz taką smutną minę? I ta czarna suknia taka straszna. Aha, już wiem! Ja dziś pewno umrę i to dlatego ta grobowa atmosfera... Anka zaprzecz mi... zaprzecz... Ha, ha! Nie możesz, Boże litości... Boże! Zaczęła płakać spazmatycznie i rzucać się na łóżku. - Ciociu droga, ciotuchno, przecież ciocia wie, po kim noszę żałobę, nie mogę być wesoła, nie mogę, cioteczko - żaliła się dziewczyna, sama bliska płaczu... - Po kim to? Po kim?... Kłamiesz! Aha, po Olelkowiczu? No to i cóż, umarł i nie zmartwychwstanie. Sam sobie winien, że szedł na przekór Kościeszy; kto z twoim ojczymem wojuje, ten zawsze przegra. Izę wpędził do grobu, choć to była anioł_kobieta, bo ją wszyscy kochali, więc nie znosił Izy i... Daj wody, Andziu, pić, pić! Po długiej chwili chora zaczęła znowu zrzędzić. - Przestań płakać po Andrzeju, nie wskrzesisz... a ja... ja nie mogę patrzeć na smutek koło mnie, myślę zaraz, że jestem na własnym pogrzebie. - Głupi był Olelkowicz, głupi... - Ciociu... proszę tak nie mówić, nie można, ciocia się zmęczy. - Ha, ha! Niby to o mnie ci chodzi, wiem, wiem, obrażasz się za Andrzeja. I on był głupi, i ty głupia, nie trzeba się było ojczymowi sprzeciwiać. - Ciociu! - A tak! Cóż wskóraliście? On kulkę w łeb, a ty... ty... Zakaszlała się i zaczęła jęczeć. - Andziu, śmiej się do mnie, włóż jasny szlafroczek, zawołaj tu Jasia. Zagrajcie na fortepianie, zaśpiewaj coś wesołego. Chcę, żeby było wesoło, jasno. Gdzie Jaś? - Jaś śpi, przecie to noc, ciociu, wszyscy śpią... - Sama zaśpiewaj tę dumkę, coście śpiewali z Andrzejem. Jakże to... Aha! - Ach ciociu, ciociu! - Albo drugą weselszą... - "I szumyt i hude, dribnyj doszczyk ide..." - No śpiewaj, Anka, śpiewaj! Łzy ciężkie gradem spłynęły na policzki dziewczyny. - Ty płaczesz? Jezus Maria, jak ja nie cierpię płaczu. Jaka ja nieszczęśliwa, tak pragnę odrobiny wesołości, a tu tylko płacz, smutek... Och, egoiści!... Egoiści!... Zaczęła jęczeć i wyrzekać. Andzia przemogła się. - Niech się ciocia uspokoi... już zaśpiewam... zaśpiewam... Chora siadła na łóżku i wpatrzyła się uważnie w Andzię. - Śpiewaj - tylko ładnie. - "Rosła kalina z liściem szerokim" - zaczęła Andzia, dławiąc się. - Nie chcę tego, to smutne, śpiewaj "I szumyt i hude..." - Ciociu! Ja to... z Jędrkiem śpiewałam. - Więc cóż, nie potrafisz sama? Jesteś wstrętna egoistka! - To tak trudno, takie bolesne wspomnienia, ciociu. Ale chora nie ustąpiła. Andzia więc z gardłem ściśniętym, z oczami pełnymi łez utkwionymi w sufit zanuciła smętnie raczej wesołą nutę piosenki małoruskiej: Zakrztusiła się łzami, chcącto ukryć, śpiewała dalej, coraz głośniej, ale nie śpiew, lecz jęk wychodził z jej piersi. Z męką straszliwą, z obrazem Andrzeja w oczach, przeciągała nadmiernie nuty, rozwlekając słowa, byle spoza nich szloch się nie wydobył, byle nie załkać rozpaczliwie. Twarz miała zalaną łzami, usta blade i roztrzęsione, w oczach tragiczny wyraz męczarni i bólu. Zapamiętała się w tym śpiewie, rozdzierającym na strzępy jej biedne serce. Chora leżała cicho, bez ruchu. To ocuciło Andzię. Umilkła i uważnie przyjrzała się ciotce. Pani Smoczyńska spała. Tarłówna odetchnęła głęboko, z ulgą i przyczaiła się cichutko na swym krzesełku, ocierając zapłakane oczy i twarz mokrą od łez. Pogasiła światła, ale sama nie spała, rozmyślając ciągle o Andrzeju i rozmawiając z nim w zgnębionych swych myślach. Już zbliżał się rok od jego śmierci, on zaś stał przed Andzią ciągle jak żywy, głos jego słyszała niby na jawie. Pani Malwina zbudziła się jeszcze kilkakrotnie, płakała, narzekała, lub kazała opowiadać sobie coś wesołego. Tak przetrwała do rana. Zaraz po śniadaniu przyszedł Jaś. Gdy zostali sami z Andzią, popatrzył na nią uważnie. - Wyglądasz bardzo źle, Andziu, noc była niedobra?... Czy tak? - Jak zawsze. Cioci nic nie lepiej, jest bardzo nerwowa. Wątpię, czy będzie można przenosić mamę do Smoczewa. Jest zbyt osłabiona. - Nic nie szkodzi, w powozie przejedzie wygodnie półtorej wiorsty drogi, pojedziemy wolno. Zwlekać nie chcę ani dnia. Tylko twojej prośbie uległem, pozwalając ci zabrać mamę na wiosnę z naszego czworaku znowu do Turzerogów. Rozumiem, że jej tu wygodniej, ale teraz, jak już stoi nowy dom - dosyć tego! Każdy dzień przebywania mamy w Turzerogach pali mnie, dłużej nie zniosę. - Ale czy zapewnisz mamie odpowiednie wygody?... dom nowy, może jeszcze wilgotny, może jakiś zapach farb? - Nie, lato było upalne, materiał suchy, wszystko w porządku. Największy i najwidniejszy pokój przeznaczyłem dla mamy, umeblowałem gruchotami ocalonymi z pożaru, mama je lubi. Reszta domku prawie pustkami świeci, ale pokój mamy zupełnie przyzwoity i wygodny. - Kiedy chcesz mamę zabrać? - Choćby dziś, zaraz... - Ryzykujesz, Jasiu. - Nie ma na co czekać, nastaną słoty jesienne, mamie będzie coraz gorzej, przecież wiesz. Nie chcę, za nic nie chcę, żeby tu umarła. Przykrość odmalowała się na twarzy Andzi. Jaś to zauważył, pocałował ją w rękę. - Nie dziw się, Aniu, znam twoje serce i cenię bardzo opiekę twoją nad mamą, ale... wszak to nie twój dom, pan... Kościesza zaś... czeka tylko na nasz wyjazd. Tarłówna nie mogła zaprzeczyć, wiedziała dobrze, że ojczym pragnie, aby pani Smoczyńska jak najprędzej opuściła Turzerogi i że okazuje to Jasiowi bardzo wyraźnie. Pani Malwina zgodziła się biernie na powtórny przejazd do Smoczewa, rozpytywała syna szczegółowo o nowy dom i żaliła się, że jest ciasny i że nie będzie miała wygód. Zastrzegła sobie kategorycznie, że bez Andzi nie wyjedzie. Tarłówna obiecała pielęgnować ją w dalszym ciągu. Gdy jednak nastąpiła godzina wyjazdu, Kościesza zażądał stanowczo, aby Andzia została w Turzerogach. Szorstko i bezwzględnie oznajmił o tym pani Malwinie. - Andzia nie jest pielęgniarką pani, dosyć już tego, syn i Butkowska mogą się panią zaopiekować, Andzia zostanie ze mną, tak chcę. Głos jego chroboczący, przykry i oczy ostre w wyrazie przeraziły panią Malwinę. Zemdlała, ale Jaś nie odłożył wyjazdu, ocuciwszy matkę, wsadził do powozu i podziękował zimno Kościeszy za gościnność, po czym konie ruszyły krokiem. Andzia odprowadzała ciotkę do bramy piechotą, idąc obok powozu, bo wsiąść Kościesza jej nie pozwolił. Chora płakała, żegnała się z Andzią, zapewniając, że bez niej umrze lada dzień. Przy bramie ojczym wziął Andzię mocno za rękę i oderwał od Smoczyńskich. - Jazda - krzyknął ostro do stangreta. Andzia zdrętwiała. - No, nareszcie! Pozbyliśmy się z domu szpitala. Chodź Aneczko. - Jak pan może być tak niegodziwy, takim... gburem - wybuchnęła Anna. Kościesza pociągnął ją w aleję cienistą, pokrytą teraz jakby kożuchem z opadłych liści. - Cicho, cicho, Aneczko i... nie nazywaj mnie panem, Anuś droga. Teraz, kiedy ta... stara wiedźma wyjechała, znowu będzie wszystko dobrze, jak dawniej. - To jest moja ciotka, krewna mojej matki, nie pozwolę, aby ją pan tak nazywał. Moje miejsce jest przy niej i do niej wrócę. - Zostaniesz ze mną, bo ja tak chcę i... tak wypada. - Nic mnie tu nie wiąże. - Jak to, więc dom rodzinny jest dla ciebie obojętny? - Stał się nawet przykry, bo ja ... nie mam rodziny. - Aneczko!... Krwawisz mi serce. - To trudno, mówię prawdę. W milczeniu poszli do domu. Kościesza starał się ułagodzić Tarłównę, ale na wszelkie jego czułe słówka i obietnice Andzia pozostała głucha. Nie chciała sprzeczki z ojczymem, ale przestała mu wierzyć. Czuła doń wstręt. Nie śmiała w sumieniu swym czynić Kościeszy wyraźnie winnym śmierci Andrzeja, a jednak nurtowała jej duszę straszna pewność, że on był jej pośrednim sprawcą. Ogarniał ją strach, że jest pod dachem takiego człowieka i że jest on jej ojczymem. To znowu dręczyły ją wyrzuty sumienia, że może posądza niewinnie; tak okrutna zbrodnia czyż może ciążyć na mężu jej zmarłej matki? Stanęły jej w myśli zwłoki Chwedźka, słowa Grześka utkwiły jej w pamięci. Wzdrygnęła się. Ten chłop potworny to był wspólnik, wykonawca... więc go nie zostawił przy życiu. Wszystko przewidziane, wszystko brał w rachubę... ...Ale można szeptać, posądzać po cichu... nie wolno oskarżać. Wszak śledztwo było, były robione starania, aby wykryć zbrodniarza, bo w wypadek prawie nikt nie wierzył. Długo szukano powodu kuli zbłąkanej. Sędzia śledczy przyjeżdżał do Temnego Hradu, zjechała cała komisja. Specjaliści badali tę sprawę sumiennie, z zainteresowaniem. Konstanty Olelkowicz niczego nie zaniedbał. Hadziewicz, Drohobycki, wszyscy sąsiedzi Andrzeja pomagali mu gorliwie. I nic. Ręce im opadły, energia osłabła, nawet cienia dowodu nie znaleziono. Po odkryciu zwłok Chwedźka Grześko sam, z własnej inicjatywy, cichaczem wezwał sędziego śledczego i Konstantego Olelkowicza. Ale i tu nic istotnego nie wykryto; zwłoki miały już ślady rozkładu, który mróz wstrzymywał, ponadto na twarzy, szyi i piersiach rany od wilczych kłów. Zamarzł i wilki go rozszarpały. To zapisano w protokole. Wszystko było niejasne, żadnych wyraźnych poszlak ani podejrzeń na Kościeszę, prócz jego znanej niechęci do zmarłego Andrzeja. Ale to nie wystarczało. Tylko Grześ kręcił głową z powątpiewaniem. Stary borowy był pewny, że Andrzeja zabił Chwedźko, Chwedźka zaś Kościesza. Tak on jak i Andzia nie zdradzili się przed nikim ze swych okropnych podejrzeń, czuli jednak, że i więcej osób w skrytości tak samo myśli. Przenikał Andzię dreszcz zgrozy i obrzydzenia. Wyczerpana doszczętnie czuwaniem nad ciotką, położyła się wcześnie i zasnęła kamiennym snem. Nie słyszała, że późnym wieczorem przybiegła Butkowska ze Smoczewa, wyrwawszy się w sekrecie przed Jasiem, aby prosić Andzię do pani Malwiny, która wzywa ją gwałtownie, nie mogąc zasnąć i spazmując. Kościesza usłyszał głos klucznicy, wypadł do niej i tak skrzyczał, sklął, że Butkowska uciekła, nie czekając dalszych konsekwencji gniewu pana Teodora. Jednakże stan pani Smoczyńskiej był przerażający. Jaś bezradny łamał ręce, wreszcie o świcie już Butkowska cichutko wślizgnęła się znowu do dworu w Turzerogach, do pokoju panny Eweliny, zaklinając ją, aby Andzia przyszła, bo pani umiera. Tarłówna zbudzona przez swą opiekunkę pobiegła natychmiast i wkrótce uspokoiła ciotkę, dając słowo, że już jej nie odstąpi. Kościesza wpadł we wściekłość, wyprawiał burdy w Turzerogach i w Smoczewie, dokąd wpadł jak burza z piorunami.Andzia z łagodnością i taktem prosiła go o spokój, aby nie pogarszał stanu chorej i pozwolił jej pielęgnować ciotkę. Kościesza był nieubłagany. Siłą chciał Andzię zabrać do domu. Jasiowi zaś powiedział mnóstwo impertynencji. Wówczas Tarłówna wystąpiła energicznie. - Nie wyjadę ze Smoczewa i będę ciotkę pielęgnowała do końca... Proszę pana nie naruszać spokoju chorej i... o mnie zapomnieć. Kościesza zdumiał się, widząc jej stanowczość i gniewne błyski w oczach. Wydała mu się tak piękna, że wzroku od niej oderwać nie mógł. Zapomniał się, stracił głowę. Podszedł blisko i chwycił ją mocno w ramiona. Oczy świeciły mu strasznie. - Aneczko - zaświszczał jego głos tuż przy jej twarzy - nie mów tak, nie mów! Nie opuścisz mnie. Ja cię... tak kocham szalenie, bez ciebie żyć nie mogę, bez twego widoku. Aneczko moja! Zrozum nareszcie. Tyś dla mnie... ja ciebie - jąkał się chrapliwym głosem, ciągnąc ją do siebie przemocą. Andzia spojrzała mu w twarz i krzyknęła z przerażenia; tak samo wyglądał przed rokiem w jej buduarku, gdy z ramion jego wyrwawszy się uciekła z Hadziewiczem. Wstręt, gniew, obrzydzenie, obraza - miotały nią. Wyszarpnęła ramiona z jego uścisku i, odskoczywszy jak od węża złośliwego, zawołała wzburzona do głębi, ale z niezwykłą mocą: - Między nami skończone wszystko... Raz na zawsze! Nie ma pan do mnie żadnego prawa i jest pan dla mnie... obcy. Nie powrócę do Turzerogów. Za nic! Po tych słowach wybiegła z pokoju. Kościesza osłupiał, opuścił Smoczew jak wysmagany, w drodze spotkał pannę Ewelinę, która z rzeczami przenosiła się do Smoczewa. Minął ją jak ponury wilk. Nie dał jednak za wygraną. Chciał się widzieć z Andzią, dręczył Jasia, nic nie pomogło. Tarłówna pozostała przy ciotce, nie odstępując chorej i nie odpowiadając na żadne zaczepki ani na listy Kościeszy. A stan chorej był coraz gorszy. Lekarze nie robili nadziei na wyzdrowienie, przepowiadając, że będzie się długo męczyła. Tarłówna była jakby siostrą miłosierdzia i pielęgniarką przykutą do łoża chorej.
|