abstract
| - Ale Piotr Batory odjechał właśnie do Zary. Doktór Antekritt napisał tedy list do młodego człowieka, że pragnie się z nim widzieć i w tym celu zaprasza go do siebie na pokład „Savarény”, mając ważny do niego interes. List taki został natychmiast oddany na pocztę w Gravozie. W oczekiwaniu rezultatu tego pisma, doktor Antekritt nie opuszczał znowu swego jachtu, którego załoga nigdy na lądzie nie była widzianą. Cypel Pescade i Przylądek Matifon tylko mieli prawo odwiedzać niekiedy wybrzeża, a że ciekawość publiczności, przyglądającej się jachtowi, z dniem każdym wzrastała, zwracano się przeto do akrobatów z licznemi zapytaniami o tajemnice nieprzystępnego statku. Wszelkie atoli zabiegi okazały się daremnemi, bo ani Cypel Pescade, ani Przylądek Matifon nie dawali zadawalniającej odpowiedzi. Pomimo to jednak, będąc sami, rozmawiali często o swoim panu, którego polubili bardzo, będąc gotowymi dla niego do największych poświęceń. Każdego poranku spodziewali się, że zostaną wezwani do jego pokoju, aby usłyszeć te słowa: „Potrzebuję was, moi przyjaciele!” Ale ku wielkiemu ich zmartwieniu, niczego podobnego doczekać się nie mogli. — Czy to tak wiecznie będzie? — zawołał pewnego razu Cypel Pescade. — Ta bezczynność nudzi mnie mój Przylądku. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 046.jpg — Zapewne, siły marnieją — odparł Herkules spoglądając na swoje muszkuły. — Powiedz-no, Przylądku Matifon... — Cóż chcesz, abym ci powiedział, Cyplu Pescade? — Powiedz mi, czy wiesz co, ja myślę o doktorze? — Nie... Ale powiedz mi, co ty o nim myślisz, Cyplu Pescade... To mi dopomoże dać ci odpowiedź... — Otóż widzisz, ja myślę, że w przeszłości doktora działy się rzeczy dziwne... bardzo dziwne... Poznać to można po jego oczach, które rzucają niekiedy błyskawicami... A jak pewnego dnia strzeli piorun... — To narobi łoskotu! — Tak, Przylądku Matifon, narobi łoskotu... i będzie robota... Wyobrażam sobie, że mu się wtedy przydamy! Cypel Pescade mówił tak nie bez przyczyny. Aczkolwiek najzupełniejszy spokój panował na pokładzie jachtu, to jednak sprytny ten chłopak widział rzeczy, które dawały wiele do myślenia. Ze wszystkiego widoczne było, że doktor Antekritt nie należał do rzędu zwykłych turystów, odbywających podróże na spacerowym statku. „Savarena” musiała być punktem centralnym dziwnych stosunków, nawiązanych ręką tajemniczego jej właściciela. Liczne listy i telegramy przybywały tu z rozmaitych miejsc morza Śródziemnego. Były one wysyłane z Francyi, Hiszpanii, Marokko, Algeru i Tripolis. Wszędzie utrzymywani korespondenci, zapewne do spraw ważnych, nie tracili daremnie czasu. Trudno też było zrozumieć wszystkie te korespondencye i telegramy, gdyż były po większej części pisane językiem nieznanym, który był zrozumiały tylko doktorowi. Z tych zaś, co zwykłem pismem zostały zredagowane, niewiele więcej można się było dowiedzieć. Naprzykład: „Almeira: natrafiono na ślad R. Z. Okazał się mylnym. Dalszych kroków zaniechano”. „Rozpoznać korespondenta z H. V. 5. — W szeregach K. 3, pomiędzy Katanią a Syrakuzą. Dalszy ciąg nastąpi”. „W Maderaggio, w la Valette, w Malcie, sprawdzono bytność T. K. 7”. „Cyrene... Oczekujemy nowych rozkazów... Flotylla Antek... w pogotowiu. Elektryk 3. dzień i noc pod ciśnieniem”. „R. O. 3. Umarł w więzienia. Obaj znikli...” Albo depesze, udzielające wiadomości pod u-mówioną liczbą: „2117. Sarh. Były agent... Przysługa Toronthal. Nie ma stósunków z Trypolis”. Prawie zawsze na takie telegramy szły z „Savareny” następujące odpowiedzi: „Dalszych poszukiwań nie zaniedbywać... Nie oszczędzać ani pieniędzy, ani trudów... Oczekuję nowych wiadomości”. Z takich korepondencyj możnaby wnosić, że ludność wszystkich tych wybrzeży pozostawała ustawicznie pod pewnym nadzorem. Doktór więc nie był tak bezczynnym, jak się napozór zdawało. Ale telegramy tego rodzaju, jakoby naprzekór tajemniczym sprawom, nie mogły ujść ogólnej ciekawości, która z tego powodu wzrosła do niepospolitych rozmiarów. Najbardziej jednak zaintrygowanym był Silas Toronthal, który, jak wiemy, spotkał doktora Antekritta w Gravozie w dniu jego przybycia. Od tej też chwili byłego bankiera z Tryestu prześladowała ciekawość nie do zaspokojenia. Pojawienie się doktora wzbudziło w Silasie Toronthalu uczucia, z których nie umiał zdać sobie sprawy. Przysłuchując się wieściom, krążącym o doktorce, pragnął koniecznie z nim spotkania. W tym celu udawał się nawet kilkakrotnie do Gravozy, a pod wpływem dziwnych wrażeń, dnia pewnego popłynął najętem czółnem do tajemniczego jachtu, gdzie jednak spotkała go zwykła dla natrętnych odpowiedź: „Doktór Antekritt nie przyjmuje nikogo”. Były bankier, podraźniony do najwyższego stopnia takiemi niespodziewanemi trudnościami, postanowił jakimkolwiekbądź sposobem dowiedzieć się coś pewnego o doktorze Antekricie. Z tego powodu wysłany został z polecenia Toronthala agent do Gravozy, którego było obowiązkiem śledzić każdy krok i czyn tajemniczego właściciela „Savareny”. Można sobie łatwo wyobrazić wewnętrzny niepokój i zdumienie Silasa Toronthala, gdy mu doniesiono o spotkaniu starego Borika z doktorem i o bytności Antekritta dnia następnego u pani Batory w Raguzie. Pomimo, że już piętnaście lat upłynęło od czasu, jak zbrodnia popełnioną została i zdawało się, że sprawcy nikczemnego czynu mogą być zupełnie spokojni, to przecież każda drobnostka, która miała jaki związek z rodziną haniebnie zdradzoną, napełniała Silasa Toronthala nieprzezwyciężoną trwogą. Co to za człowiek? — myślał bezustannie. — W jakim celu odwiedzał wdowę po profesorze?... Może był wzywany jako lekarz?... Zresztą, jaki związek mógł istnieć między nim a tą kobietą?... Na te pytania nie umiał znaleźć odpowiedzi. Zdawało mu się jednak zawsze, że dręczące go uczucia, pod których wpływem ciągle pozostawał, ukoiłby zbliżeniem się do zagadkowego człowieka. Postanowił raz jeszcze pod jakimkolwiekbądź pozorem szukać spotkania, przy którego sposobności mógłby z doktorem pomówić, a nawet zapytać, w jakim celu przybył do Gravozy? Po głębszym namyśle miał nadzieję, że tym razem zamiary jego nie spełzną na niczem. Ponieważ pani Toronthal od lat kilku z niewiadomych przyczyn cierpiała na pewien rodzaj melancholii, którą najsławniejsi lekarze za nieuleczalną uznali, były bankier z Tryestu napisał list do doktora Antekritta, prosząc go o odwiedzenie cierpiącej, nie zaniedbawszy uczynić tej propozycyi w wyrazach zobowiązujących i pełnych uszanowania. Nie zapomniał nawet dodać, że spodziewa się, iż w całym świecie wsławiony doktór przez samą ludzkość nie odmówi mu swej światłej rady. Służący Toronthala udał się z tym listem na pokład „Sarareny”. Tymczasem doktór Antekritt, przeczytawszy takie zaproszenie, nie wahał się wcale. Usiadł przy swojem biurku, a za chwil kilka podał służącemu bilet, zawierający następującą odpowiedź: „Doktór Antekritt ubolewa, że nie może służyć pani Toronthal — nie jest bowiem doktorem w Europie”. Otrzymawszy tę lakoniczną odpowiedź, Silas Toronthal zrozumiał, że doktór nie chciał mieć z nim żadnych stósunków. To też uniesiony zapamiętałym gniewem, podarł bilet w kawałki. — Jeżeli nie jest doktorem w Europie — zawołał — po cóż chodził do pani Batory?... Inna więc była tej wizyty przyczyna?..... Co on tam robił?..... Jaki stósunek ich łączy?... Sroga niepewność trawiła Silasa Toronthala, zdawało się, że pobyt doktora Antekritta w Gravozie złamał całe jego życie. Nie wspomniał on ani przed córką, ani żoną o zaszłym wypadku, bo zresztą nie chciał zdradzić swej niespokojności. Natomiast kazał szpiegować doktora w taki sposób, że o każdej jego czynności był natychmiast uwiadomiony. Ale nazajutrz nowe zdarzenie zaniepokoiło byłego bankiera więcej, niż kiedykolwiek. Piotr Batory powrócił niezadowolony z podróży. Nie mógł przyjąć proponowanej mu posady jako kierownik fabryki metalurgicznej, znajdującej się w Hercegowinie. Pani Batory, dowiedziawszy się o rezultacie podróży, nie dopytywała się przyczyn, ale doręczyła synowi list, nadeszły w czasie jego nieobecności. Jaki, nam już wiadomo, był to list od doktora Antekritta. Przeczytawszy to pismo. Piotr Batory podał je matce, która treścią nic była wcale zadziwioną. — Spodziewałam się tego — rzekła. — Spodziewałaś się, matko? — zapytał młody człowiek, wielce zdziwiony temi słowami. — Tak, Piotrze!... Doktór Antekritt był u mnie w czasie twej nieobecności. — Znasz więc, matko, tego człowieka, o którym mówią tak wiele od niejakiego czasu w Raguzie? — Nie, ale doktór Antekritt był przyjacielem twego ojca, hrabiego Sandorfa i hrabiego Zathmara... Z tej przyczyny był u mnie z wizytą... — Czy doktor dał dowody, że był przyjacielem mego ojca? — Żadnych! — odparła pani Batory, nie chcąc wspominać o pieniężnym datku, ofiarowanym jej wspaniałomyślnie przez doktora. — Nie podejrzywasz, matko, tego człowieka o jaką nikczemną intrygę? — Sam go osądź. — Radzisz mi zatem udać się, do niego? — Tak, radzę ci... Nic należy bowiem unikać człowieka, który pragnie przelać na syna swą przyjaźń dla ojca... — Czy ma jakie interesa w tym kraju? — zapytał jeszcze młodzieniec. — Nie wiem, być jednak może — odparła wdowa. — Uchodzi on za bardzo bogatego człowieka, może zaproponować ci zechce posadę godną twych zdolności. — Pójdę więc do niego, moja droga matko, skoro to jest twojem życzeniem. — Idź, a nawet dziś jeszcze, mój synu i oddaj mu w mojem imieniu wizytę, której osobiście złożyć nie mogę. Piotr Batory uścisnął swą matkę, długo trzymał ją w swoich objęciach. Patrząc na niego możnaby przypuszczać, że jakaś tajemnica, której nie śmiał wyznać, ciężyła mu na sercu. — Moje biedne dziecię! — szepnęła pani Batory. Biła właśnie pierwsza godzina po południu, gdy Piotr Batory wyszedł z domu, ażeby się udać do portu w Gravozie. Przechodząc koło domu Toronthala, zatrzymał się chwilę. Wzrok jego zwrócił się na pewną część gmachu, którego okna wychodziły na ulicę. Zaluzye były spuszczone. Dom ten zewsząd zamknięty, zdawał się być niezamieszkałym. Młody człowiek po chwili szedł już dalej, ale każdy ruch jego, a nawet rzucone w okna spojrzenia, nie uszły bacznej uwagi kobiety, przechodzącej się po drugiej stronie ulicy. Była słusznego wzrostu, liczyła około pięćdziesięciu lat, a chód jej był uderzająco dziwnym, możnaby rzec: automatycznym. Patrząc na nią, widoczne było jej pochodzenie, bo ciemna cera i włosy czarne kędzierzawe, zdradzały w niej marokankę. Odzienie jej kryło się pod długim płaszczem ciemnego koloru, którego kaptur nie zupełnie osłaniał głowę i włosy strojne w cekiny. Ta kobieta przechadzała się w tem miejscu nie bez celu, szpiegując zarówno wspaniały hotel Toronthala, jak skromny dom przy ulicy Marinella. Tymczasem Piotr Batory szedł już wspaniałym bulwarem, wiodącym do Gravozy, a będąc zamyślonym, ani przypuszczał, że Marokanka podążała za nim, nie spuszczając go z oczów. Ale w tej chwili na drodze ukazał się elegancki ekwipaż Silasa Toronthala, w którym młodzieniec spostrzegł już zdaleka byłego bankiera, wracającego właśnie z Gravozy. Silas Toronthal, ujrzawszy młodego inżyniera, odwrócił się, gdy ten podniósł rękę, aby go powitać uprzejmym ukłonem. Widocznie tym razem były bankier nie chciał, choćby dumnem skinieniem głowy zaszczycać młodzieńca. W ten sposób Silas Toronthal minął Piotra Batorego, udając, że go nie widzi, a żwawo biegnące konie uniosły go ku Raguzie. Marokanka była świadkiem tego spotkania, które widocznie wielce ją obchodziło, gdyż na widok zbliżającego się powozu Toronthala, skryła się za stojące przy drodze drzewo, przypuszczając prawdopodobnie, że pomiędzy spotykającymi się lepsze są stósunki. Piotr Batory, więcej zasmucony, niż podraźniony zachowaniem się byłego bankiera, zwolnił kroku, nie oglądając się nawet. Ale Marokanka szła już znów za młodzieńcem i można było usłyszeć jak rzekła ze złowrogim uśmiechem: — Czas, by tu przybył! W kwadrans Piotr stał już na portowej tamie i z żywem zajęciem przyglądał się pięknemu jachtowi, którego bandera powiewała przy głównym maszcie, poruszana lekkiem powiewem wiatru. — Rzecz dziwna — pomyślał — nie widziałem nigdy takiej flagi... A zwróciwszy się do jednego z majtków, który przechadzał się na wybrzeżu, zapytał: — Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, mój przyjacielu, co to za bandera? Zagadnięty nie umiał dać żadnej odpowiedzi, tyle tylko wiadomem mu było, że dokumenta okrętowe świadczyły, iż statek przybywał z Brindisi, co stwierdzały władze portowe, które uznały, że właściciel jachtu dopełnił wszelkich formalności. Ponieważ był to jacht spacerowy, uszanowano jego incognito. Nie tracąc czasu, Piotr Batory wsiadł do łodzi i kazał płynąć do „Savareny”, podczas gdy Marokanka spoglądała za oddalającym się, zdziwiona tera do najwyższego stopnia. Po chwili młodzieniec był już na pokładzie statku, pytając o doktora Antekritta. Rozkaz nie przyjmowania nikogo nie odnosił się bez wątpienia do niego, gdyż kapitan odpowiedział, że doktor znajduje się w swoim pokoju. Sternik, który udał się z kartą Piotra Batorego do właściciela „Savareny”, powrócił natychmiast, oświadczając, że doktór Antekritt oczekuje gościa w salonie. Batory wprowadzony został do pokoju dość ciemnego, gdzie światło nie mogło się wcisnąć przez małe okienka, osłonione przezroczystemi firankami, ale gdy zbliżył się do przeciwległych drzwi, które się przed nim roztworzyły, został olśniony rażącym blaskiem, pochodzącym z łamania się żywego światła w zwierciadlanych ścianach salonu. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 047.jpg W sztucznym półcieniu, na wytwornej otomanie siedział doktór Antekritt. Na widok syna Stefana Batorego doznał on dziwnych wrażeń, których jednak Piotr nie mógł spostrzedz, a te słowa pomimowoli wyrwały się z jego piersi: — To on!... tak, to on!... — Bardzo rad jestem — rzekł doktór, powstając — że przybyłeś pan na moje listowne zaproszenie. Mówiąc te słowa, wskazał ręką fotel, prosząc gościa, by usiadł, przyczem nadmienić nam wypada, że przemawiając, użył języka węgierskiego. — Bez zaproszenia nawet — odpowiedział Piotr Batory — byłbym przyszedł oddać w imieniu mej matki wizytę. Wiadomo mi, że jesteś pan przyjacielem mego ojca i dwóch prawych obywateli kraju, którzy wraz z nim zginęli... Dziękuję panu, żeś raczył zachować ich w swej pamięci... Te wspomnienia z odległej przeszłości tak go jednak wzruszyły, że wrażeń swoich nie mógł ukryć. — Wybacz mi pan — rzekł z cicha — ale... Wezbrane uczucia, ściskające jego serce, nie dały mu skończyć tego tłómaczenia, ale nie wiedział on, że doktor Antekritt bardziej jeszcze był wzruszonym i że milczał dla tego tylko, bo nie chciał zdradzić, co się w jego duszy działo. — Panie Batory — rzekł wreszcie — nie dziwi mnie tak naturalna boleść. Zresztą jesteś pan Węgrem, miłującym nadewszystko swą ojczyznę, więc wspomnienia takie działać muszą na umysł i serce... Natenczas — lat temu piętnaście — byłeś pan jednak dzieckiem... Nie wiem nawet, czy możesz pamiętać dobrze ojca i zajścia, w których brał udział... — Matka moja, panie — odparł młodzieniec — nauczyła mnie czcić i szanować pamięć ojca, którego zgonu nie przestała nigdy opłakiwać... — Uważam, że uwielbiasz pan matkę, jak na to zasługuje — przerwał doktor Antekritt — i ja poważam ją, jako wdowę po męczenniku... Młodzieńcowi brakło słów, aby wyrazić swą wdzięczność. Czuł gwałtowne bicie serca i nie uważał nawet, że doktór wyrażał się zawsze z pewnym chłodem udanym, czy też prawdziwym, który jednak zdawał się leżeć w jego charakterze. — Mogę spytać — rzekł po chwili — czy znałeś pan osobiście mego ojca? — Znałem go, panie Batory — odparł doktór nie bez wahania. — Znałem go będąc uczniem tego nieocenionego profesora, który należał do rzędu najznakomitszych uczonych na uniwersytetach węgierskich. Uprawiałem bowiem studya medyczne i fizyczne w ojczyźnie pana. Profesor był starszym odemnie tylko o lat dwanaście, kochałem go i szanowałem, bo w każdym jego słowie czuć było prawość, prócz wyższych zdolności. Rozstałem się, z nim, gdy musiałem wyjechać za granicę, w celu ukończenia moich studyów. Wkrótce Stefan Batory utracił posadę, idąc za głosem swego szlachetnego serca, które pałało gorącą miłością dla kraju i prawdziwie obywatelskich obowiązków. W tym to czasie wyprowadził się z Preszburga, aby zamieszkać w Tryeście... Tam przebył chwile bardzo trudne, w których matka pana swą nadludzką energią, troskliwością i zapobiegliwością dzielne go wspierała. Ta święta kobieta posiadała wszystkie zalety prawej żony, tak jak profesor łączył w sobie wszystkie cnoty zacnego obywatela i uczonego. Przepraszam pana, że przypominam mu bolesne wspomnienia, ale jeżeli to czynię, to dla tego tylko, że wiem, iż nie należysz do rzędu tych, co o takich rzeczach zapominają. — Oh nie, panie — zawołał młodzieniec z zapałem — nie zapomniałem tak dobrze, jak cały naród węgierski nie zapomni nigdy nazwisk trzech patryotów, którzy dla sprawy publicznej się poświęcili, jak hrabia Władysław Zathmar, Stefan Batory i najodważniejszy z nich może hrabia Sandorf! — Jeżeli był najodważniejszym — odparł doktór — to jednak nie myśl pan, iżby jego dwaj przyjaciele nie byli ludźmi równych przymiotów duszy. Wszyscy trzej mają równe prawa do szacunku! Wszyscy trzej powinni być pomszczeni... Po tych słowach doktór umilkł. Rozważał, czy pani Batory opowiedziała synowi wszystkie szczegóły i okoliczności, w których naczelnicy sprzysiężenia zdradzeni zostali. Ale że Piotr nic też nie mówił, nie mógł się wiec domyślić niczego. W rzeczy samej pani Batory nie wspominała synowi o niczem, nie chcąc zapewne w młodem serca wzbudzać nienawiści i naprowadzać może na fałszywe domysły, gdyż nazwiska zdrajców nie były znane. Doktór nie wahał się to tylko powiedzieć, że gdyby nie zdrada Hiszpana, który wydał zbiegów, bodących w domu Andrzeja Ferrato, to hrabia Maciej Sandorf i Stefan Batory, byliby prawdopodobnie uciekli przed poszukiwaniami agentów z Rovigno. Uszedłszy raz za granice, Austryi, w którymkolwiek kraju drzwi najpierwszych domów stałyby przed nimi otworem. — U mnie — dodał — znaleźliby schronienie, któreby pewnie ich nie zawiodło!... — W jakim kraju? — zapytał Piotr. — W Cefalonii, gdzie mieszkałem natenczas. — O tak, na tych wyspach Jońskich, pod opieką greckiej bandery byliby bezpieczni, a mój ojciec żyłby dotychczas! Temi wspomnieniami z przeszłości, rozmowa właściwa została na chwilę przerwaną. Ale doktór powrócił do niej, mówiąc: — Odbiegliśmy zbyt daleko od teraźniejszości. Czy pozwolisz pan, byśmy teraz o niej pomówili, a szczególnie o jego przyszłości?... — Słucham pana — odparł Piotr. — W liście pisanym do mnie, dałeś mi pan do zrozumienia, że w moim interesie może... — W istocie, panie Batory, a że jest mi wiadomem, jak heroicznem było poświęcenie się pana matki za lat jego dziecinnych, to wiadomem mi także, iż syn stał się jej godnym i że po ciężkich przejściach stał się mężem... — Mężem! — powtórzył z goryczą Piotr Batory. Mężem, który nie może zapracować na siebie, ani odwdzięczyć się matce za to wszystko, co dla niego zrobiła! — Bez wątpienia — odparł doktór — ale to nie z pana winy. Wiem ja dobrze, jak trudno jest dostać posadę, przy tak wielkiem współzawodnictwie. Jesteś pan inżynierem? — Tak, panie. Opuściłem szkoły z tym tytułem, który w rzeczy samej nie ma żadnego związku ze stanem. Starałem się już o posadę w różnych przemysłowych towarzystwach, ale dotychczas napróżno... a przynajmniej w Raguzie. — A gdzieindziej? — Gdzieindziej... — powtórzył Piotr Batory, zawahawszy się nieco na to zapytanie. — Tak!... Mówiono mi, że w tym celu jeździłeś pan do Zary. — W istocie, pewne towarzystwo metalurgiczne proponowało mi posadę, której przyjąć nie mogłem. — Z jakiego powodu? — Ponieważ musiałbym przenieść się zupełnie do Hercegowiny... — Do Hercegowiny? Gdzie pani Batory nie mogłaby zapewne panu towarzyszyć?... — Moja matka, panie, udałaby się ze mną, gdziekolwiek okazałaby się tego potrzeba. — A więc dla czego nie chciałeś pan przyjąć tej posady? — Panie — odparł Piotr Batory — mam ważne przyczyny, dla których nie mogę wyjechać z Raguzy. Doktór zauważył w młodzieńca pewne zakłopotanie, gdy mówił te słowa. Głos jego drżał i łatwo było zresztą poznać, że nie chciał opuścić Raguzy. — Z tego zapewne samego powodu — odezwał się, doktór Antekritt — nie zechcesz się pan zgodzić na projekta, które zamierzałem panu uczynić. — Potrzeba wiec, bym wyjechał? — Nie inaczej... do kraju, w którym rozpocząłem ważne roboty. Chciałem, aby prowadzono je dalej pod pana kierownictwem... — Bardzo żałuje, ale wierzaj mi pan, że zanim powziąłem takie postanowienie... — Wierzę panu i więcej może żałuję, niż pan. Byłbym bardzo rad, gdybym mógł moją przyjaźń panu okazać. Piotr Batory milczał. Widocznem było, iż cierpiał skutkiem jakiejś wewnętrznej walki. Doktór odgadł, że pragnął coś powiedzieć, lecz nie śmiał. Ale nareszcie przemógł w Batorym szacunek i miłość dla nieznajomego, który okazał już tyle przyjaźni i jemu i jego matce. — Panie... panie!... — rzekł z głębokiem wzruszeniem, którego nie starał się utaić. — Nie!... nie myśl, że może drobnostka, albo upór staje się przyczyną mego postępowania!... Przemawiałeś pan do mnie, jak przyjaciel Stefana Batorego!... Na mnie chciałeś pan przelać tę przyjaźń!... O ja to czuję, rozumię, aczkolwiek znam pana dopiero od chwili... A jednak, czuję już w mem sercu to święte uczucie dla pana, jakiebym miał dla mego ojca!... — Piotrze!... dziecię moje! — zawołał doktór, ująwszy dłoń młodzieńca. — Tak, panie! — mówił dalej Piotr Batory — wyznam więc wszystko!... Pokochałem młode dziewczę w tem mieście!... Pomiędzy nami jest przepaść, która nas dzieli... Ona jest bogata, ja biedny... Zrazu nie mogłem tego pojąć tak jak i ona... Dziś jednak niestety nauczono nas to rozumieć! Największem jest dla mnie szczęściem, jeżeli mogę ją ujrzeć na ulicy lub w oknie... Na samą myśl więc, że odjadę na długo, umieram... Ach! panie... zechciej mnie rozumieć i wybaczyć, że odmawiam... — Uspokój się, Piotrze — odparł doktór Antekritt — pojmuję twoje położenie! Dobrze jednak zrobiłeś, że wyznałeś mi wszystko otwarcie, jest to bowiem okoliczność, która zmienia wiele rzeczy!.. Czy pani Batory wie o tem? — Nie, panie. W naszem położeniu nie śmiałem jej o tem mówić... Może jednak odgadła i zrozumiała, ile cierpiałem i cierpię! — Czy ta dziewczyna jest bogatą? — spytał doktor Antekritt. — Bardzo!... zanadto bogatą! — odparł młody człowiek. — Jest też godną ciebie? — Ach! panie, czyż mógłbym dać mej matce synową, któraby jej nie była godną? — W takim więc razie — rzekł doktór — nie ma może tak wielkich trudności... — Panie! — zawołał młodzieniec — nie darz mnie nadzieją niemożebną! — Niemożebną? W głosie doktora była taka pewność siebie, że po tych słowach Batory czuł się przeistoczonym; zdawało mu się nawet, że jest panem swej przyszłości. — Tak jest Piotrze — ciągnął dalej doktór — ufaj mi tylko! Powiedz też, ażebym mógł działać, nazwisko tej, którą tak kochasz. — Nie chce go ukrywać przed tobą, panie doktorze... Panna Toronthal... Na to wyznanie doktór oniemiał. Stał podobny do człowieka, który postanowił sobie nie zadrżeć, chociażby piorun padł u stóp jego. Przez chwilę zachował tylko milczenie; poczem rzekł głosem nie zdradzającym wzruszenia: — Dobrze, Piotrze, pozwól mi nad tem pomyśleć. — Żegnam więc pana. — odparł młodzieniec z serdecznem uściśnieniem ręki, którą doktor mu podał — i pozwól, bym ci podziękował tak, jakbym podziękował memu ojcu. Piotr Batory opuścił salon, w którym pozostał zamyślony doktor, wybiegł na pokład, a ujrzawszy oczekującego powrotu jego przewoźnika z łodzią, wsiadł do niej i kazał wylądować przy portowej tamie. Po chwili powracał już bulwarami do Raguzy. Marokanka, która dotychczas nie opuściła wybrzeży, spostrzegłszy go, podążyła za nim. Młodzieniec czuł się dnia tego szczęśliwym. Po tem wyznaniu lżej mu było na sercu, tem bardziej, że wyznanie to nastąpiło przed przyjacielem... może więcej nawet, niż przyjacielem. Szczęśliwa przyszłość zdawała się do niego uśmiechać. Zresztą, czyż mógł wątpić? Przechodząc koło pięknego hotelu w alei Stradone, widział, jak jeden róg spuszczonej firanki uchylił się na chwilę, gdy spojrzał w to okno. Ale Marokanka zauważała to także i zatrzymała się przed hotelem, gdzie pozostała aż do chwili, w której Piotr Batory znikł na zakręcie ulicy Marinelli. Następnie udała się do telegraficznego biura, ażeby wysłać depeszę, składającą się z jednego tylko słowa: „Przybądź”. Telegram wysłany został pod następującym adresem: „Sarkany, poste-restante, Syrakuza. Sycylia”.
|