abstract
| - Bodzio cieszył się podróżą kilkumilową, po pięknych okolicach wołyńskich, a wraz z nią - swobodą. Gdy bryczka wytoczyła się z folwarku na drogę wśród dojrzałych zbóż, Bohdan zaczął gwizdać. Radośnie biegał wzrokiem po falistych rozłogach, strojnych w perskie dywany ozimin i jarzyn. Uczuł zadowolenie i błogi spokój. Te kilka godzin, które miał przed sobą, wydawały mu się nową erą jego obecnego życia. Puścił wodze fantazji i wpadł w zadumę, chwilami tęskną, chwilami graniczącą z szałem. Zły był, gdy w samo południe bryczka stanęła przed gankiem w Hulance. Młody Michorowski wszedł do sieni. Ukazał się lokaj w błyszczącej liberii, na której złote guzy biły się z lampasami, lampasy z mniejszymi guzikami i lampasikami. Wszystko razem oślepiało i zarazem drażniło. Bohdan patrzył na jaśniejącego lokaja, niby na błazna z lichego cyrku. Usta złożyły mu się do uśmiechu. – Czy jest pan? Lokaj nic nie odpowiedział; otworzył drzwi i wpuścił Bohdana do dużego gabinetu. Michorowski rozejrzał się. Był sam. Rzucił kapelusz na krzesło i przechadzał się wzdłuż pokoju, rozprostowując nogi po podróży. Z ciekawością oczekiwał Wyroczyńskiego. Wiedział o nim, że jest bogaty, że się "jakoś tam tego" dorobił majątku, że jest bardzo sprytny i dumny. Przepych gabinetu w tym samym stylu, co liberia lokaja, nasuwał pytanie, w jakim "rynsztunku" wystąpi właściciel. Bohdan czekał długo, chodził, chrząkał, kaszlał. Drzwi skrzypnęły. Wszedł Wyroczyński. Jego okrągła figura zarysowała się w gabinecie okazale. Upierścienione palce zanurzył lekko w kieszeniach ubrania i spojrzał na Bohdana spod brwi, schylając głowę, jakby patrzył pod światło. Michorowski skłonił się uprzejmie i podszedł bliżej w celu powitania. Miał już wypowiedzieć swe nazwisko, gdy osadził go na miejscu sztywny bas Wyroczyńskiego. – Czy to z Jarów?... Bohdan zaciął wargi. Doznał jakby uderzenia w twarz. – Z Jarów. – Jak godność... - indagował dalej Wyroczyński, nie zbliżając się i nie wyjmując rąk z kieszeni. – Mi...o...ski - wyksztusił Bodzio, dusząc się z gniewu. – Czy z rachunkami od Holewicza? – Tak. Wyroczyński wyciągnął rękę po papiery. Michoroski rachunków szukał długo, trzęsąc się z oburzenia, palce latały mu niesfornie, krew opływała go burzą płomieni. – Proszę prędzej, prędzej! - nalegał obywatel. Bohdan wydobył papiery z portfela i chciał rzucić je Wyroczyńskiemu, plunąć i natychmiast wyjechać. Ale zadziwiającą siłą woli opanował się. Wzgarda mu dopomogła. Spokojnie wręczył paczkę wraz z listem tłustemu jegomościowi, tylko rękę cofnął prędko, jakby jej nie ufając. Wyroczyński dostrzegł gwałtowny ruch, spojrzał przelotnie na wzburzoną twarz młodzieńca. – Proszę poczekać tu - rzekł wyniośle. Zrobił dłonią ruch, wyraźnie wskazujący miejsce przy drzwiach w progu. Bohdan jak ryś, rzucił się całą figurą naprzód, lecz się powstrzymał. Zacisnął zęby, aż zgrzytnęły. Wyroczyński już tego nie widział, szedł do biurka odwrócony plecami. Usiadł na wspaniałym fotelu, rozparł się, założył grube nogi jedną na drugą i bogatym nożem wolno rozcinał kopertę. Bohdan został przy drzwiach zupełnie zapomniany. Wrzało w nim. Nerwy waliły w pulsach, niby huk raz po raz padających piorunów. Przechodził piekielne katusze zniewagi, mękę zduszonej w sobie dumy. Ale krzepił się ironią, ona była mu teraz siostrą miłosierdzia. Stał ogłuszony przez krótki moment. Potem podniósł głowę śmiało i wyzywająco patrzył na pękatą postać rozwaloną przy biurku. Lewą ręką zaczepił o guzik od kamizelki, w prawej miętosił rękawiczki, rwąc ich skórę z pasją. Trzymał się na wodzy, drżał, ale czekał. Nagle Wyroczyński zdjął jedną nogę z drugiej i ociężale, jednak prędko, powstał. List trzymał otwarty, twarz wielka, lśniąca, rozszerzyła się zakłopotanym, lecz bardzo uprzejmym, niemal pokornym uśmiechem. Szedł do Bohdana, rozłożywszy ręce. – Ach! Czego się dowiaduję! Mam honor... pana Michorowskiego?! Bardzo, bardzo uniżenie witam! Wprawdzie fama niosła nam, że Rusłock posiada... tak znakomite... nazwisko, ale któż przypuszczał?! Witam szanownego... Wyciągnął obie dłonie z miną rozkoszną. List spadł na podłogę. Bohdan cofnął się o krok, nie zmieniając pozycji. Patrzył, jak przez szybę lodu. Ramiona Wyroczyńskiego chwiały się gościnnie do rąk Bohdana. Lecz ten ich nie podał. Stał bez ruchu i głosu. Wyroczyński zrozumiał. Dłonie mu opadły, twarz zrobiła się aż fioletowa od krwi. Wybełkotał w okropnym pomieszaniu, nie wiedząc, co mówi: – Wszak pan... kuzyn ordynata Michorowskiego?... Nie wiedziałem... Chociaż fama niosła... – Żałuję, że ta fama - odpowiedział Bohdan - nie ostrzegła mnie, że Hulanka posiada taki okaz, jakim pan jesteś, gardzący ludźmi pracy. Teraz wiem i wszelkie kwestie z panem załatwiać będziemy przez pocztę, bo nawet pastucha nie chciałbym tu przysłać. Żegnam. Słowa te padały jak szpicrózgi. Bohdan wyszedł z gabinetu. Uspokoił się dopiero w polu. Długo klął w myśli, czasem głośno, wreszcie machnął ręką.
|