abstract
| - Bali się również naczelnicy straży ogniowej i cała inteligencja administracji, zgromadzona przy ratunku. Najspokojniejszy był ordynat. Na swym groźnym wierzchowcu jechał poważny, dumny, rozsuwając piersią końską zbite gromady robotników i służby folwarcznej. Spotykanym strażakom dawał krótkie, donośne rozkazy i wolno mijał tłumy nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Całą akcję ratunkową skierował na zamieszkane domy; od fabryk odstąpili wszyscy. A ludzie oniemieli na jego widok. Spokój i powaga ordynata wywołały ogólny podziw. Zaczęto pospiesznie ustępować z drogi. Tu i tam jakaś ręka, rozwijając zaciśniętą pięść, nieśmiało zdejmowała czapkę z głowy. I ukłonów takich było coraz więcej. Przekleństwa cichły, w oczach gasły żary wściekłości. Tłum zakołysał się, wydając z siebie zaledwie głuchy pomruk zdziwienia. Nie spodziewano się tu ordynata. Na widok jego wyniosłej postaci na koniu, jego twarzy jak z lodu wykutej, bez cienia lęku w oczach, przeciwnie - z szyderstwem widocznym nawet dla ogółu, agitatorzy zamilkli. Jakiś majestat ich zagłuszył. Setki oczu wpiło się w jadącego pana ze strachem, z nagle obudzoną pokorą. Wydał im się karcącym duchem, który ich zgniecie do ziemi. Widoczny dla tłumów, górował nad nimi, oświetlony pożogą, pewny siebie, drwiący. Nawet trochę zawiedziony zachowaniem wyjących przed chwilą groźnych mas. Wtem, z oddalonej gromady robotniczej odezwał się zachrypły głos i zaczął wołać tubalnie: – Burżuj! burżuj! milioner! Nie dajcie się, bracia!... Okradacz biednego narodu!... Pączek w maśle!... Spalić go, zrabować!... Kto mu się kłania, temu kula w łeb... bracia, to burżuj!... Zgładzić panów!... Głos agitatora zmienił się w ryk; odpowiedziało mu kilka pojedynczych okrzyków z tłumu i głucha cisza. Tylko palące się swobodnie fabryki huczały rozszalałym płomieniem. Ordynat ani drgnął. Jechał dalej, lecz na jego ustach uśmieszek ironiczny wzmógł się, w oczach błysnął humor. Zalęknione gromady ludzi, podburzone nowym krzykiem agitatora, zaczęły się tłoczyć, popychać. Na kilku zapaliło się ubranie. Powstała panika, którą spotęgowało jeszcze walenie się przepalonych murów. – Burżuj!... burżuj!... wyzyskiwacz biednych! Truteń... – ryczał rozjuszony głos w oddali. Gromady, zewsząd popychane, otoczyły Apolla zwartą, ciężką bryłą ciał ludzkich. Koń wyrzucał głową, zaczął bić kopytami. Wielki komin gorzelni, czerwony jak rubin, chwiał się u podstawy. Groza straszliwa wleciała tu wichrem i rozniosła trwogę. Ordynat stanął w strzemionach, podniósł rękę i wskazując błyszczącą błotną przestrzeń poza ogniem, zawołał donośnie: – Kto nie ratuje... tam!... marsz!... Wolno... wolno... Ustępować... nie tłoczyć się... Wolno!... Głos ponury nie milknął: – Burżuj... śmierć mu!... W okropnym gwarze ludzkim w szumie fali ognia - rozległy się dwa suche trzaski rewolwerowe, jeden po drugim: traf! traf! - odczute raczej instynktem, niż słyszane. Dwie kule świsnęły powyżej ordynata. On lekko przybladł, lecz nie tracąc spokoju wołał, dalej stojąc w strzemionach: – Wolno... wolno... W tył... wolno! Posłuszne gromady szły w porządku, ale w oddali, skąd strzelano, rozległ się mrożący krew wrzask ludzki. Krzyki przeszły w ryk, w wycie dzikich zwierząt. To rozjuszone tłumy robotników goniły uciekającego agitatora, pragnąc zemścić się za strzały. Te dwa trzaski rewolwerowe były przesileniem na korzyść ordynata. Oburzenie graniczące z obłędem ogarnęło lud. Żądza zemsty za ukochanego pana zagłuszyła wszelkie uczucia ludzkie. Bo w tym tłumie obałamuconym, ogłupiałym, miłość do ordynata buchnęła na nowo, jakby odrodzona. W tej chwili wszyscy w najwyższym przerażeniu zrozumieli, że nad uciekającym przybyszem może się spełnić sąd doraźny. Ale ordynat runął z koniem naprzód; wyprostował się w siodle i przeraźliwie gwizdnął. Dopadło go kilku strażników. – Nie pozwolić na rozlew krwi... Żywo tam! Wyrwać go z tłumu! - krzyknął z płomieniami w oczach. Gdy strażacy skoczyli co tchu spełnić to polecenie, ordynat znów jął wolno wypuszczać gromady z pogorzeliska. Prawie wszyscy już byli poza pożarem, gdy z łoskotem zawalił się przepalony komin. Stęknęła ziemia pod nowym obuchem. Komin rozsypał dokoła mnóstwo rubinowych cegieł i olbrzymie łomy gruzów. Cały pusty plac wśród płomieni zajaśniał żarem. Teraz już ogień, dym siwoczarny, skotłowany, gryzący, zamieć sypkich iskier, wszystko to zbiło się w masę, w ogniste cielsko, miażdżyło się wzajem, pożerało. Do ordynata przycwałował naczelnik straży głębowickiej, wołając: – Ocalony od mordu, ale ciężko ranny. Wzburzenie ogromne. Pilnują go strażacy. Co robić?... – Jak się zachowuje? Czy chce zbiec? – Nie może: pokaleczone ma nogi i zbity. Ordynat pomyślał chwilę. – Odnieść go do naszego szpitala. – Jak to, panie ordynacie? Do... naszego? – Tak!
|