abstract
| - W owych czasach zaliczano do najbogatszych rodzin dom bankiera Silasa Toronthala. Miał lat trzydzieści siedm i zajmował z żoną sną, kobietą młodszą od niego o lat kilka, piękny hotel w alei Acquedotto. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 016.jpg Silas Toronthal uchodził za niezmiernie bogatego człowieka i pozyskał olbrzymi kredyt nietylko w kraju, ale i zagranicą. Śmiałe i szczęśliwe operacye giełdowe, rozliczne pieniężne stósunki z pierwszemi bankowemi domami, znaczne pożyczki nagromadziły do jego kasy olbrzymie sumy. Pomimo to jednak, mogło być do pewnego stopnia prawdą, co mówił Sarkany do Sycylijczyka, że interesa bankiera — przynajmniej chwilowo — nie stały świetnie. Przed siedmiu laty, skutkiem wojny włosko-francuzkiej, przez wynikły z tego wypadku zamęt w banku i na giełdzie, poniósł on już znaczne straty; niedawno klęska pod Sadową pociągnęła za sobą, jak wiadomo, jeszcze smutniejsze następstwa, szczególnie dla domów bankowych w państwie austro-węgierskiem. Bezwątpienia zatem, że zobowiązania natychmiastowych wypłat znacznych sum, przyjętych na rachunek bieżący, mogły dla bankiera stać się przyczyną niemałych przykrości, a nawet może i ważnych następstw. I w rzeczy samej od kilku miesięcy Silas Toronthal moralnie widocznie się zmienił. Nie był on panem siebie, jak niegdyś. Wzrok jego stał się niepewnym i zauważono, że przestał patrzeć ludziom prosto w oczy. Takie niezwykłe dotychczas objawy spostrzegła nawet pani Toronthal, kobieta słabowita, bez energii, zupełnie uległa woli swego męża, który aczkolwiek posiadał liczną klientelę, nie miał jednak wcale sympatyi pomiędzy mieszkańcami Tryestu, uważającymi go zawsze za cudzoziemca, dumnego z bogactw nagromadzonych na ich gruncie w ciągu lat piętnastu. Wypada nam też nadmienić, że Silas Toronthal pochodził z Raguzy, więc był Dalmatyńcem z urodzenia. Jednakże podejrzenia Sarkaniego nie były oparte na niczem, a najlepszym dowodem było właśnie to, że hrabia Maciej Sandorf, po zasięgnięciu pewnych wiadomości, nie zawahał się powierzyć Toronthalowi tak znacznej sumy, z prawem podniesienia takowej za poprzedniem jednodniowem wypowiedzeniem. Dziwnem atoli wydać się może, że pomiędzy domem bankowym, używającym dobrej opinii a taką osobistością, jak Sarkany, istniały pewne stosunki. A przecież tak było i to od lat trzech prawie. W tym czasie, Silas Toronthal miał dość ważne sprawy z regencyą Trypolitańską. Sarkany, bardzo biegły w rachunkach, wkręcił się do tych interesów, które wyznać należy, były dość podejrzanemi. Zachodziły jakieś spory o beczki z winem, wątpliwe zlecenia, nieuczciwe pobieranie sum częściowo płatnych, słowem spekulacye, w których bankier z Tryestu nie mógł występować osobiście. W takich to okolicznościach Sarkany stał się agentem w kombinacyach nieczystych i oddał niejedną jeszcze usługę w podobnym rodzaju nieposzlakowanemu bankierowi, za co też nabył pewnych praw do jego kasy. Jednak nie możnaby powiedzieć, że bankier miał przyczynę obawiać się Sarkaniego, bo w rzeczy samej na wszystkie te oszustwa nie było przez prawo wymaganych dowodów. Ale położenie bankiera jest zawsze tak trudnem; niekiedy jedno słowo wystarcza, aby mu zaszkodzić, a Sarkany dość wiedział, by sobie za to nie kazał płacić. Ostatecznie Silas Toronthal, znudzony wiecznem okupywaniem się, zapowiedział Sarkaniemu stanowczo, żeby się od niego pieniędzy nie spodziewał. Z tego to powodu Sarkany i jego zacny przyjaciel Zirone, jak nam wiadomo, znajdowali się w bardzo krytycznem położeniu. Ale wiadomo nam także, iż bankier, pragnąc przecie raz pozbyć się niemiłego awanturnika, posłał mu jeszcze dwieście guldenów na drogę do Sycylii, gdzie Zirone należał do stowarzyszenia, bodącego prawdziwą plagą prowincyi. Ale wszelkie nadzieje Toronthala okazały się płonnemi. Dwudziestego czwartego maja, a więc w sześć dni po wysłaniu Sarkaniemu pieniędzy do hotelu, niepożądany Trypolitańczyk pojawił się w banku, żądając tak stanowczo widzenia się z Toronthalem, że ten ostatni zniewolonym się ujrzał przyjąć go w swem biurze. Sarkany wszedłszy, starannie drzwi za sobą zamknął. — Jeszcze tu! zawołał z oburzeniem Silas Toronthal, chodząc wielkimi krokami po pokoju. — Czego pan chcesz odemnie? Posłałem pieniądze, które powinny wystarczyć na podróż do Sycylii! Nie dam nic więcej!... możesz mówić... robić, co zechcesz. Zapewniam, że na przyszłość postaram się zabezpieczyć od podobnych napaści! Czego chcesz? Sarkany wysłuchał obojętnie całej tej przemowy, następnie, nie będąc wezwanym, aby usiadł, przystawił sobie krzesło, a rozsiadłszy się wygodnie, zdawał się wyczekiwać końca tej burzy. — Czego chcesz? mów pan! — powtórzył Toronthal, siadając także w swem krześle, a nie mogąc opanować gniewu. — Czekam, abyś się pan uspokoił — odparł ozięble Sarkany i będę czekać, aż to nastąpi. — Po raz ostatni pytam, czego pan chcesz? — Panie Toronthal — odparł Sarkany — przychodzę zaproponować panu pewien interes. — Nie chcę mówić z panem o interesach, ani mieć z nim żadnych — zawołał bankier. — Nie ma nic wspólnego pomiędzy mną a panem i czekam tylko, byś opuścił Tryest dziś jeszcze, aby nie powrócić tu nigdy. — Zamyślam opuścić Tryest — mówił zwolna Sarkany, ale nie chce wyjechać bez wyrównania mnich rachunków! — Bez wyrównania rachunków? pan?... — Tak, chcę zapłacić procent, kapitał, nie licząc części z dochodów... Na tak niespodziewaną propozycyą, Silas Toronthal wzruszył tylko ramionami. — Nie inaczej! powtarzam, ze przychodzę zaproponować bardzo realny interes. — Bez wątpienia tak realny, jak czysty... — Eh, nie będzie to po raz pierwszy... — Ot, czcze słowa — przerwał z niezadowoleniem bankier. — Proszę mnie więc posłuchać — rzekł Sarkany — powiem w krótkości... — Dobrze pan zrobisz! — Jeżeli moja propozycya nie podoba się, przestaniemy o niej mówić, a ja się oddalę. — Z tego miejsca, czy z Tryestu. — Z tego miejsca i z Tryestu. — Jutro! — Nie, jeszcze dziś wieczór! — Słucham! — Ale czy jest pan pewny — zauważył Sarkany — że nas nikt nie słyszy? — Zależy więc panu tak bardzo na tajemnicy? — spytał ironicznie bankier. — Tak, panie Silas Toronthal, bo w naszych rękach będzie śmierć i życie bardzo dostojnych osób. — Może w rękach pana, ale nie w moich! — Osądź pan sam! Wyśledziłem sprzysiężenie. Jaki cel jego, nie wiem jeszcze. Ale od czasów przegranej bitwy na płaszczyznach Lombardyi, od czasu katastrofy pod Sadową, wierzę, że wszystko, co nie jest pochodzenia austryackiego, rzuci się na Austryą. Otóż mam pewne wskazówki, które każą mi się domyślać, że przygotowuje się powstanie węgierskie, z czego moglibyśmy skorzystać... Toronthal wzruszył tylko ramionami i odparł głosem szyderczym: — Ze sprzysiężenia nic skorzystać nie mogę. — Przeciwnie. — W jaki sposób? — Przez doniesienie... — Wytłómacz się pan jaśniej!... — Proszę mnie tylko uważnie wysłuchać — rzekł Sarkany. I opowiedział bankierowi wypadki, zaszłe na starym cmentarzu, mówił o gołębiu, liście tajemniczym, którego miał odpis i jak odszukał dom, w którym mieszka osoba korespondująca. Dodał też, że od dni pięciu, on i Zirone śledzą wszystko, co się koło tego domu dzieje. Co wieczór kilka osób się schodzi, zawsze te same. Gołębie przybywają i odlatują; jedne podążają na północ, drugie jakoby ztamtąd wracały. Wejście strzeżone było przez starego stróża, który furtkę niechętnie otwiera, a nikogo obcego nie wpuszcza. Sarkany i jego towarzysz musieli działać z wielką przezornością, by na siebie nie zwrócić uwagi tego człowieka. Silas Toronthal, widocznie zaciekawiony był coraz bardziej opowiadaniem Sarkaniego. Zapytywał sam siebie, ile w tem wszystkiem prawdy być może i w jaki sposób możnaby skorzystać. Po ukończeniu opowiadania, gdy Sarkany twierdził stanowczo, że jest to spisek przeciw rządowi i że korzystnem byłoby wyzyskać podchwycenie tej tajemnicy, bankier zapragnął dowiedzieć się bliższych szczegółów. — Gdzie jest ów dom? — zapytał. — Przy alei Acquadotto nr. 89. — Do kogo należy? — Hrabia Władysław Zathmar jest jego właścicielem. — A co za osoby w tym domu bywają? — Głównie dwie — obie pochodzenia węgierskiego. — A mianowicie? — Profesor Stefan Batory i hrabia Maciej Sandorf... Usłyszawszy to nazwisko, Silas Toronthal nie mógł ukryć pewnego zdziwienia, co nie uszło uwagi Sarkaniego. — Więc widzisz pan — mówił Sarkany — że nie zawahałem się wymienić tych imion, aby dać dowód szczerości mego postępowania. — Wszystko to jest niepewne — odparł bankier, który widocznie pragnął dobrze się upewnić, zanim coś postanowi. — Niepewna? — zapytał Sarkany. — Spodziewam się! Nie ma na to żadnego dowodu. — A to? Mówiąc te słowa, okazał bankierowi odpis tajemniczego pisma. Toronthal oglądał go nie bez ciekawości, ale ten zagadkowy, steganograficzny dokument, nie dowodził jeszcze, te Sarkany się nie mylił. Sprawa ta zdolną była tylko w tym wypadku zainteresować, jeżeli dotyczyła klienta jego, hr. Sandorfa, w ten sposób, że mogła ratować bankiera, który w rzeczy samej nie był w możności wypłacenia natychmiast sumy tak znacznej, na czas krótki u niego złożonej. — Przekonywam się, coraz bardziej, że to rzecz wcale niepewna — odezwał się Toronthal po chwili namysłu. — A ja twierdzę przeciwnie — odparł Sarkany, niezachwiany powątpiewaniem bankiera. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 012.jpg — Czy udało się, panu przeczytać ten list? — Nie, panie Toronthal, ale i to nastąpi, jak będzie tego potrzeba. — W jakiż to sposób? — Miałem już nieraz do czynienia z pismem tego rodzaju, otóż po należytemu zbadaniu przekonałem się, że rozwiązanie tegoż nie polega na odmiennym alfabecie i że każda litera ma właściwe znaczenie. Pismo może być odczytanem za pomocą „kratek”. Jak nam wiadomo, Sarkany się nie mylił, wiemy jednak także, iż pismo to nie tak łatwem było do odczytania. — Być może — rzekł bankier — nie zaprzeczam, ale przyznasz pan, że nie posiadając kratek, tego listu przeczytać nie podobna. — Bądź pan przekonanym — odparł Sarkany — że i kratki będą. — Doprawdy! na twojem miejscu, mój panie, nie zadawałbym sobie tyle pracy. — A ja nie pożałuję starań. — A to na co? czyż nie lepiej udać się do policyi, zeznać podejrzenia i oddać to pismo. — Postąpię tak, ale nie na podstawie prostych podejrzeń — odparł zimno Sarkany. — Zanim to uczynię, potrzebuję mieć niezbite dowody... Muszę mieć w ręku całą tajemnicę spisku, aby wydobyć wszelkie korzyści, którymi się podzielimy... Kto wie nawet, czy nie byłoby korzystniejszem przyłączyć się do sprzysiężonych, niż przeciw nim działać. Podobna mowa nie zadziwiła bynajmniej bankiera, znali się nie od dziś i wzajemnie o sobie wiedzieli, do czego byli zdolnymi. Toronthal tylko nie mógł się na razie zdecydować, jak sobie postąpić ze swoim byłym agentem i w jaki sposób skorzystać z nadarzającego mu się interesu. Wierzył on nawet poniekąd, zestawiwszy w myśli niektóre okoliczności, że Sarkany odkrył spisek przeciwko rządowi austryackiemu, a tak znaczny kapitał hrabiego Sandorfa, złożony u niego na czas krótki, stwierdzał podejrzenia. Bankier więc, z wrodzonej sobie tylko przezorności, rzekł z dobrze udaną obojętnością: — Przekonasz się pan, jeżeli się ostatecznie powiedzie odczytać list tajemniczy, że to jakaś sprawa osobista, bez żadnego znaczenia... — Nie! — zawołał Sarkany z głęboką pewnością — nie! Jest to sprzysiężenie wielkiej doniosłości, kierowane przez ludzi wysokiego rodu i dodaję, że pan nie wątpisz o tem także! — Ale czegoż pan chcesz odemnie? — zapytał bankier bardzo stanowczo. Sarkany powstał z siedzenia i odpowiedział głosem nieco przytłumionym, patrząc w oczy Toronthalowi: — Pytasz pan, czego chcę? — i zrobił nacisk na to słowo — więc powiem. Potrzebuję mieć wstęp w jak najkrótszym czasie do domu hrabiego Zathmara, a pod jakimkolwiekbądź pozorem pozyskać jego zaufanie. Natenczas postaram się o „kratki”, ażeby odczytać ten list, z którego zrobię użytek w najkorzystniejszy dla nas sposób! — Dla nas?! — powtórzył Toronthal. — Dla czego mieszasz się pan do tej sprawy? — Bo się to panu opłaci! A ja potrzebuję jego współudziału! — Wytłómacz się pan jaśniej! — Ażeby dojść do celu, potrzeba na to czasu i pieniędzy, których nie mam! — Kredyt pana u mnie już wyczerpany! — Należy mi przeto otworzyć nowy! — Cóż ja na tem zyskam? — Bardzo wiele! Hrabia Zathmar i Stefan Batory nie mają wprawdzie nic, ale hrabia Maciej Sandorf posiada w Siedmiogrodzie liczne majątki. Wiesz pan przecie, że jeżeli zostanie aresztowanym i skazanym jako naczelnik sprzysiężenia, majątki jego będą skonfiskowane na rzecz tych, co odkryli sprzysiężenie... Podzielimy się nagrodą... Sarkany umilkł. Bankier nie mógł zdobyć się na odpowiedź, bo nie chciał osobiście brać udziału w takiej sprawie, ale czuł, że jego agent potrafi działać za siebie i za niego. Chodziło mu więc tylko o wynalezienie sposobu, za pomocą którego cała odpowiedzialność obciążyłaby wyłącznie Sarkaniego... Wahał się wprawdzie, ale widoki olbrzymich zysków na korzyść zachwianego banku nęciły go wielce. — I cóż?... zapytał Sarkany. — Nie chcę takiego interesu! — odparł Toronthal, przerażony samą myślą o takim wspólniku zbrodni, jak Trypolitańczyk. — Strzeż się więc, panie Toronthal! — zawołał Sarkany groźnym głosem, nie usiłując się nawet powstrzymać tym razem. — Doprawdy? A to dla czego? — Wiem ja pewne sprawy... — Proszę wyjść! — odparł stanowczo bankier i wskazał drzwi awanturnikowi. W tej samej chwili ktoś zapukał, a gdy Sarkany cofnął się do okna, wszedł służby i rzekł donośnym głosem: — Pan hrabia Sandorf życzy sobie widzieć się z panem Toronthalem. To powiedziawszy, oddalił się. — Hrabia Sandorf? — zawołał Sarkany — masz pan więc także stósunki ze sprzysiężonymi? Zmieszany bankier nie wiedział co począć; opanował go gniew i niepokój. Nie na rękę mu było, że Sarkany dowiedział się przypadkowo o stósunku jego z hrabią, podczas gdy przeczuwał, iż niespodziewane odwiedziny Sandorfa postawią go w bardzo trudnem położeniu. Po chwili namysłu jedną ręką wskazał Sarkaniemu przyległy gabinet, gdzie się Trypolitańczyk natychmiast ukrył, a drugą zadzwonił, mówiąc sam do siebie: — Lepiej, że się przysłucha naszej rozmowie. Natychmiast wszedł służący, a na dany znak wprowadził hrabiego Sandorfa, który usiadł na fotelu po ceremonialnem przywitaniu się z bankierem. — Pan hrabia — rzekł Toronthal — niespodziewanie zaszczycasz mnie swoją osobą... Nie wiedziałem, że pan w Tryeście... Ale mój dom jest zawsze gotów na jego usługi... — Dziękuję panu — odparł hrabia Sandorf — bo jak wiadomo, nie robię żadnych interesów, jestem tylko bardzo wdzięczny, że jego dom bankowy przyjął jako depozyt mój kapitał, którego wkrótce potrzebować będę. — Ośmielam się zwrócić uwagę pana hrabiego — zagadnął Toronthal — że kapitał złożony był na rachunek bieżący i że przynosi hrabiemu procent. — Wiem o tem, panie — mówił dalej Sandorf — ale powtarzam raz jeszcze, że nie szukałem umieszczeniu w domu jego dla sum moich, lecz je tam chwilowo deponowałem. — Bez wątpienia, panie hrabio — zauważył Silas Toronthal — jednak obecnie pieniądz jest bardzo drogim, więc szkodaby była, gdyby kapitał hrabiego pozostał nieoprocentowany. Wszędzie interesa stały się trudne... nawet upadek niektórych domów zachwiał kredyt publiczny... — Dom bankowy, należący do pana — ciągnął zwolna hrabia — o ile mi wiadomo od bardzo wiarogodnych osób, nie doznał żadnej klęski... — Nigdy! — zaprzeczał Silas Toronthal z wielkim spokojem — handel morski rozwinięty potężnie na Adryatyku, ubezpiecza nas od niepowodzeń stanowczych, z czego właśnie nie mogą korzystać domy bankowe w Peszcie lub w Wiedniu. — Tedy powinszować tylko panu wypada — rzekł na to hrabia. — Jednak, mówiąc o sprawach publicznych, spytam pana przy tej sposobności, czy nie słyszałeś o możliwości ewentualnych zaburzeń krajowych, które miewają zawsze wpływ na interesa... Takie napozór nic nie znaczące pytanie, zwróciło uwagę Toronthala, który w niem opatrzył natychmiast związek z podejrzeniami Sarkaniego. — Nic podobnego nie wiem — odpowiedział bankier — czy może pan hrabia przewiduje w blizkiej przyszłości ważne wypadki? — Wcale nie — odparł Sandorf — ale niekiedy w sferach bankowych można się wiele dowiedzieć. Z tego powodu uczyniłem to zapytanie, zostawiając panu wszelką swobodę w daniu mi odpowiedzi. — Z tak zacnym klientem — wydeklamował Toronthal — jak pan hrabia, wolno mi tylko być szczerym: nic nie wiem i nic nie słyszałem. — Serdecznie panu dziękuje — przemówił hrabia Sandorf — ja przewiduję ogólny spokój, opuszczam też wkrótce Tryest, a powracam do Siedmiogrodu, gdzie właściwie stale zamieszkuję. — Ach, pan hrabia wyjeżdża? — zapytał żywo Toronthal. — Tak, najdalej za dni piętnaście. — Ale pan powrócisz jeszcze do Tryestu? — Bardzo wątpię — odparł zapytany — lecz przed wyjazdem chciałbym uporządkować domowe interesa. Mój pełnomocnik nadesłał mi właśnie znaczną ilość kwitów i rozmaitych rachunków, których sprawdzić nie miałem czasu. Czy nie znasz pan zdolnego rachmistrza, któryby się podjął zająć temi sprawami? — O, nic łatwiejszego, pani hrabio! A kiedy będzie panu potrzebnym? — Jak najprędzej. — Gdzie się ma zgłosić? — Do mego przyjaciela hr. Zathmara, ulica Acquadotto nr. 89. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 014.jpg — Rzecz ułożona. — Spodziewam się, że za dni dziesięć wszystko już będzie w porządku, a gdy się to stanie, wyjadę do zamku Artenah. Proszę zatem raz jeszcze o przygotowanie moich pieniędzy, które odebrać zamierzam. Na to żądanie drgnął Toronthal mimowoli — hrabia tego nie spostrzegł. — Którego dnia życzy sobie pan hrabia podnieść pieniądze? — zapytał. — Ósmego przyszłego miesiąca. — Będą na czas. Po tych słowach, powstał hr. Sandorf i pożegnał bankiem, który go wyprowadził aż do drzwi przedpokoju. Gdy Toronthal wrócił do gabinetu, spotkał się z Sarkanim. — Potrzeba, bym jako rachmistrz został natychmiast wprowadzony do domu hr. Zathmara — rzekł Sarkany. — W istocie potrzeba! — powtórzył Silas Toronthal.
|