| abstract
| - ARNO Mara! sen mój, zjawa... Tutaj nie idzie zgoła o kobietę... A wiec dla kogo te kwiaty?... Nie tykaj! Tyś nie pod krzyżem położył je, zatem są dla kobiety przeznaczone! — Wyznaj! Gdybym je rzucił do stóp Marji Panny, te rozkwitnione dzwonki i dziewanny, — gdybym uwieńczył niemi jasne skronie, które tu płoną w cierniowej koronie, jeszcze by świętszej nie spełniły służby!... Arno! nie bluźnij! — kto ona? Ja nie wiem. A zresztą — co mnie to obchodzi! Słuchaj, pani czy dziewka — rzucaj ją do czarta! Twojego życia żadna nie jest warta, — ty się zabijasz! — przecież ja to widzę!... Nie! — ja dopiero teraz żyć zacząłem! Ty mi powiedzieć musisz, co to znaczy! — tu są szatańskie sprawy, mnie się widzi. To urok jakiś na ciebie rzucony! Wiec tak! rzucony na mnie urok boży, który mi droższy jest niżeli życie, niźli krew moja! — Przybyłeś zdała — po dziesięciu latach — i w świat mnie kusisz, — lecz jam dziś inny, niż wtenczas, przed laty!... Przez dzień żyję jak we śnie, przez mgłę się na świat patrzę i na ludzi, a sen dopiero przynosi mi jawę; we śnie natchnienie białe ku mnie spływa, i ja je przyjmuję kwiatami... Jak to — ? W drżących promieniach miesiąca przychodzi — i staje blizko, ucieleśnione, widome i jasne; tak w twarz mu patrzę, jako tobie, bracie, natchnieniu memu i złotemu szczęściu, którego tknąć się boję dłonią, aby nie pierzchło ode mnie! W Imię Ojca, Syna... A gdy przeminie błogosławiona, święta noc zachwytu, a gdy widzenie jasne się wymyka i z promieniami księżyca uchodzi kędyś w toń nieba, ginąc w porannych dzwonów srebrnym płaczu: ja je zaklinam — z modlitwą na ustach, w linjach i kształtach wieżę je, zmuszając to drzewo, aby moim snem się stało! I oto sen mój przyjął kształt i ciało, i dzisiaj — wskazuje dłonią na zakryty posąg — patrz! to jest całe moje ukochanie, to mej tęsknoty wieczystej wcielenie i czarnoksięstwo mojego żywota! — ta Wniebowziętej postać wyrzezana w drzewie lipowem... posąg duszy mojej... Nic nie rozumiem, ale strach mi czegoś... Niech go zobaczę... Nikt go jeszcze dotąd nie widział... Wala! Tu są jakieś dziwy... Pokaż! — Co robisz! — Święte moce nieba! gdzieś ją ty spotkał? Kogo? Te dziewczynę! — Arno! ty znasz ją? Ja sen mój wcieliłem, widzenie, które Pan Bóg zesłał na mnie... Ha, ha! — sen tylko! to tylko widzenie, które po nocach nawiedza rzeźbiarza... A mnie się zdało... Głupi jestem, głupi! jeszcze pamiętam... Lecz co to, na Boga? Zasłoń ten posąg! — Nie! tego widzenia Bóg ci nie zesłał!... Uspokój się bracie, co ci się stało? Nic, — złudzenie jeno... Nic już...! — to tylko, żem darmo po świecie gonił, chcąc uciec przed swojem Wspomnieniem! Ha, ha! wspomnienie włóczęgę dognało tutaj... Za mało pił włóczęga, mało! i zląkł się — trzeźwy — jakieś głupiej zjawy... Ten posąg dziwne przypomniał mi sprawy... Widzisz, dziś trudno mi na miejscu siedzieć, ciągną mnie lasy szumiące i pola — a przecież — gdyby nie dziewczyna, Boże! byłbym ukończył Teologję świętą i zamiast błądzić, jak goljard ubogi, rzeź góry, miasta, zapylone drogi, byłbym dziś księdzem i mieszkał w klasztorze... Djabli nasłali mi dziewkę przeklętą! dzisiaj... Wala! A może to lepiej, że jestem dzisiaj, jako ptak ten — wolny! Zdechnę pod płotem? — tak mi się podoba, i nic nikomu do tego! — Pluń, bracie, na wszystkie dziewki! — Gdzież ten dzban u licha? Próżny — do kroćset...! A wiesz, piękna była i złotowłosa... Ani kropli wina? — Taka podobna... Pójdź ze mną pod Wiechę! grosz mam — ostatni! — Prawie dziecko jeszcze, a tak wabiła... Czart ją wziął już pewno! Jagna... hej! Jagna...! Pić mam dziś ochotę, aby zapomnieć... A te włosy złote... Z niej tam już pewno djabeł ma pociechę... Licho mnie zwiodło do tego klasztoru, gdzie straszą widma... — Lepiej w głuchym boru... Głupstwo! pójdź ze mną — pod Wiechę! pod a potem na świat —! Wiechę. 'Zwraca się ku wyjściu. Stój! stój jeszcze chwilę... Czy chcesz iść ze mną? Nie, — to niemożliwe, ale... Wiec czego? Puszczaj mnie do licha! Tutaj się lekiem i smętkiem oddycha! Ja — by żyć — musze mieć słońce nad głową, lasy i wichry... — A ty gnij tu sobie, kiedy ci dobrze! Ciesz, się widzeniami, któremi szatan twoje oczy mami! ARNO po wyjściu jego stoi przez pewien czas, jakby niepewny, co począć — w głębokiej zadumie. Nagle wznosi głowę, jakby myśl go jakaś uderzyła — i powtarza z przerażeniem: Szatan...? Anielska przyszła do Panny nowina, że z Ducha pocznie i porodzi Syna; błogosławiona ta święta godzina! Bądź pozdrowiona, Panienka Maryja, Ty najśliczniejsza, przeczysta lilija; wąż się zdeptany u nóg Twoich zwija... Bądź pochwalona Matka i Dziewica! stopy Twe wsparte na rogach księżyca; jak księżyc błyszczą jasne Twoje lica... Pokój z tobą, mój synu... Co to?... co to? Powracając z pacierzy, zaszedłem, aby ci przypomnieć, że jutro jest dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marji... drgnął, — patrzy na księdza niemal z przerażeniem. Jutro... już —? Dzień Wniebowzięcia... Tak. Mamy po raz pierwszy odsłonić wielki ołtarz w naszym kościele, którego przyozdobienie za bożem snadź zrządzeniem tobieśmy powierzyli. Tak... tak... jutro... Wszystko jest już gotowe, — jeno brakuje nam jeszcze, głównej, środkowej postaci: Królowej Anielskiej w niebo się unoszącej... Dałeś przyrzeczenie, że dzisiaj bedziem ją mieli. Ach... nie skończyłem, ojcze. Nie skończyłem, doprawdy! Synu, zawód nam sprawiasz i boleść dotkliwą. Ufaliśmy słowu twojemu... Wczoraj czy onegdaj mówiłeś — Tak, zdawało mi się, sądziłem... Będzie wkrótce gotowa. Kilka dotknięć dłótna jeszcze... Pozwólcie, ojcze! Kilka dotknięć tylko! Przygarnęliśmy cię tutaj, dali przytułek, jak syna opieką tkliwą otoczyli — ty się nam teraz takim zawodem przykrym wypłacasz, wstyd nam robisz wobec wszystkich zamków okolicznych, gdzieśmy wieść rozgłosili radosną, że nowy posąg Maryi... Więc niechaj będzie! Oto, jest. Zabierzcie. Bogu niech będą dzięki najwyższemu! — Czegóż ty chciałeś jeszcze od siebie, sztukmistrzu? Stare oczy moje w zmierzchu nie dobrze już widzą; spostrzegam jednakże dłonie wzniesione — i twarz, zwróconą ku niebu... Anieli ci ją chyba we śnie ukazali, te przecudną, świętą twarz Maryi. Tak jest, anieli mi ją ukazali... Jest taka piękna, że aż znajomą mi się być wydaje. Nie mogła Najświętsza Dziewica wyglądać inaczej! Boże cię błogosław, mój synu. Godnie dzieła dokonałeś — na chwałę Jego i świętej Matki Chrystusa! Ojcze! mój ojcze! — Co to jest? ból jakiś drga w twoim głosie, który dzisiaj snadź radością jeno rozbrzmiewać by winien? Nie mówię tego, aby cię w dumę wzbijać! owszem, ukorzyć się powinieneś przed Panem i skromnem sercem Mu dziękować, że dając ci zdolność przedziwną, pozwolił służyć sobie w tak piękny i wzniosły zaiste sposób — Ale to nie grzech, jeśli się rozraduje wdzięczne serce w tobie, żeś obraz doskonały Najświętszej Panienki na bożą chwałę uczynił! — A pomyśl tylko, jakie szczęście Bóg dać ci raczył! — Jutro tą postać, dłońmi twemi wyrzezana, święconą wodą obmyta i do dostojeństwa świętego wizerunku podniesiona — w jarzących świec otoczy, w kadzideł obłokach oczom ludu się ukaże i oczy ludu i ludu serca ku górze, ku górze podniesie! Jutro... Nie zabierajcie wy mi jej! nie zabierajcie... Co to jest? co to znaczy? Nie pilnoż ci onej chwili doczekać —? Byłem taki szczęśliwy, rzeźbiąc te postać Najświętszej Dziewicy, — szczęśliwy, jak nigdy, nigdy! Pokochałem ją, — życie moje całe, całe umiłowanie jest tutaj... — Urywa. To dobrze, żeś Marji oddał swoje serce... Tej jasnej, tej cudnej oddałem je postaci... teraz lęk mnie ogarnia na myśl, że mi ją zabiorą, te Wniebowziętą, — że jutro — wszystkiemu ludowi — Tak mi się zdaje, że razem z nią odejdzie coś ode mnie, szczęście jakieś... Ojcze... czy niemożnaby... dni jeszcze kilka...? Nie. Jutro wielki ołtarz musi być odsłonięty, płaszcza że dzień to podwójnie uroczysty... Gościa dostojnego witać będziemy. Szlachetny rycerz Kuno, zamku tego pan, znać dawał przez posły, powraca jutro do domu — po wojnach skończoch, na święto pokoju... Na święto pokoju... Tak, — boży pokój ogłoszono po świecie... Treuga Dei... Benedictum sit nomen Domini Dei nostri — in saecula... saecula... Pokój tym, co polegli — i dla tych pokój, co przy życiu zostali... A dla mnie? dla mnie?... Czemuż ja go znaleść nie mogę —? Synu mój! — jednać jest tylko do prawdziwego pokoju droga! Jedna jest droga... Tak. Skarżyłeś się przed chwilą, że ci ukochany posąg Maryi zabiorą. Nie chcę dociekać teraz, co w tej myśli było grzesznego, a co z miłości bożej płynęło, — ale, synu! wszakże ty całe życie u stóp Wniebowziętej możesz przepędzić! — Nie zabiorąć Jej, nie zabiorą, syneczku, jeśli zechcesz tylko. I pokój boży będzie z tobą i sercem twojem — na wieki! Czyś już zapomniał? Przed paru miesiącami w jasny wiosenny dzień, kiedyś do tej oto pracy miał się zabierać, mówiłeś tu do mnie: Jeżeli Bóg pozwoli dzieła godnie dokonać, nie chce już więcej niczego! Jeżeli da mi natchnienie, w zamian resztę życia Najświętszej Rodzicielce Jego poświecę! — Synu mój, za bożą wolą dzieło twoje godnie skończone! Jutro — w dzień Wniebowzięcia, do powitalnej uroczystości, do radosnej chwili odsłonięcia ołtarza i trzecie święto dołączymy: święto twoich narodzin dla Boga. Czy nie chcesz, jutro, dopełniając ślubu, oblec sukienki zakonnej? Ojcze...! nie, nie! — jeszcze, dni bodaj kilka... Znowu słyszę to samo! Kilka dni... Czyż byś się wahał ślubu dopełnić i pokój uzyskać prawdziwy? Nie, ojcze, — ja chce, ja pragnę... ale jeszcze nie teraz, nie dziś, nie jutro...! Ojcze nie wiem, czy godny już jestem. Nie wszystko jeszcze we mnie... Dziwne i poplątane to jest, co mówisz. To jedno wyrozumieć tylko mogę, że myśli i uczucia ważą się w tobie, jak ptaki, jak ptaki! co gniazda pod wieczór znaleść nie umieją! Bóg niech cię ma w swojej opiece! — Patrz na to niebo czyste i niezamącone! Wsłuchaj się w tę wielką ciszę wieczorną na ziemi! Leci ponad światem, — szerokie ma skrzydła, — jak cały widnokrąg szerokie... ta boża cisza błogosławiona. Z daleka idzie — za słońcem goniąc upalnem — z za borów gdzieś, z za miast, z nad mórz, których nie znamy, z krajów, o których myśmy może nie słyszeli. Bóg nam ją zsyła — na pocieszenie, na ukojenie, na uciszenie serca naszego! Niech się tak stanie! — Przyjąć ją tylko trzeba, przyjąć — tę ciszę bożą! — Niech się tak stanie! — Dobrze-ć z nią jest i błogo. Wiem, że jest dobrze... Z wielkiego ja rodu jestem — burzyła się we mnie duma pańska krew, i niepokoje mnie gnały po świecie... I ja niegdyś — za młodu — na koniu, w jasnej zbroicy... Grzmiały surmy, szczękało żelazo... Dawny to czas. Wszystko przeszło jak sen. Panu Bogu na ofiarę, dostatki i życie, zaszczyty... Mnich jestem pokorny. Nalazłem przystań spokojną, ciszę niezmąconą, której i tobie życzę, mój synu, — sercu twojemu, sercu młodemu, które się lęka jeszcze i pragnie i niepokoi... O! gdyby chciała, — o! gdyby mogła ta cisza zamieszkać w mem sercu... Bóg twoje serce uciszy, gdy mu je oddasz całe. — Ale tobie snadź świata żal jeszcze! Nie, nie, nie! po stokroć nie! Nie świata... Więc o cóż ci chodzi? Ojcze... zapytać się chciałem... Słucham. Znacie świat, w księgach jesteście uczeni i u Boga służbie, — powiedzcież mnie, prostemu rzemieślnikowi, zali od Bogi Wszelkie natchnienie pochodzi, tylko od Boga? — On jeden zsyła na człowieka to wszystko, co piękne, święte i anielskie? — Ojcze mój! wszak prawda? Tak. Jeśli godzien jest człowiek. Powiedz mi, ojcze, — Bóg widzenia daje? Bóg ucieleśnia te wielką tęsknotę za tem, co jasne i czyste i złote? On we snach ludziom pokazuje raje i szczęście zsyła na ten padół łzawy, snom dając pozór świętej, żywej jawy? Ja tak wierzę, synu. I Bóg to sprawić może, iż zjawisko, sen, czy widzenie — krwią zatętni żywą i jako złote i świetlane dziwo stanie przed okiem człowieczem — tak blisko, że szczęście swoje ma się w dłoni prawie, i snem się żyje, jakoby na jawie? Święci miewali różne objawienia... Ojcze, mój ojcze! ale ja świętym nie jestem... W bożej otom ręce, bożym płomieniem me serce się pali i boży na mnie spada sen —, a jednak nie znam bożego pokoju! Wyznaj mi wszystko, coć na sercu leży... Ja drżę, że razem z posągiem Maryi, który mi mają zabrać do kościoła, znikną widzenia, zniknie to wielkie moje szczęście senne, w ten dzień mi dane, — mnie niegodnemu, kiedym przed pracą modlił się do Boga o iskrę świętą, — w cichą i wiosenną noc księżycową! Że już odleci duch, zapewne anioł, którego Bóg mi raczy pokazywać na wzór dla dłoni mojej nieudolnej, rzeźbiącej lico Panienki Maryi! Synu! o cóż ci idzie? Jeżeli Bóg taką wielką i niepojętą łaskę zesłał na ciebie, jeżeli dać ci raczył widzenia, ażeby słabej dłoni twojej dopomóc, to dziękować Mu tylko winieneś, niczego nad wolę Jego świętą nie żądając! — Dzieło twoje skończone już — i słuszna, że duch, którego ci Bóg we śnie pokazywał, opuści cię teraz powracając do niebieskiego domostwa swojego. Ja nie chcę, ojcze! raczej wszystko inne! raczej niech dusza moja wyjdzie ze mnie! bo to jest życie moje, to więcej dla mnie jest, niż życic! Ojcze! do grzechu przyznam się przed tobą, do winy, która niepokojem napełnia duszę moją: ja kocham moje widzenie, zda mi się, więcej, aniżeli Stwórcę, który mi je zesłał, więcej, niżeli one Wniebowziętą, którą rzezałem nie dla Pańskiej chwały, ale dla serca swojego! I w tej postaci Najświętszej Dziewicy, w dziele rąk moich widzę — strach wyznać! — nic niebios Królowę, ale tę zjawę jedynie miesięcznych nocy, która mi życiem się stała! Nieszczęsny, nieszczęsny człowiecze! Gdy się chcę modlić do Panny Maryi i przed figurą ona skłonię głowę, to ja się modlę do mego natchnienia, do duszy mojej, do miesięcznego srebrnych nocy cienia i takie słowa szepcę, które — zda się — grzechem są prawie, chociaż to wszystko jest mi takie święte i takie czyste! Szatan to kusi głupie serce twoje, szatan, co czyha wieczyście z niepojętej łaski bożych darów ciznę gotuje dla człeka, gdy mu się podda! Ojcze litości! Dziś drugi raz słyszę szatańskie imię, a przecież widzenie Pan Bóg mi zesłał! Tak! — ale widno za szatańską sprawą ty dary boże obracasz na marne, bo w dumie swojej rąk swych nędznych dzieło stawiasz nad Piękno niebieskie prawdziwe! Czas już, by Pan Bóg odjął ci na zawsze łaskę tę, której tyś uczcić nie umiał! Ojcze mój, ojcze! Tak! boś ty zaprawdę skalał anielskie widzenie grzeszną, miłością — i posąg owy Przeczystej Dziewicy, z którego modły nasze pokorne muszą zdjąć zmazę dopiero! Jeślim ja zgrzeszył, ojcze! ty mnie ratuj! powiedz, co czynić mam! wspomóż me siły, bo nie mam mocy sam zawładnąć sobą! Ku Bogu serce wznieś! tylko ku Bogu! Odepchnij niecne szatańskie podszepty, które twą dusze nierozumną kuszą i czyń pokutę! Gotowy-ć ja jestem, ojcze! gotowy... Złóż na ofiarę Bogu szczęście swoje, boś ty je tylko miał dla chwały bożej! i miasto bluźnić, poddaj się w pokorze woli niebieskiej, która odtąd, mówię, nie będzie widzeń zsyłała na ciebie! Dziś noc ostatnia, którą tu przepędzisz w tej swojej celi! Widzę tam kwiaty, rzuć je pod Chrystusa stopy i światło zapal i tu krzyżem legnij na twardych kamieniach posadzki! Tak noc przepędzisz, — a jutro, o świcie, bracia zakonni wezmą tę figurę i na ołtarzu postawią, gdzie woda święcona w święty ją obraz przemieni! A ty, ubrany w zgrzebną nowicjusza suknię, noc każdą będziesz odtąd krzyżem leżał w kościele przed świętym obrazem, któryś wyrzezał — i prosił Maryję o wstawiennictwo, dopóki ci serca Bóg nie oczyści, iż stanie się jasne, jako przejrzysty kryształ. Wtenczas dopiero pokój na cię zejdzie i wtenczas przyjdziesz do mnie, do klasztoru, przyjąć zakonne święcenia. Tak będzie. Słucham... Bóg niech cię ma w swojej opiece... Ijola! Ja jestem... Przybywasz znowu, znowu mi się jawisz, — na gwiazdach widzę cię znowu, w promieniach jasnych księżyca — o, moja! Czy ty przychodzisz mnie żegnać? Tu kwiaty... pachną... Tyś najwonniejsza, tyś jest z nich najbielsza, kwiecie mój dziwny, gdzieś w czarodziejskim wyrosły ogrodzie, gdzieś na błękitnym łanie firmamentu, co złotym gradem gwiazd okwita w sennych godzinach szczęścia! — Deptaj po kwiatach! niechaj mrą z rozkoszy, że się twa stopa ich dotknąć raczyła! — i pójdź! pójdź! ja tęsknie... Słyszałam kędyś w cieniach nocy głos twej tęsknoty, kwiaty mi one białe zapachniały, które mi oto pod stopy się ścielą — i oto jestem przy tobie! — Długo czekałem... Długo? Czyż to nie przed chwilą sen mnie ogarnął — przy tobie — i oczy mgłą mi omroczył, gęstym, cichym cieniem, z którego przy tobie wykwitam znowu — szczęśliwa? Tyś czekał? Dzień cały! — Noc już późna — i już myślałem, że nie zstąpisz ku mnie, tak jako zwykle, śnie mój szczęśliwy! :Popatrz! gwiazdy złociste Wozu już się chylą na nieboskłonie i świt wnet wzejdzie, świt, który mi bierze ciebie odgłosem dzwonów i szarym pobrzaskiem dnia wschodzącego! O! jeśliś dzisiaj zeszła raz ostatni, jeśli mnie żegnać przychodzisz, ty biała! ty złotowłosa! — zabierz i życie moje razem z sobą, zabierz, o, jasna! — Smutek mnie całą ogarnął, gdyś mówił. Lękam się, — powiedz, czemuś mnie przestraszył? Jestem przy tobie... Jesteś... Niech chwila ta wiecznością będzie, niech ta godzina nigdy się nie kończy! Jesteś, wieczorna, święta gwiazdo moja, — jesteś...! Jakże ja tęsknię za tobą! — Od rana żyję myślą o wieczorze, o cichej nocy, gdy zejdziesz ku mnie, jasna, ty — sen mój złoty, złote widzenie boże! Kwiaty całuję, które twoja stopa biała trąciła, na ścianie szukam twego cienia, który malował mi księżyc, patrząc na szczęście moje niezmierzone — ty moja! Przymykam oczy, by cię widzieć duszą tęsknoty mojej wielkiej! Wołam cię, wołam tem złotem imieniem, któreś przyniosła mi tutaj ze sobą, a którem snadź cię nazwała dziecina jakaś niewinna, gdyś jej się we śnie biała ukazała, lub kwiat na łące, co płakał rosą, widząc, że spływasz w promieniu księżyca i lecisz dalej! — Wołam: Ijola! — Ijola...! Dusza cię moja całuje tem słowem, bo usta nie śmią — ni oczy!... Ijola! — słowem, co jest tak podobne do ciebie samej, jak woń do lilji onej z pod twej stopy! Do lilji onej... Ijola! — słyszysz? czy słyszysz głos mojej tęsknoty, głos miłości, który cię wzywa po dniach całych, złota! moja! Ijola! — słyszysz? Tak, — słyszę... Zda się w noc jakąś spowita i cisze, w życiu, którego nie znam zgoła, trwam przez dzień cały, póki się księżyc nie rozkwieci biały i póki głos twój nie zawoła, bym przyszła do ciebie... I wtedy przychodzę... po gwiezdnej drodze, po tęczy miesiąca, co błyszczy na niebie, przychodzę do ciebie — tęskniąca! Kwiat ci z rąk wypadł... Pono był nie dla mnie... Kwiat taki biały... To utęsknienia mojego są kwiaty —! Czyż ja nie jestem — twoja tęsknota? ja sama? czyż mnie wołanie twoje nie tworzy? Nie wiem nic o sobie. W jakiejś nicości spoczywam, jak w grobie, ciemnością spowita szczerą — póki nie wezwiesz... Dopiero ty mi rozpalasz gwiazdy na błękicie i twoja miłość snadź mi daje — życie! Ktom ja jest? powiedz... Nie wiem, kto jesteś, ani wiedzieć nie chce, — dość mi, że spływasz ze srebrzystym blaskiem do izby mojej, aby wnieść do niej szczęście i natchnienie! że imię twoje w kraju duchów znaczy: Życie, Pokój i Światło! — dość, że w anielskość twoją świętą wierze, — ty moja! ty jasna! Czuje, że miano jakie mi nadajesz, chociażby w myśli, stwarza to we mnie, co znaczy! Jestem tem wszystkiem, czem ty mnie nazywasz, i tylko tem jestem! Nadaj mi piękne imiona, bo chce być szczęściem twojem! File:Crystal Clear app utilities Blue.png Ten tekst jest niekompletny. Jeśli możesz, uzupełnij brakujące fragmenty. Dokładniejsze informacje mogą znajdować się na stronie dyskusji tego tekstu. Ijola Image:PD-icon.svg Public domain
|