abstract
| - Człowiek ten był kapitanem „Karysty” taką nazwę miał statek, który dopiero co zarzucił kotwicę w porcie. Średniego wzrostu, miał wysokie dumne czoło, przykryte grubą marynarską czapką; w jego okrutnych oczach malowało się stanowcze spojrzenie. Górną wargę zdobił wąs, rozczapierzony na końcach. Pierś jego była szeroka, członki muskularne. Czarne włosy opadały lokami aż na plecy. Liczył nie więcej jak trzydzieści pięć lat. Oblicze jego, spalone słońcem i wiatrem, surowość jego rysów i zmarszczka na czole, podobna do głębokiej bruzdy, w której kiełkuje złe nasienie, czyniły go starszym, niż był w rzeczywistości. Ubranie, które miał na sobie nie było ani kamizelką, ani też kożuszkiem bez rękawów zwanym fustanella a noszonym przez Palikarów. Strój jego, złożony z kaftana i kaptura, bronzowego koloru, wyszywanego niezbyt jaskrawemi barwami, oraz z szerokich zielonych spodni, gubiących się w wysokich butach, przypominał strój żeglarza z jakiegoś kraju Barbaresków. A przecież był Mikołaj Starkos rodowitym Grekiem i dzieckiem portu Vitylo. Tu spędził swą pierwszą młodość. Tu, między temi skałami przebywając, nauczył się kochać morze. Na jego falach żeglował już nie raz, wydany na pastwę wichru i prądu. Nie było ani jednej zatoki, w której nie znałby głębokości oraz miejsc, nadających się do lądowania; znał na pamięć położenie każdej rafy, mielizny lub podwodnej skały. W każdym zakręcie kanału poruszał się swobodnie, bez pomocy pilota lub kompasu. Tem tłumaczy się to, że mimo fałszywych sygnałów swych ziomków, doprowadził sakolewę bezpiecznie do portu. Pozatem wiedział dobrze, jak dalece można Witylińczykom ufać. Widział ich już nie raz przy robocie. W głębi duszy nie potępiał wcale ich rozbójniczych praktyk, jak długo tylko pozostawiali go w spokoju. Z drugiej znów strony, znali go ludzie z Witylo równie dobrze. Ojciec jego zginął podobnie jak tysiące innych, z rąk Turków, a matka jego oczekiwała tylko chwili powstania przeciw Turkom, aby móc zaspokoić swą żądzę zemsty. On sam opuścił Magnę, mając lat osiemnaście i udał się na morze. Żeglował głównie w pobliżu archipelagu, kształcąc się nie tylko na dzielnego żeglarza, lecz również na groźnego korsarza. Któż zdoła wyliczyć, na ilu statkach od tego czasu służył, ilu kapitanom flibustjerów i korsarzy podlegał, pod jaką flagą najpierw walczył, ile krwi przelał. – Krwi zarówno nieprzyjaciół, jak i obrońców Grecji – tej samej krwi, która i w jego żyłach płynęła. Wielokrotnie widziano go w rozmaitych portach zatoki Koron. Gdyby się był połączył z swymi ziomkami, aby wspólnie napadać na okręty handlowe i dzielić się zdobytym łupem, to zapewne opiewaliby oni nie jeden jego bohaterski czyn. W każdym jednak razie znany był w prowincji Magna, a na dźwięk jego imienia chyliły się wszystkie głowy. Tem tłumaczy się przyjęcie, jakiego doznał od Witylińczyków, jak również i okoliczność, że zrezygnowali z grabieży na wiadomość o jego obecności na sakolewie. Skoro tylko kapitan „Karysty” wysiadł na ląd, w bliskości „quai’u”, utworzyli mieszkańcy szpaler honorowy, aby go przepuścić. Nikt nie rzekł ani słowa. Mikołaj Starkos wywierał tutaj taki wpływ, że samo jego ukazanie się wystarczało, aby wszyscy milkli. Ludzie czekali, aż on sam przemówi, a gdyby to – jak się często zdarzało – nie nastąpiło, nie ważyłby się nikt do niego pierwszy przemówić. Mikołaj Starkos odesłał łódź z powrotem, i udał się do kąta utworzonego przez quai w głębi portu. Zaledwie jednak uczynił kilkanaście kroków, zatrzymał się. Zwrócił się do starego marynarza, który szedł za nim, jakby oczekując jakichś rozkazów. „Gozzo, rzekł, potrzebuję dziesięciu tęgich chłopców do skompletowania załogi. – Będziesz ich miał, Mikołaju Starkos” odparł Gozzo. Gdyby kapitan „Karysty” był zażądał i stu ludzi z pomiędzy mieszkańców do wyboru, byłby ich otrzymał. A tych stu ludzi poszłoby za nim, nie pytając dokąd ich prowadzi, jaki im los gotuje, i po czyjej stronie im każe walczyć. Podzieliliby jego los, ponieważ wiedzieli dobrze, że w końcu osiągną w ten czy w ów sposób wielkie korzyści. „Tych dziesięciu ludzi, ciągnął dalej kapitan „Karysty”, musi się znaleźć w przeciągu godziny na pokładzie. – „Będą” zapewnił Gozzo. Mikołaj Starkos odprawił go skinieniem ręki, przeszedł wzdłuż quai’u, przytykającego do molo i znikł w jednej z wąskich uliczek portowych. Stary Gozzo powrócił, jak mu polecono, do swych towarzyszy i przystąpił natychmiast do wybrania dziesięciu ludzi, którzy mieli uzupełnić załogę sakolewy. Mikołaj Starkos wspinał się tymczasem po stromym brzegu, na którym rozłożyło się Vitylo. Panującą tu ciszę przerywało jedynie szczekanie dzikich psów, które są dla podróżnych równie niebezpieczne, jak szakale i wilki. Psy te posiadają potężne uzębienie i szeroką mordę dogów, a nie boją się najpotężniejszego nawet kija. Kilka mew morskich poruszając ciężko skrzydłami, powracało do swych nadbrzeżnych kryjówek. Mikołaj Starkos minął niebawem ostatnie domki miasteczka. Wszedł teraz na uciążliwą ścieżkę, która wije się dookoła akropolu Kelapha. Następnie przeszedł obok ruin twierdzy, założonej w tem miejscu przez Ville-Hardouina, w czasie gdy rycerze krzyżowi mieli pod swą władzą poszczególne miejsca Peloponezu. Gdy minął wreszcie kilka starych wież, które jeszcze po dziś dzień na skalistym brzegu się wznoszą, zatrzymał się i spojrzał poza siebie. Na nieboskłonie, za przylądkiem Gallo, zachodził księżyc, zanurzając się w fale morza Jońskiego. Tu i ówdzie błyszczały gwiazdy między postrzępionemi chmurami, które orzeźwiający podmuch wieczorny pędził po niebie. Gdy wiatr na chwilę ustawał, panowała dookoła cytadeli grobowa cisza. Na wodach zatoki poruszały się ledwie widoczne dwa lub trzy statki, kierując się w stronę Koron lub Kalamaty. Gdyby nie latarnie zawieszone u wierzchołków masztów, nie możnaby ich było wogóle dostrzec. W niektórych punktach wybrzeża paliły się ognie, odbijając się w falującej wodzie. Czy były to światła statków rybackich, czy też chat nadbrzeżnych? Trudnoby było to rozróżnić. Mikołaj Starkos powiódł dokoła wzrokiem, nawykłym już do ciemności. Oko żeglarza posiada często nadzwyczajną bystrość i pozwala mu tam coś jeszcze dojrzeć, gdzieby inni już niczego nie zobaczyli. W tej jednak chwili świat zewnętrzny zdawał się nie interesować zbytnio kapitana „Karysty”, który już nie jedno w swem życiu widział. Chłonął w siebie mimowoli powietrze ojczyzny, a raczej jej oddech. Stał bez ruchu, z ramionami na krzyż założonemi; jakby wykuty z kamienia. Głowa jego, z której obsunął się kaptur, była również nieruchoma. Tak minął kwadrans. Mikołaj Starkos patrzył przez cały czas na zachodnie niebo, ograniczone dalekim morskim horyzontem. Następnie podszedł parę kroków w górę skalistego brzegu. Jego wahanie się nie było przypadkowe. Przejęty był jakąś tajemną myślą, a ktoby go obserwował, powiedziałby może, że stara się uniknąć rozpoznania tego, czego właściwie przyszedł poszukać, – na tem wzgórzu za Vitylo. – Nie ma chyba nic bardziej jałowego, jak widok tego wybrzeża od przylądka Matapan aż do głębi zatoki. Nie kwitną tu ani drzewa pomarańczowe, ani cytrynowe, ani dzikie róże, ani wawrzyny; nie ma tam jaśminu z Argolidy, ani fig, ani poziomek czy też malin, ani też nic z tego co innym okolicom Grecji nadaje piętno bujnej, bogatej krainy. Nie rosną tu ani zielone dęby, ani klony, ani też drzewa granatu, któreby się jaśniejszą plamą na ciemnem tle cyprysów i cedrów odcinały. Wszędzie tylko skały, spadające za najmniejszem wstrząśnieniem wulkanicznego gruntu w fale zatoki. Z każdego kąta tej dzikiej krainy Magny wyziera pustka; z rzadka rozsiana ludność nie może się nawet z płodów tej krainy wyżywić. Znajduje się tam jedynie kilka napół obumarłych pinij, którym zrabowano ich żywicę. Odżywcze soki przestały już w tych drzewach krążyć; świadczą o tem głębokie bruzdy w korze. Tu i ówdzie wznosi się nędzny kaktus o kłujących kolcach, którego liście podobne są do małych, na pół ostrzyżonych jeży. Nigdzie natomiast, ani na skarłowaciałych krzakach, ani też na piaszczystej ziemi nie ma pożywienia dla kóz, które jak wiadomo zadowalniają się nawet najmarniejszą trawką. Po dwudziestu krokach przystanął Mikołaj Starkos ponownie. Następnie zwrócił się ku północnemu wschodowi, w tę stronę, gdzie odległy szczyt Tajgetu odcina się od jaśniejszego nieco nieba. Dwie gwiazdy, które weszły w tej chwili, zdawały się spoczywać na skraju horyzontu, jak dwa świecące punkty. Mikołaj Starkos stał bez ruchu. Oko jego spoczęło na małym drewnianym domku, ukrytym w wgłębieniu skały, w odległości pięćdziesięciu kroków. Była to skromna zagroda, leżąca samotnie w tej okolicy, okolona cierniowym płotem i kilku ogołoconemi z liśćmi drzewami. Dojście stanowiła stroma ścieżka. Na pierwszy rzut oka mieszkanie wydawało się zupełnie opuszczone. Płot był w złym stanie, tu porosły trawą, tam znów wyłamany, tak, że stanowił bardzo niedostateczną ochronę; psy i szakale, które nieraz przez tę okolicę przeciągały, spustoszyły już nieraz ten zapadły kąt maniackiej ziemi. Ordynarne zielsko i chwasty porastały tu i ówdzie ten przez ludzi opuszczony zakątek. Dlaczego jednak był on tak opuszczony? Właściciel tego kawałka ziemi umarł przed wielu laty. Wdowa po nim, Andronika Starkos, opuściła później kraj, aby przyłączyć się do tych nieustraszonych kobiet, które odznaczyły się tak zaszczytnie w walce o niepodległość Grecji. Z tego samego powodu nie zawitał do domu i syn od czasu gdy wyruszył w świat. Mikołaj Starkos urodził się tu, i tu spędził lata dziecięce. Ojciec jego schronił się do tego zakątka po długich latach uczciwej służby na morzu; unikał jednak zetknięcia się z ludźmi z Vitylo, albowiem ich dzikie zwyczaje były mu wstrętne. Posiadał pewne wykształcenie i zrozumienie dla przyjemności życia; na tem miejscu stworzył miłe gniazdko dla żony i syna. W zakątku tym żył długo w spokoju, nie zwracając niczyjej uwagi. Pewnego razu stawił opór niesłusznemu zarządzeniu władz tureckich i czyn ten przypłacił życiem. Przed tureckimi siepaczami bowiem nie można się było ukryć nawet w najzapadlejszym kącie. Po śmierci ojca osamotniona matka nie mogła utrzymać w ryzach niesfornego chłopca. Mikołaj Starkos uciekł z domu, a oddał swe wrodzone zdolności żeglarskie na usługi korsarstwa a raczej tych ludzi, którzy ten proceder uprawiali. Dziesięć lat przebywał już poza domem; matka zaś opuściła dom przed sześciu laty. W okolicy jednak krążyła pogłoska, że Andronika przebywa od czasu do czasu w domu. Niektórzy bowiem twierdzili, że widują ją w wielkich wprawdzie odstępach czasu, mimo że w czasie swych bytności unikała spotkań z ludźmi z Vitylo. Mikołaj Starkos nie odczuł nigdy tęsknoty za skromnym domkiem na skale, mimo że kilkakrotnie powracał do Magny. Nie pytał nigdy, czy matka jego odwiedza od czasu do czasu opuszczone domostwo. W czasie okropnych walk, które pustoszyły Grecję, odbiło się zapewne o jego uszy imię Androniki, imię które wzbudzić by w nim musiało wyrzuty sumienia, gdyby wogóle jeszcze sumienie posiadał. Dziś jednak zawinął Mikołaj Starkos do portu Vitylo, nie w tym jedynie celu, aby powiększyć załogę sakolewy o dziesięciu ludzi. Zmusiła go do tego chęć, a raczej jakieś nieprzeparte pragnienie, z którego nie umiał sobie zdać sprawy. Odczuwał pragnienie ujrzenia domu ojcowskiego, po raz ostatni może. Chciał dotknąć stopami ziemi, na której stawiał pierwsze kroki, odetchnąć w atmosferze tych murów, wśród których ujrzał światło dzienne i wymówił pierwsze słowa. Z tego tylko powodu wspinał się po tej stromej ścieżce i stał obecnie przed parkanem domostwa. Opanowało go dziwne niezdecydowanie. Nie ma bowiem tak zatwardziałego serca, któreby nie zabiło żywiej na widok ukochanych obrazów przeszłości. Nie ma nikogo, komuby nie było drogiem miejsce jego urodzenia, miejsce, w którem kołysała go matka. Niczyje nerwy nie mogą stępieć tak dalece, by nie zadrżały przy takich wspomnieniach. Podobne uczucia opanowały też Mikołaja Starkosa, gdy stanął na progu opuszczonego domu, w którym wewnątrz i zewnątrz panowała ponura i śmiertelna cisza. „Wejdę!… Tak!… Wejdę!…” Były to pierwsze słowa, które Mikołaj Starkos wypowiedział. Właściwie wyszeptał je tylko, czy to obawiając się, by go ktoś nie usłyszał, czy też nie chcąc budzić wspomnień przeszłości. Wejść do zagrody było bardzo łatwo, drzwi bowiem rozpadły się i kawałki zalegały ziemię. Należało tylko odsunąć rygiel i odemknąć drzwi domu. Mikołaj Starkos przekroczył ogrodzenie i zatrzymał się przed domem, którego napół przegniłe okiennice wisiały w zardzewiałych zawiasach. Ochrypły chichot puhacza, wypłoszonego z krzaku mastyksu zarastającego próg domu, przerwał ciszę nocną. Jakkolwiek Mikołaj Starkos był zdecydowany obejrzeć każdy kąt domu, to jednak zawahał się jeszcze; czuł się nieswojo albowiem opanowały go jakby wyrzuty sumienia. Czuł się wzruszony, a przytem i podrażniony. Zdawało mu się, że ojcowski dach zniknie mu z oczu, jakby protestując przeciw jego powrotowi i przeklinając go po raz ostatni. Zanim wszedł do domu, postanowił obejść go dookoła. Noc była ciemna. Nikt go nie widział a i on „nie widział i nie poznawał prawie siebie samego”. W jasny dzień nie odważyłby się tu przyjść. Czuł, że w ciszy nocnej zdoła mężniej stawić czoło nawałowi wspomnień. Podobnie jak złoczyńca, który ogląda miejsce swej przyszłej zbrodni, tak i on przeszedł ostrożnie wzdłuż ściany, obszedł rogi, częściowo mchem porosłe, dotykał ręką rozluźnionych kamieni, aby się przekonać, czy w tym domu-trupie tli jeszcze jakaś iskra życia, czy serce jego jeszcze bije. Od tyłu wyglądał dom jeszcze bardziej ponuro. Ukośne promienie zachodzącego już księżyca nie mogły tu dotrzeć. Powoli okrążył Mikołaj Starkos dom. Ciemne mieszkanie zachowywało niepokojące milczenie. Można było myśleć, że jest zaklęte przez czarnoksiężnika. Teraz zbliżył się od zachodniej strony do drzwi, aby je otworzyć, o ileby były tylko przymknięte, a wyważyć, gdyby je zamek silnie przytrzymywał. Krew zamgliła mu oczy. Widział „czerwono” jak się to mówi. Nie miał odwagi wejść do domu, który pragnął jeszcze raz odwiedzić. Zdawało mu się, że na progu ukaże się ojciec lub matka, z wyciągniętą ręką i przeklnie go, jego który był złym synem, złym obywatelem, zdrajcą rodziny i ojczyzny. W tej chwili otworzyły się powoli drzwi. Jakaś postać kobieca ukazała się na progu. Miała na sobie strój maniacki, bawełnianą spódnicę z wąską czerwoną obwódką, ciemny kaftanik, zesznurowany w pasie, a na głowie wielki brunatny czepek, obwiązany jedwabną chustką o narodowych barwach greckich. Twarz jej była pełna energji, dwoje czarnych oczu świeciło żywym blaskiem; cerę miała smagłą, podobnie jak rybaczki nadbrzeżne, a przytem wysoki wzrost i mimo przekroczonych sześćdziesięciu lat, dumną postawę. Była to Andronika Starkos. Matka i syn, którzy żyli przez tak długie lata zdala od siebie, stanęli teraz oko w oko. File:'The Archipelago on Fire' by Léon Benett 08.jpg Mikołaj Starkos nie spodziewał się zupełnie, że spotka tu swą matkę. Jej ukazanie się napełniło go dziwnem przerażeniem. Andronika zakazała mu ruchem ręki przestąpić próg domu i zawołała głosem, który czynił słowa jeszcze bardziej okrutnemi: „Mikołaj Starkos nie wejdzie już nigdy w dom swego ojca!… Nigdy!” Przerażony temi słowami, cofnął się syn nieco wstecz. Ta, która go w swem łonie nosiła, odpędzała go teraz precz, jak zdrajcę. Jeszcze raz postąpił naprzód. Ruch ręki, będący i groźbą i przekleństwem zarazem powstrzymał go. Mikołaj Starkos odwrócił się, opuścił zagrodę, pobiegł na stromą drożynę, prowadzącą ku brzegowi i począł umykać, co tylko sił w nogach, jakby go jakaś niewidzialna dłoń, która mu spoczęła na barkach pędziła w dół. Andronika, stojąc nieruchomo na progu domu, patrzyła za nim, dopóki nie skrył go cień nocy. Po dziesięciu minutach opanował się Mikołaj Starkos na tyle, że niktby nie zauważył w nim poprzedniego wzruszenia; doszedł do portu, zagwizdał na Gozza i wskoczył do lekkiej łodzi. Dziesięciu ludzi, wybranych przez Gozza znajdowało się już na pokładzie sakolewy. Bez słowa wszedł Mikołaj Starkos na pokład „Karysty” i dał załodze znak do podniesienia kotwicy. Rozkaz został szybko wykonany, ponieważ należało tylko rozpiąć żagle przygotowane już do wyhisowania. Dmący właśnie od strony lądu wiatr dopomógł przy wyjeździe z przystani. W pięć minut później, posuwała się „Karysta” pewnie i cicho po wodach zatoki. Na pokładzie i na lądzie panowała zupełna cisza. File:'The Archipelago on Fire' by Léon Benett 09.jpg Sakolewa nie ujechała jeszcze ani mili, gdy czerwony blask rozjaśnił grzbiety skał nadbrzeżnych. Płonęło domostwo Androniki Starkos. Ręka matki podłożyła ten ogień. Chciała zetrzeć z powierzchni ziemi to miejsce, gdzie jej syn przyszedł na świat. Długo nie odwracał kapitan oczu od ognia, który płonął na ziemi Magny. Śledził go w ciemnościach, aż do zagaśnięcia ostatniego błysku. Andronika powiedziała: „Mikołaj Starkos nie wejdzie już nigdy w dom swego ojca!… Nigdy!”
|