About: dbkwik:resource/XIuKbU5IJItV43mwzVm7cg==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Król przestworzy/10
rdfs:comment
  • Chociaż wuj Prudent i Phil Evans byli w głębi ducha przekonani, że aerostatek Robura jest nadzwyczajną maszyną, nie okazywali tego jednak po sobie. Szukali jedynie okazji do ucieczki, nie chcieli nawet podziwiać cudownego krajobrazu, jaki się roztaczał przed ich oczami, gdy Albatros szybował ku rozkosznym okolicom Pendżabu. W ciągu dnia „Albatros” szybował ponad Srinagar’em – Kaszmirem. – Gdybyśmy znajdowali się teraz w Europie– rzekł Phil Evans – myślałbym, że to Wenecja. – Gdybyśmy byli w Europie, wiedzielibyśmy jak znaleźć drogę do Ameryki – odpowiedział wuj Prutent. – Oczywiście. – Co jeszcze?
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
  • [[
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Rozdział
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
  • [[
adnotacje
  • Dawny|1932 r
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne
abstract
  • Chociaż wuj Prudent i Phil Evans byli w głębi ducha przekonani, że aerostatek Robura jest nadzwyczajną maszyną, nie okazywali tego jednak po sobie. Szukali jedynie okazji do ucieczki, nie chcieli nawet podziwiać cudownego krajobrazu, jaki się roztaczał przed ich oczami, gdy Albatros szybował ku rozkosznym okolicom Pendżabu. W Himalajach znajdują się strefy mokradeł, których wyziewy są bardzo szkodliwe dla zdrowia. Lecz cóż to ostatecznie mogła obchodzić „Albatrosa”, który kierując się w miejsce, w którem Hindostan graniczy z Turkiestanem i Chinami, szybował ponad objętemi febrą obszarami. Już w najwcześniejszych godzinach rannych roztaczała się przed oczami podróżnych wspaniała dolina Kaszmiru. Jest to najpiękniejsza kotlina Himalajów. Nawadnia ją Hydaspis, ten sam, którego brzegi widziały zastępy wojsk Pyrussa i Aleksandra, w decydującej bitwie o niezależność Persji. Rzeka płynie spokojnie swoim korytem, podczas gdy miasta założone na cześć zwycięstwa słynnego króla, dawno już znikły z powierzchni ziemi. W ciągu dnia „Albatros” szybował ponad Srinagar’em – Kaszmirem. Wuj Prudent i jego towarzysz mieli możność obejrzenia miasta, rozłożonego po obu brzegach rzeki, mostu rozpiętego jak struna, domów ocienionych wysokiemi topolami, z wysuniętemi naprzód balkonami, sieci kanałów, po których uganiała się niezliczona ilość łódek i bark, podobnych z tej wysokości do łupin orzechowych, wspaniałych pałaców, świątyń i meczetów: a wkońcu cytadeli Hari-Parvata, zbudowanej na wzgórzu, podobnie jak fort Paryża na Mont-Valerian’e. – Gdybyśmy znajdowali się teraz w Europie– rzekł Phil Evans – myślałbym, że to Wenecja. – Gdybyśmy byli w Europie, wiedzielibyśmy jak znaleźć drogę do Ameryki – odpowiedział wuj Prutent. „Albatros” szybował teraz ponad doliną Hydaspisu. Zaledwie na jakieś pół godziny zatrzymał się na wysokości niespełna dziesięciu metrów nad rzeką celem zaopatrzenia się przy pomocy kiszki gumowej w świeży zapas wody, potrzebny do uruchomienia akumulatorów. Przyjaciele nasi w jednej chwili obliczyli wszystkie szansę ucieczki i już gotowi byli wykonać swój plan, rzucając się z pokładu do wody, gdy z wszystkich stron liczne ręce złapały ich za ramiona. Byli obserwowani, zrozumieli całą niemożliwość ucieczki. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 25.jpg W każdym razie nie poddali się odrazu, stawiali pewien opór, usiłując nawet odepchnąć od siebie atakujących – ale załoga „Albatrosa” składała się na ich nieszczęście z silnych chłopców. – Moi panowie – rzekł do nich inżynier Robur – jeżeli macie już przyjemność podróżowania w towarzystwie Robura Zwycięscy, jak nazwaliście mnie zresztą sami, i jeżeli znajdujecie się na pokładzie „Albatrosa”, nie powinniście go opuszczać tak po angielsku, bo to nawet bardzo niegrzecznie. Phil Evans w ostatniej chwili powstrzymał swego towarzysza, rwącego się do popełnienia jakiegoś desperackiego kroku. Obaj skierowali się do swojej kajuty zawsze jeszcze zdecydowani uciec przy pierwszej sposobności choćby ten krok mieli przypłacić życiem. „Albatros” leciał na zachód. Owego dnia minął obszar Kabulistanu, granicę królestwa Heratu. Na trakcie, łączącym Rosję z angielskiemi posiadłościami, ukazały się olbrzymie tłumy ludzi, furgony i wozy z żywnością, jednem słowem to wszystko, co charakteryzuje armję w stanie marszu. Słychać było nawet odległe strzelanie z dział i karabinów; inżynier Robur nie mieszał się jednak nigdy w obce sprawy, dopóki go nie zaczepiono. Choć Herat był naprawdę kluczem Azji, nie obchodziło go to nic, w czyjej dłoni ten klucz się znajdował; w rosyjskiej czy angielskiej ręce. Ziemskie sprawy nie obchodziły wogóle tego nie znającego trwogi człowieka, który jedynie powietrze uznawał za wyłącznie swój teren. A zresztą wkrótce cały ten obraz zniknął im z oczu wskutek silnej piasczystej zawiei, która w tych okolicach jest rzeczą bardzo częstą. Podobna burza znana tu pod nazwą tobbadu, powoduje niejednokrotnie zagładę karawan. By uniknąć skutków osobliwej burzy, „Albatros” zmuszony był wznieść się o dwieście metrów wyżej i tem samem dostać się w czyściejszą warstwę powietrza. Z tą chwilą zniknęła im z oczu również granica Persji, wraz ze swojemi rozległemi wyżynami. Dalszy lot odbywał się już bez żadnych przeszkód, choć bowiem mapa tego kraju wskazuje pewne góry, dochodzą one zaledwie do średniej wysokości i nie zmuszały aerostatku do wzniesienia się w wyższe strefy atmosfery. Uczynił do dopiero łańcuch górski Elbrus u którego podnóża rozłożył się Teheran. Około 10 rano można już było rozpoznać szerokie fosy, otaczające pałac szacha, o murach wyłożonych fajansem. Strome brzegi fos sprawiały wrażenie najczystszych turkusów. Śliczny ten widok nie cieszył jednak długo oka, gdyż „Albatros” zmienił nagle kierunek i leciał ku północy. W kilka godzin później znajdowali się ponad jakiemś miasteczkiem na granicy perskiej, rozłożonem nad rozległą powierzchnią wodną której brzegów nie można było rozpoznać. Miastem tem był port Aschnarda, najdalej na południe wysunięta placówka Rosji, powierzchnią wodną morze – a raczej jezioro Kaspijskie. Można było rozpoznać miasto, zbudowane na wzór europejski, ponad którem górowała dzwonnica, o czerwonej jaskrawej kopule. „Albatros” leciał w kierunku morza, położonego trzysta stóp niżej, niż morze Śródziemne, Wieczorem znajdował się koło wybrzeża dawniej turkiestańskiego, a obecnie rosyjskiego, a następnego dnia, tj. 3 lipca szybował nad morzem Kaspijskiem. W miejscu tem nie był widoczny żaden ląd, ani azjatycki, ani europejski; na powierzchni morskiej można było zauważyć małe żaglowce popychane lekkim wiatrem lub t. zw. okręty pirackie o jednym maszcie, wreszcie łodzie krajowców zwane kajakami, służące do przejażdżki po morzu i do połowu ryb. Czasem tylko doleciała aż do pokładu aerostatku gęsta smuga dymu z kominów kanonierki, któremi państwo rosyjskie posługuje się jak policją wodną. Tego samego poranka sternik Tom Turner rzekł do kucharza Francois Tapage’a: – Zatrzymamy się nad morzem Kaspijskiem blisko czterdzieści cztery godziny. – Ślicznie – odpowiedział kucharz – przynajmniej raz będziemy mieli okazję łowienia ryb? – Oczywiście. Ponieważ przeszło czterdzieści godzin miało być zużyte na przelot nad morzem Kaspijskiem, mającem zaledwie dwieście mil (angielskich) szerokości i sześćset dwadzieścia pięć długości, musiano znacznie ograniczyć szybkość „Albatrosa”, a nawet czasami zatrzymywać go w powietrzu. Odpowiedź Toma Turner’a usłyszał znajdujący się przypadkowo na pokładzie Phil Evans. W tym czasie Frycolin zaczął napowrót lamentować i prosił nawet sekretarza Instytutu Weldona o wstawienie się za nim u swojego pana, by tenże spowodował wysadzenie go na ziemię. Nie odpowiadając nawet na tę bezsensowną prośbę, udał się Phil Evans na tylną część pokładu, by spotkać wuja Prudent’a i zachowując jaknajdalej idące ostrożności, powiedzieć, to, co usłyszał od Toma Turner’a i kucharza. – Phil Evans’ie – zauważył wuj Prudent – uważam, że nie potrzebujemy sobie robić żadnych złudzeń co do postępowania tego nędznika? – Z pewnością nie, – odpowiedział Phil Evans. – Mam wrażenie, że zwróci nam wolność, kiedy sam będzie chciał – o ile wogóle będzie kiedyś chciał. – To też musimy zdecydować się na wszystko by tylko opuścić „Albatrosa”. – Godny zachwytu aparat, trzeba to przyznać! – Możliwe, – zawołał wuj Prudent – ale jest własnością łotra, który wbrew naszej woli i łamiąc prawo zatrzymuje nas na jego pokładzie. W każdym razie aparat ten stanowi tak dla Ameryki jak i dla całego świata straszne niebezpieczeństwo. Jeżeli zatem nie uda się nam go zniszczyć… – Zacznijmy lepiej od ratunku samych siebie!… – odpowiedział Phil Evans. – A potem zobaczymy… – Przypuśćmy – odparł wuj Prudent. – Musimy więc starać się wykorzystać każdą sposobność. Według wszelkiego prawdopodobieństwa „Albatros” leci już teraz nad morzem Kaspijskiem, a potem skieruje się ku północy lub na południe tj. z Rosji do Europy. Doskonale. Gdziekolwiek staniemy, wszędzie aż do oceanu Atlantyckiego ratunek nasz jest zapewniony. A zatem każdej godziny bądźmy w pogotowiu. – Ale – zapytał Phil Evans – jak mamy uciekać? – Słuchaj pan, – odpowiedział wuj Prudent. – Zdarza się czasami, że „Albatros” jest w ciągu nocy oddalony od ziemi zaledwie o paręset stóp. Na pokładzie znajdują się liny różnej długości, a zatem przy niewielkiej dozie odwagi, możnaby się po nich spuścić nadół… – Tak – przytaknął Phil Evans – w tym wypadku i ja bym się nie namyślał. – Ja również – mruknął wuj Prudent. – Nadmienię jeszcze, że prócz sternika, nikogo więcej niema na pokładzie. Jedna taka lina leży właśnie na pokładzie i możnaby ją było odkręcić nie zwracając niczyjej uwagi. – Dobrze, dobrze – przerwał mu Phil Evans. – Z przyjemnością konstatuję, wuju Prudent’ie, że jest już pan daleko spokojniejszy, a to jest najważniejsze, jeśli ma się coś zrobić. Obecnie znajdujemy się nad morzem Kaspijskiem; wszędzie widać czółna. „Albatros” opuści się jeszcze napewno o wiele niżej i aby udogodnić łowienie ryb, zatrzyma się w miejscu… Czyżby nie można było wykorzystać tej sposobności?… – Ach, – jesteśmy przecież strzeżeni i to nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że jesteśmy zdani sami sobie – odpowiedział wuj Prudent. – Sam pan to widział najlepiej, gdy chcieliśmy skoczyć do Hydaspisu. – A któż zaręczy, że nie jesteśmy tak samo strzeżeni w nocy? – Wszystko jedno, trzeba z tem raz skończyć – zawołał wuj Prudent. – Trzeba skończyć z „Albatrosem” i jego łajdakiem właścicielem! Oto, jak dalece obaj koledzy klubowi – a szczególnie wuj Prudent – zaślepieni byli w swej nienawiści i gotowi do popełnienia szalonych czynów które i im przecież groziły niebezpieczeństwem. Poczucie własnej bezsilności wraz z pogardliwemi drwinami, któremi obdarzał ich Robur, a wreszcie ostre odpowiedzi, jakiemi ich ostatnio darzył – wszystko to czyniło ich położenie trudnem do zniesienia. Przepaść, dzieląca ich od Robura, z każdym dniem stawała się coraz głębszą Owego dnia jak codzień między Roburem a naszymi przyjaciółmi miała nastąpić ostrzejsza wymiana zdań, do której powód dał nie przeczuwający niczego Frycolin. Biedak widząc pod sobą bezgraniczne morze tak dalece się przestraszył, że począł lamentować i płakać jak dziecko lub jak murzyn co jest równoznaczne, murzyni są bowiem jak dzieci… – Ja nie chcę tutaj!… Ja chcę iść stąd! – krzyczał. – Nie jestem ptakiem!… Nie jestem stworzony do latania!… Żądam wysadzenia mnie na ziemię i to natychmiast! Zaraz! Rozumie się, że wuj Prudent nie myślał go wcale uspokajać. Przeciwnie nawet podjudzał go jak umiał w nadziei, że skomlenie murzyna doprowadzi Robura do pasji. Ponieważ Tom Turner i reszta załogi zajęci byli przygotowaniami do połowu ryb, Robur chcąc się pozbyć Frycolina wydał rozkaz zaprowadzenia go do kajuty. Murzyn krzyczał jednak dalej, bił pięściami w ściany kabiny i darł się ile miał siły. Można łatwo pojąć, że w tych warunkach wuj Prudent i jego towarzysz stali się przedmiotem ogólnej uwagi. Gdyby nawet udało im się rzucić z pokładu „Albatrosa” do morza, zostaliby niechybnie schwytani przy pomocy kauczukowej łodzi „Albatrosa”. Nie można było nic zrobić i Phil Evans zadowolnił się obserwowaniem połowu ryb, podczas gdy czerwony ze złości wuj Prudent powrócił do swojej kajuty. Wiadomo, że dno morza Kaspijskiego jest pochodzenia wulkanicznego i że wpadają do niego takie rzeki, jak Wołga, Ural, Kur, Kuma, Jemba i inne. Choć morze to nie ma żadnego połączenia z morzem Czarnem i Uralskiem, których poziom jest znacznie wyższy, jednak jest zarybione – naturalnie temi gatunkami ryb, które mogą znieść gorycz wody, pochodzącej ze źródeł naftowych, rozsianych na południu morza. Już sama myśl pewnej odmiany w menu, dawała załodze „Albatrosa” pewne zadowolenie, które aż nadto dokładnie można było zaobserwować po mowie jej i ruchach. – Baczność! – zawołał Tom Turner, godząc harpunem w wychylającą się z wody rybę. Był to wspaniały, długości siedmiu stóp jesiotr, z gatunku, zwanego przez rosjan bieługą, którego ikra przyprawiona solą, octem i białem winem stanowi najlepszy kawior. Możliwe, że jesiotry rzeczne są dużo smaczniejsze od morskich, a jednak i tego powitano na pokładzie „Albatrosa” z wielką radością. Jeszcze lepszy okazał się połów przy pomocy sieci, w której znalazło się wkrótce mnóstwo karpi, szczupaków i innych ryb, sprowadzanych z Astrachania przez smakoszów żywcem do Moskwy i Petersburga. Ryby te znalazły się na pokładzie – bez żadnych kosztów transportowych – i żywe napełniły kotły kuchenne załogi. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 26.jpg Następnie, ludzie Robura podnieśli linę, a gaskończyk Tapage (nazwisko to oznacza po polsku hałas, wrzawę) aż skakał z radości, krzycząc ile sił w płucach, zgodnie ze swem rodowem nazwiskiem. Jedna godzina wystarczyła w zupełności, by zapełnić rybami wszystkie beczułki i „Albatros” poszybował w dalszą drogę na północ. Przez cały czas połowu Frycolin ani na jedną chwilę nie przestawał krzyczeć, bić pięściami o ściany kabiny, jednem słowem zachowywać się jak wściekły. – Czy ten przeklęty murzyn nigdy nie nauczy się spokoju! – zawołał Robur, którego zaczynała już opuszczać cierpliwość. – Zdaje mi się, panie Robur, że on jednak ma zupełną rację – zauważył Phil Evans. – Być może – ale zdaje mi się, że i ja mam słuszność, skoro chcę sobie zaoszczędzić wrzasku! – odpowiedział Robur. – Panie inżynierze!… – rzekł, zjawiając się na pokładzie, wuj Prudent. – Czem mogę służyć, panie prezydencie Instytutu Weldona? Obaj zbliżyli się do siebie i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Inżynier wzruszył ramionami. – Na linkę! – zawołał. Tom Turner szepnął kilka słów dwóm marynarzom; wprowadzono Frycolin’a na pokład. Jakże przeraźliwie krzyczał, gdy sternik i marynarze sadowili go w koszu i wiązali kosz u końca liny. Była to jedna z lin, które wuj Prudent chciał użyć do ucieczki. Murzyn sądził początkowo, że mają go wieszać… ale okazało się, że ma tylko wisieć. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 27.jpg Spuszczono linkę i Frycolin zawisł na wysokości stu stóp w powietrzu. Teraz mógł krzyczeć i wrzeszczeć ile zechce; ale strach ścisnął go tak mocno za gardło, że nie mógł wydobyć z krtani nawet głoski. Wuj Prudent i Phil Evans nie chcieli dopuścić do tego barbarzyństwa, – poprostu jednak zostali odepchnięci. – To wstrętne!… – To barbarzyństwo! – krzyczał wuj Prudent, którego poprostu ponosił gniew. – Naturalnie! – odparł Robur. – To nadużycie władzy, przeciw któremu muszę jaknajgoręcej zaprotestować. – Co jeszcze? – Oświadczam, że zemszczę się przy pierwszej sposobności. – Mścij się pan, ile się panu podoba, panie prezydencie Instytutu Weldona. – Zemszczę się na panu i pańskich ludziach! Załoga „Albatrosa” słysząc sprzeczkę zbliżyła się do obu balonistów w zamiarach nie wróżących nic dobrego. Robur dał jednak znak swoim ludziom, żeby odeszli. – Tak, zemszczę się na panu i pańskich ludziach… – powtarzał wuj Prudent, którego starał się napróżno uspokoić jego kolega klubowy. – Jak się panu podoba – odpowiedział inżynier Robur, – Nie oglądając się na środki! – Dosyć – zawołał nagle groźnym tonem Robur – dosyć! Jest jeszcze więcej lin na pokładzie! Milcz pan… albo… pojedzie pan za burtę jak pański służący. Wuj Prudent zamilkł, ale nie ze strachu, tylko dlatego, że formalnie dusiła go złość. Phil Evans musiał go zaprowadzić siłą do kabiny. Od kilku godzin pogoda zmieniła się i występowały oznaki zbliżającej się burzy. Nasycenie atmosfery elektrycznością było tak duże, że z propelerów i balustrad „Albatrosa” sypały się iskry. Od północy, skąd nadciągała burza, kotłowały się gęste kłęby zbitych w jedną masę chmur, przecinanych ognistemi biczami wyładowań elektrycznych. Refleksy błyskawic rzucały miljardy światełek na powierzchnię morza i były tem żywsze, im niebo więcej się zaciemniało. „Albatros” dążył wprost ku burzy i za chwilę musiał się z nią zetknąć. A Frycolin? – Aerostatek ciągnął go za sobą w wątłym koszu, mknąc z szybkością stu kilometrów na godzinę. Trudno odmalować przestrach Frycolin’a, gdy zoczył wokół siebie błyskawice. Cala załoga „Albatrosa” wyległa na pokład; aerostatek manewrował starając się wzbić ponad burzę. „Albatros” znajdował się właśnie na wysokości około tysiąca metrów – gdy obok niego przeleciał ze strasznym hukiem piorun, a w kilka sekund później pokryły go płomieniste chmury. W tym momencie Phil Evans postanowił interwenjować na korzyść wiszącego w bezdnie powietrznej Frycolin’a. Robur nie czekał jednak na to pośrednictwo lecz sam już wydał odpowiednie rozkazy. Właśnie cała załoga zajęta była wyciąganiem na pokład kosza z Frycolin’em, gdy zwrócono uwagę na coraz wolniejszą pracę maszyn. Robur skoczył do środkowej rufy. – Pełną mocą naprzód! – krzyknął do maszynisty. – Musimy jaknajprędzej wzbić się ponad chmury. – Niemożliwe, panie inżynierze. – Dlaczego! – Dynamo odmawia posłuszeństwa. „Albatros” opadał coraz niżej. Przytrafiło się i nim to samo co bywa podczas burzy z nadawczemi aparatami telegraficznemi; akumulatory i dynamo działały z przerwami; to co stanowi tylko pewną niedogodność w wysłaniu depeszy, przekształcało się tutaj w groźne niebezpieczeństwo i mogło się skończyć katastrofą; aerostatek tracąc szybkość mógł runąć do morza. – Trzeba mu dać opaść – rzekł Robur – żeby wyszedł z tej niebezpiecznej strefy. Naprzód, wiara, zachować zimną krew. Wszedł na kapitański pomost. Załoga stała na posterunkach, gotowa każdej chwili do wypełnienia rozkazu swego pana. Chociaż „Albatros” zniżył się już na dobre kilkaset metrów, wciąż jednak znajdował się wśród grzmotów i błyskawic, które przelatywały obok niego jak rakiety. Lada chwila mógł w niego trafić piorun. Propelery obracały się coraz powolniej i gdy dotychczas aerostatek opadał tylko miarowo, teraz już groził formalnem runięciem w odmęty morskie. Gdyby zaś spadł i pogrążył się w wodzie, nie mogłaby go ocalić żadna ludzka siła. Ciężka chmura zawisła nad zmartwiałym statkiem. „Albatros” znajdował się nie więcej niż na sześćdziesiąt stóp nad powierzchnią morza i za dwie lub trzy sekundy musiał zetknąć się z siwemi grzywami fal. Moment ten wykorzystał Robur. Podbiegł błyskawicznie do środkowego pomostu, chwycił za dźwig wprowadzający w ruch maszyny pędne i wyłączył akumulatory. Aerostatek odzyskał momentalnie równowagę. Propelery zaczęły się obracać normalnie, powstrzymały upadek i „Albatros” utrzymując się przez chwilę na wysokości pięćdziesięciu stóp, uciekał teraz z nadzwyczajną szybkością przed burzą, którą też wkrótce pozostawił daleko za sobą. Nie trzeba nadmieniać, że Frycolin choć tylko przez kilka sekund, ale użył kąpieli. Gdy znalazł się na pokładzie był taki przemoczony, jakby dał nurka pod powierzchnię morza. Trudno uwierzyć, jak nie krzyczał. Następnego dnia, tj. 4 lipca przeleciał „Albatros” nad północną granicą morza Kaspijskiego.
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software