About: dbkwik:resource/XflVe2EG2FoWp4RXqxT6gQ==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Panicz/I/16
rdfs:comment
  • XVI Oczekiwany dzień nadszedł. Od wschodu słońca tłumy płynęły do Okorowa, barwne gromady kobiet, czarnych i siwych kapot męskich, białych sukien dziewcząt. Wszystkie drogi, ścieżki zapełniła ciżba ludzka, nawet miedzami wśród pól wiły się ruchome sznury idących. Okorów grał kolorami tęczy. Na obu kościołach powiewały chorągwie, łopot ich radował serca ludzkie, jako pierwszy sygnał rozpoczętej uroczystości. Plebania i opłotki wiejskie mieniły się różnobarwnymi chorągiewkami. Gromady ludzkie poubierane świątecznie zalegały ściśle plac przed nowym kościołem, gdzie wielka brama w kształcie wyniosłego łuku, tryumfalnie wznosiła czoło. Na szczycie widniał napis „Witaj pasterzu i błogosław nam”, nad nim zaś powiewała istna fala chorągwi. Bramę zdobiły wieńce z dębowych liści i świerków, obfite
Tytuł
  • |1
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
  • [[
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Część pierwsza
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
  • [[
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Helena Mniszkówna
abstract
  • XVI Oczekiwany dzień nadszedł. Od wschodu słońca tłumy płynęły do Okorowa, barwne gromady kobiet, czarnych i siwych kapot męskich, białych sukien dziewcząt. Wszystkie drogi, ścieżki zapełniła ciżba ludzka, nawet miedzami wśród pól wiły się ruchome sznury idących. Okorów grał kolorami tęczy. Na obu kościołach powiewały chorągwie, łopot ich radował serca ludzkie, jako pierwszy sygnał rozpoczętej uroczystości. Plebania i opłotki wiejskie mieniły się różnobarwnymi chorągiewkami. Gromady ludzkie poubierane świątecznie zalegały ściśle plac przed nowym kościołem, gdzie wielka brama w kształcie wyniosłego łuku, tryumfalnie wznosiła czoło. Na szczycie widniał napis „Witaj pasterzu i błogosław nam”, nad nim zaś powiewała istna fala chorągwi. Bramę zdobiły wieńce z dębowych liści i świerków, obfite pęki zbóż rozmaitych tworzyły piękną mozaikę na zielonym tle. Szeroki wieniec wrzosów otaczał wjazdowy łuk bujną, rozkwitłą ramą, niby z fioletowego pluszu. Nie było pstrokacizny i kwiatów, tylko rozwiana u góry tęcza chorągwi, jakby spadła z nieba, ciemnozielone warkocze liści i pęki pszenicy, niby złote guzy, srebrne kity żyta i trzęsienia płowych owsów. Łuk tryumfalny widny z daleka, zdawał się być kolumną wznowionej nadziei, wołał lud pod swe ramiona. – Chodźcie radować się, bijcie dzwony, a głośno! Ale dzwony miały jeszcze ciche serca. Z wieży kilka par oczu biegło na daleką drogę, gdy zobaczą na niej orszak, uderzą w spiż. Po obu stronach bramy wzdłuż drogi, stały szeregi białych dziewcząt ze sztandarami zdobnymi w szarfy, które niosły znów inne dziewczyny. Małe dziewczątka w bieli trzymały wieńce, lub gałązki sztucznych lilii. A za tą śnieżną wstęgą, tłum gęsty, zbity ciasno, już upojony. Powozy obywatelskie wysadzały przed tryumfalną bramą panie i panów. Byli już Turscy z Worczyna, Tulicka, Korzyccy i Brewiczowie. Ryszard Denhoff we fraku, z komitetowym znaczkiem na. klapie, krzątał się energicznie, pilnując porządku. Turski jak posąg, wyglądał na polityka, rozmawiał cicho z księżmi w strojach pontyfikalnych. W gronie zaś pań trzęsła się na cienkich nóżkach dziewięcioletnia Jadzia Brewiczówna, cała w muślinach, która miała witać biskupa wierszem w imieniu dzieci z danej okolicy. Egzaminowały ją panie dodając otuchy. Stary Korzycki z żoną, córkami i zięciem stał trochę dalej, trzymając się dyplomatycznie w środku, pomiędzy obywatelstwem i małą grupą osób z arystokracji. Zyzował uprzejmie na kółko szlacheckie, bokiem zaś posuwał się bliżej hrabstwu Korskich z Ciągini i Tulickiej ze swymi gośćmi. Panie Korzyckie okazywały mniej natchnienia do magnaterii, może z powodu, że przedstawiała się ona surowiej. Były tam postacie paru starców, ociężałe staruszki, kilka zaś młodszych osób na tym archaicznym tle zaciemniało się z konieczności, nie zachęcając. Większe wrażenie robiło towarzystwo średniego ziemiaństwa. Zebrane w nim grono pań i panów, zupełnie poprawnych, często wytwornych, pociągało wesołą swobodą ludzi stojących szczerze na ziemi. Tylko Gutek Korzycki manewrował tak, że okrągłą jego figurę widziano częściej w hrabiowskich szrankach. Wirował wśród nich holendrując umiejętnie na łyżwach zdawkowych frazesów. Z rozczuleniem całował ręce podawane mu z grzeczną obojętnością... Ofiarował się nawet torować drogę staremu Korskiemu, który miał pierwszy witać Ekscelencję. Irenę Turską otaczał wieniec młodziutkich panienek rozbawionych i nastrojonych. Pomiędzy nimi Osinowski i Tofek, ten, tak jak Ziula, z kodakiem w ręku, co chwila wybiegał na drogę czatując na banderię, Ziula sprzeczała się z nim o pierwszeństwo zdjęcia, lecz stary Turski przeciął ich zamiary krótką uwagą: – Mam nadzieję, że pochowacie te skrzynki? Ira, uważaj! Wyrok został wydany. Poskromiony Teoś odwrócił się gwałtownie do Ziuli, z zadowolonym szeptem: – Acha! Widzi pani? Nie można. – To przez pana, po co pan wyskakiwał na drogę? – A pani to pewno nie patrzała! Wodę ważyć, woda będzie! – Cicho! – zgromiła ich pani Turską. Denhoff pocieszył młodą parę, obiecując im dużo zdjęć ingresowych, które wykona pan Wroński. Nagle zadrżało powietrze. Jęknęły dzwony i od razu rozszalały się burzą tonów donośnych, porywających wichrem ekstazy. Jakby zarzewie ognia rzucił kto w tłumy. Zakotłowało się. Morze ludzkich głów parło do drogi, tłok zmącił szeregi bractw i białych dziewcząt. – Jadą, jadą! – buchnęły podniecone krzyki. Denhoff i Perzyński wybiegli na drogę. – Wolno tam, stać na miejscach! – wołał Ryszard wznosząc rękę, z kapeluszem, sam rozgorączkowany. Na wszystkich twarzach wykwitły rumieńce, nerwy zadygotały. Szalony prąd z żył uderzył do serca, zapał rósł, a dzwony grzmiących dźwięków rozkolebały się ponad tłumem hucznie, jakby natchnione uroczyście. Hej dzwony, nieście głos! Nie widać jeszcze banderii, ale tętent ziemia już oddaje. Zaraz ukażą się. Baczność! Oczy wszystkich utkwione na zakręcie drogi, chcą wzrokiem przebić chaty wiejskie świecące różowo w zachodzie słońca. Tam, oni już są, bo tętent rośnie. Już go i dzwony nie głuszą. O! jaki tętent! Czy husaria tu wali?!... – Jadą! Jadą! – zawył tłum. Wypadli z zakrętu drogi, pędzą jak huragan! Jaka moc! Mnóstwo nóg w szybkim biegu, końskie chrapy rozdarte, a nad nimi barwy granatowe z żółtym. Rój chorągiewek na wysokich proporcach. Miga się złoto barw. Słońce zachodząc rzuca swe pochodnie ogniste, roziskrza rozwiniętego już w potężne dzwona węża banderii. Burza nadlatuje, grzmot kopyt zlewa się z okrzykiem tysięcy piersi. – Worczyńska naprzód! Wiwat! Wiwat! A oni gnają, już są tuż, tuż... Jeszcze chwila i wpadają szeregami pomiędzy tłum. – Witajcie bracia! Czołem! Czołem! – huknął pan Wojciech najgrubszym basem. Paszowski w czamarze granatowej z żółtym szamerowaniem, stoi w strzemionach, kłania się rogatywką z czaplim piórem, na prawo i lewo i woła jak przez tubę. – Mości państwo wiwat! Niech żyje ekscelencja! – Wiwat Paszowski! – odpowiada tłum. Huczą kopyta końskie, aż ziemia jęczy, szum niezmierny przed i za nimi. Widać trzepocących się moc chorągiewek jaskrawo żółtych, jak pęd płomieni. Przelecieli. – Turów, Turów wali! – Maryś – krzyknęła Ira w zapale. Młody Turski na białym koniu, w ułańskiej kurcie i karmazynowej opończy, zerwał z głowy batorówkę z białym barankiem i powiewa nią wołając: – Jesteśmy już, Wiwat! – Maryś! Maryś! – Młody pan z Turowa! – Turski, patrzcie! – brzmią dokoła podniecone wołania. Wiewają chustki pań. Stary ojciec Marysia rozpromienił się na widok swego jedynaka, jak młodzieniec. Duma strzeliła mu z oczu i uczuł w sobie potężny poryw miłości dla świetnego syna. Zapał patriotyczny udzielił się i jemu. Ale wtem zobaczył przed sobą wdzięczną postać panny Korzyckiej i... zmatowiał. Maryla wpatrzona była w pędzącego ułana jakoś dziwnie, jasna, cicha, oczarowana. A oni właśnie dobiegali do bramy. Entuzjazm rósł. – Brawo Turski! – zawołał Ryszard ogniście. – Denhoff na koń! Do szeregu! – odpowiedział Maryś. Banderzyści wpadli w bramę czwórkami. Idą, aż powietrze drży. Rosną serca patrzących, bo to sama młodzież junacka, silna, niby las młodych dębów. Nad nimi wichura karmazynowych płatków, świecą w zachodzie jaskrawą purpurą. Zapał dosięga szczytu. Przelecieli. Irena była jak w ukropie, ale musiała jeszcze powstrzymywać kuzynki, bo aż skakały machając chustkami. Teraz banderia z Zapędów. Prowadzi Miecio Korzycki, chłopaki jak promień zorzy. Jadąc salutuje zebranym masom ludu. Za nim trzepocą się malinowe sztandarzyki, niby ptaki z wyraju. Znowu tętent huczący. Sadzi oddział wspaniały jak gwardia. Pyszne konie w rynsztunkach średniowiecznych, brzęczących zwycięsko.Dźwięk i chrzęst płynie od nich, niby huk morskich fal. Ciężko idą. Jeźdźcy, wszystko chłopy na schwał, przybrani po husarsku. Wiewają kierezje, pozłociste kity, sterczą pióra. Nad nimi las proporczyków z rozwianą wichurą krwawych sztandarków. Miga się czerwień! Przed frontem Wroński u sumiastym wąsie, strojny w lamparcią skórę na plecach grzmi na cudnym arabie, aż warczą kopyta. Nowy entuzjazm. – Wiwat wodzewska! Wiwat Denhoff – wołają z tłumu. – Hej! – moje zuchy! Naprzód! Dalej wiara! Marsz, marsz! – ryczy Denhoff jak opętany. – Brawo! Brawo Denhoff! Brawo wodzewska! Przelecieli! Potem okorowska, Konstanty Leśniewski na przodzie, barwy białe z niebieskim. – Tęgi zuch, ale i nic więcej – mruknął stary Turski. Leśniewski wygląda jak Bartosz Głowacki z powierzchowności na koniu wcale dziarskiej, tylko uśmiecha się nazbyt tryumfalnie. To psuje efekt. Lepsze byłoby szczere przyznawanie się całą postacią do „parobecek ci ja”. Ale z tłumu pań rozległ się nagle zachwycony, głos: – Kocio! Kociutek! Widzicie panie mego Kociutka? Brawo! Brawo! To matka Leśniewskiego okazywała swój zapał macierzyński. Rozbłysły na twarzach uśmieszki, Maryla bez ceremonii parsknęła śmiechem: – Troskliwa mama! Jeszcze jedna banderia. Pędzą ostro. Barwy pomarańczowe. To z Chodzynia Perzyński wyszedł naprzeciw nich. Okrzyk tłumu powtarza się. Przelecieli. – Ale co to jest? nowy hufiec nadlatuje, jakby na sokolich skrzydłach. Fala zielonych sztandarów, pióra białe na czapkach. – Co to jest? Skąd? Czyja? – brzmią pytania. Huragan koni i ludzi wpada w zaciekawione szeregi. Prowadzi młodzieniec nikomu nie znany, przystojny i bardzo ognisty. – Kto to jest? Pewno banderia z innej parafii? – Hej szeregi płyną! Przebiegli! A twarze obecnych spoważniały. Ukazało się odkryte lando zaprzężone w szóstkę siwoszów z forysiami. Cisza zapanowała głucha, jak w lesie po przelocie letniej burzy. Tylko dzwony huczały. Oczy wszystkich spoczęły na powozie. Gdy dojrzano w nim fiolety biskupa, gruchnął okrzyk pełen radości i serdecznej nuty. Lando stanęło. Stary hrabia Korski zgarbiony, z białą głową, ciężko posunął się na spotkanie. Za nim ruszył Turski, który dał się uprosić do tej roli. Ale najpierw witali księża, po czym wręczono Ekscelencji pięknie rzeźbioną tacę z chlebem i solą, dar parafian. Minął kwadrans nieledwie, zanim ucichły głosy męskie witających, przedźwięczał cichy głosik Jadzi Brewiczówny i przytłumiony organ dziękczynnej mowy biskupa. Wówczas cała procesja ruszyła poważnie do starego kościoła. Płynął nad tłumem baldachim i różnokolorowe, uroczyste sztandary. Biskupa prowadził pan Brewicz i jeden z gospodarzy wiejskich, najbardziej poważany. Ze śpiewami, z echem dzwonów płynął potop ludzki do ciasnych ścian szarej świątynki. A niosła go wiara i zapał.
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software