abstract
| - Kim jest Robur, o którym nic więcej niewiadomo oprócz samego nazwiska? Czy całe swoje życie przebywa w powietrzu? Czy jego aerostatek nigdy nie odpoczywa? Czy posiada jakąś niedostępną dla stopy ludzkiej kryjówkę, w której jeśli nie wypoczywa to przynajmniej zaopatruje się w zapasy? Byłaby to rzecz szczególna, gdyby to przypuszczenie nie odpowiadało prawdzie. Przecież najpotężniejsi nawet władcy powietrza – orły szybkobieżne posiadają gniazda, w których wypoczywają po trudach podróży. A dalej: Co inżynier Robur ma zamiar zrobić z dworna więźniami, którzy są dla niego tylko niepotrzebnym balastem? Czyżby chciał ich trzymać w swej mocy i skazać na wieczne krążenie w powietrzu? Czy też po przeleceniu Afryki, Południowej Ameryki, Australji, Azji i oceanów Indyjskiego, Atlantyckiego i Spokojnego, chciał ich obdarzyć swobodą, rzekłszy może: – A teraz, moi panowie, nie będziecie już chyba przeciwnikami dewizy „cięższe od powietrza!” Narazie na te niepokojące pytanie nie można było dać żadnej konkretnej odpowiedzi; było to tajemnicą przyszłości, która pewnego dnia zostanie niewątpliwie odsłoniętą. Tymczasem ptak Robura próbował jakby odnaleźć bezpieczne gniazdo na północnym brzegu Afryki. Przez cały dzień krążył, lecąc to wolniej to prędzej, od przylądka Bon do Kartaginy, ponad całym obszarem Tunisu. Potem skręcił jednak raptownie w wnętrze kraju i poszybował nad cudowną doliną Medjerdy, ponad skrytym w kaktusach i różach brzegiem rzeki. Z nadejściem nocy „Albatros” przelatywał granicę Krumiry i jeżeli nie spał jeszcze jakiś krumir i ujrzał lecącego nad sobą olbrzymiego orła, napewno padał twarzą na ziemię i prosił Allaha o wzięcie go w opiekę. Na drugi dzień widoczną byta Bona, a później prześliczne wzgórza tej okolicy, nieco dalej Philippeville, obecny Algier, ze swoim łukowatym portem i wspaniałemi winnicami, których zielone zarośla nadają tak oryginalny charakter całej okolicy, jakby była wyciętą z cudownych obrazów Burgundji. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 31.jpg Pięćsetkilometrowy spacer powietrzny ponad dużym i małym Kabylistanem skończył się około południa na wysokości Kasbah w Algierze. Jaki cudowny widok ukazał się teraz oczom pasażerów aerostatku! Obszar pomiędzy przylądkiem Matifu a Pescade usiany pałacami i domkami krajowców; bajeczne doliny pokryte płaszczem winnic; ciemno błękitne morze Śródziemne, po którem płynęły, podobne do małych łodzi, olbrzymie parostatki. W ten sposób dolecieli do Oranu i mieszkańcy jego zgromadzeni w ogrodach cytadeli, ujrzeli jak aerostatek znikł wraz z blaskiem pierwszych gwiazd. Lekkie skrzywienie steru i „Albatros” poszybował na południowy wschód. Nazajutrz wuj Prudent i Phil Evans ujrzeli żółte piaski Sahary. 8 lipca została przebyta następująca marszruta: najpierw aerostatek przeleciał ponad maleńką plamą Géryville, które podobnie jak Laghnat, założone zostało na samym skraju pustyni, by ułatwić podbój jej przez kabylów, następnie pasażerowie ujrzeli Stille; podróż odbywała się przy niesprzyjającym wietrze. Potem „Albatros” szybował nad pustynią, raz wolniej i zupełnie powoli nad oazami to znów wprost z dziką chyżością, pozostawiającą daleko wtyle szybkość lotu sępów i orłów. Niekiedy trzeba było nawet strzelać do tych groźnych drapieżników, kiedy w liczbie dwunastu lub piętnastu rzucały się na aerostatek. „Albatros” leciał nad wielką Saharą, gdzie w niektórych okolicach widać było jeszcze ślady obozowiska Abd-el-Kader’a. Tu właśnie, a zwłaszcza wśród sprzymierzeńców Beni-Myel’a podróżni są narażeni na groźne niebezpieczeństwa. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 32.jpg W pewnej chwili „Albatros” musiał wzbić się wyżej, chcąc ujść szalejącemu w pustyni samumowi. Pędzone do góry tumany żółtawego piasku, podobne były do fal wzburzonego oceanu. Trudno było sobie wyobrazić bardziej urozmaiconą panoramę, ponad tę, jaką oko obejmowało tutaj w dalekiej perspektywie. Po okrytych bujnem zadrzewieniem wzgórzach następowały siwe faliste okolice, podobne do arabskiego zawoju; wdali lśniły w słońcu oazy, potoki górskie, lasy palmowe i zrzadka porozrzucane chaty tubylcze, wśród których górował niekiedy meczet, siedlisko zwierzchnika religijnego wiernych, wielkiego szeika Marabuta Sidi. W ciągu nocy zrobiono wiele setek kilometrów. Gdyby „Albatros” chciał się teraz zatrzymać, znalazłby się nad ukrytą w gęstwinie palm oazą Uargla. Zupełnie wyraźnie widać było miasto, przecięte jakby na trzy części, na stary pałac sułtański, coś nakształt warowni, na domki mieszkańców budowane ze zwałów skalnych i na znajdujące się w kotlinie studnie artezyjskie, z których aerostatek mógłby nabrać świeży zapas wody, gdyby nie posiadał jeszcze starego zapasu nabranego z Hydaspisu w dolinie kaszmirskiej. „Albatros” został zauważony przez arabów, mozabitów i murzynów, zamieszkujących oazę Uarglę; powitały go strzały karabinowe, które na szczęście nie dosięgły celu. Zapadła potem noc, cicha noc pustyni, której tajemnice tak poetycznie odtworzył Felicjan David. Aerostatek szybował w kierunku południowo wschodnim; o północy przeleciał ponad skrzyżowaniem szlaków karawan, odkrytym w r. 1859 przez nieustraszonego Duveyrier’a. Dokoła panowała głęboka ciemność. Tak głęboka, że nie można było dojrzeć nawet śladu drogi wiodącej przez Saharę, zbudowanej według planów Duponchel’a, która łącząc początkowo Algier z Timbuktu biegła przez Leghnat i Gardaia, a później została przedłużona do Gwinei. „Albatros” znajdował się w strefie równikowej. Tysiąc kilometrów od granicy pustyni Sahary przeleciał ponad szlakiem, na którym w r. 1846 poniósł śmierć major Loiny; po przecięciu, następnie, szlaku karawan wiodącego z Marokka do Sudanu, szybował znów nad Saharą i wsłuchiwał się w „pieśń pustyni” jak nazywają ów łagodny, melancholijny szmer, zdający się wydobywać ze środka ziemi. W tym czasie zaszedł charakterystyczny wypadek; na dużej wysokości leciała olbrzymia chmura szarańczy, z której część opadła na pokład „Albatrosa”; stało się to tak nagle, że aerostatek omal nie runął wdół pod ciężarem wielkiej ilości owadów. Na szczęście Tom Turner zorjentował się szybko w sytuacji, załoga sprawnie usunęła szarańczę z propelerów i pokładów, prócz części którą zachowa Francois Tapage. Przyrządził z tłustych owadów apetyczną potrawę. Frycolin, jedząc ten przysmak, zapomniał nawet o swoim strachu. – Smakuje znakomicie, jak najlepsze kraby! – mówił. Znajdowano się teraz w odległości tysiąca ośmiuset kilometrów od oazy Uargli, prawie na północnej granicy niezmierzonego królestwa Sudanu. Około drugiej po południu ujrzano jakieś miasto, rozłożone na brzegu wielkiej rzeki. Rzeką tą był Czarny Nil a miastem Timbuktu, Afrykańską tę Mekkę widziało dotąd niewielu podróżnych starego świata, Batonta, Khazan, Imbert, Mungo-Park, Adams, Loiny, Laillé, Barth, Lenz lecz od dziś dzięki swej przygodzie będą mogli o niej opowiadać de visu, de auditu, a ponadto de olfactu, również dwaj amerykanie – o ile wogóle kiedyś wrócą do ojczyzny. De visu, ponieważ mogli zaobserwować olbrzymi pięcio czy sześcio kilometrowy trójkąt tworzący miasto; – de auditu, gdyż owego dnia odbywał się tam jarmark, podczas którego nie obeszło się bez krzyków i wrzawy; de olfactu, ponieważ zmysł smaku był niezbyt mile podrażniony zapachami, unoszącemi się z placu Yubu-Kauw, na którym obok pałacu królewskiego wznosiły się hale mięsne. Inżynier Robur uznał za stosowne zwrócić uwagę prezydenta i sekretarza Instytutu Weldona, że najwyższy czas, by. przyjrzeć się królowej Sudanu, znajdującej się obecnie w rękach Tonarega z Laganetu. – Timbuktu, moi panowie! – rzekł tym samym tonem, jakim dwanaście dni przedtem powiedział: – Indje, moi panowie! Następnie, uzupełnił swą informację, mówiąc: – Timbuktu, znajduje się pod 18 stopniem północnej szerokości geograficznej i 5 stopniem długości zachodniej od południka Paryż, na wysokości dwustu czterdziestu pięciu metrów ponad poziomem morza Śródziemnego. Miasto liczy dwanaście do trzynastu tysięcy mieszkańców, którzy od niepamiętnych czasów słyną ze swej sztuki i wiedzy. Może macie panowie życzenie, żebyśmy zatrzymali się tutaj na kilka dni? Propozycja inżyniera wywołała ironiczny uśmiech na ustach obu przyjaciół klubowych. Coprawda dla obcych nie jest to może zbyt bezpieczne znaleźć się między tymi murzynami, berberami, fellahami i arabami, którzy tu zamieszkują, szczególnie jeśli się zważy, że „Albatros” mógł im nie przypaść do gustu. – Mój panie – odpowiedział tym samym tonem Phil Evans – za przyjemność opuszczenia pana chętnie narazimy się na niebezpieczeństwa, które mogą nas spotkać ze strony krajowców. Każde więzienie jest jednakowe, ale Timbuktu jest zawsze jeszcze lepsze od „Albatrosa”. – To rzecz gustu – odparł inżynier Robur. – Na wszelki wypadek nie mogę jednak zezwolić na ten awanturniczy krok, gdyż jestem osobiście odpowiedzialny za bezpieczeństwo gości, którzy uczynili mi zaszczyt, że ze mną podróżują. – A więc nie zadawalnia się pan już, panie inżynierze – rzekł, nie mogąc się powstrzymać, wuj Prudent – rolą dozorcy więzienia i jeszcze nas pan obraża. – Nie było w tem ani krzyny żartu, proszę panów. – Czy na „Albatrosie” niema broni? – Owszem, jest nawet cały arsenał. – Dwa rewolwery najzupełniej wystarczą… jeden dla mnie, a drugi dla pana. – Pojedynek – zawołał Robur – pojedynek, który jednego z nas mógłby kosztować życie! – Musi kosztować! – Nie, panie prezydencie, postanowiłem sobie utrzymać pana przy życiu. – Aby być pewnym, że i pan także będzie żyć. To bardzo mądre. – Mądre czy niemądre, ale mnie się tak podoba. Wolno panom myśleć o tem, co im się żywnie podoba, a nawet zaskarżyć mnie do sądu. – Zrobiliśmy to już, panie inżynierze Robur! – Hola, doprawdy? – A czy zrzucenie odpowiedniego pisma podczas lotu nad Europą, było rzeczą tak bardzo już trudną? – Zrobili to panowie? –spytał Robur. – A gdybyśmy zrobili? – Gdybyście to zrobili zasłużylibyście… – Na co, panie inżynierze? – Żeby wślad za tym pismem wylecieć z pokładu „Albatrosa!” – A więc zrzuć nas pan z niego… zrobiliśmy to! – zawołał wuj Prudent. Robur podszedł do obu dżentelmenów. Na znak z jego strony nadbiegli Tom Turner i kilku jego kolegów. Władca „Albatrosa” miał nieprzepartą chęć, żeby wykonać swoje pogróżki i jedynie z obawy, aby nie popełnić tego bądź co bądź barbarzyńskiego kroku, zawrócił na pięcie i ukrył się w swej kajucie. – Ślicznie! – rzekł Phil Evans. – Czego ten gbur nie śmiał wykonać – mruknął wuj Prudent – ja zrobię, tak, ja zrobię! W tym momencie mieszkańcy Timbuktu zgromadzili się na placach i ulicach miasta, a nawet na tarasach amfiteatralnie zbudowanych domów. We wszystkich częściach miasta, w bogatych dzielnicach Sankor i Saraham, i w najbiedniejszych kulistych lepiankach rzucano groźne klątwy i przekleństwa na powietrznego potwora. W każdym razie było to mniej szkodliwe od kuli karabinowej. Gdyby „Albatros” opuścił się na ziemię zostałyby z niego wkrótce tylko szczątki. Przez kilka godzin ścigały aerostatek prześcigające się nawzajem gromady bocianów, ibisów i jarząbków, które jednakże „Albatros” w krótkim czasie pozostawił daleko za sobą. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 30.jpg Pod wieczór usłyszano głuchy pomruk licznych słoni i bawołów, ciągnących po tej wyjątkowo żyznej okolicy. W ciągu dwudziestu czterech godzin jakie upłynęły od chwili przelotu nad południkiem zero do momentu osiągnięcia drugiego stopnia długości geograficznej oglądali bez przerwy wspaniałe widoki. Gdyby jakiś geograf mógł rozporządzać podobnym aerostatkiem, jakże łatwo sporządziłby wówczas topograficzne zdjęcia kraju, oznaczyłby wysokość poszczególnych miejscowości, określiłby bieg rzek i ich dopływów a wreszcie oznaczyłby dokładnie położenie miast i wsi. Wtedy na mapach środkowej Afryki nie byłoby tyle wolnych miejsc, zapełnionych obecnie bladym kolorem – nie byłoby tych punktowanych granic, doprowadzających kartografów do rozpaczy. Rankiem 11 lipca przeleciał „Albatros” nad górami północnej Gwinei, między Sudanem a Golfem. Na dalekim widnokręgu wznosiły się w niewyraźnym narazie zarysie góry Konga królestwa Dahomey’u. Od chwili odlotu z Timbuktu wuj Prudent i Phil Evans zaobserwowali, że aerostatek szybuje w kierunku z północy na południe. Czyżby „Albatros” zamierzał oderwać się od lądu stałego i odważył się puścić nad Atlantyk? Podobny obrót rzeczy nie byłby dla obu dżentelmenów zbyt przyjemny. „Albatros” szybował teraz tak powoli, jakby wzdragał się opuścić ląd afrykański. Inżynier Robur nie myślał jednak o powrocie; zwolnił bieg aerostatku tylko dlatego, że uwagę jego zwrócił kraj nad którym przelatywał. Wiadomo i inżynierowi Roburowi nie było to również rzeczą nieznaną, że najpotężniejszem państwem na zachodniem wybrzeżu Afryki jest królestwo Dahomey. Chociaż dość silne, by się móc zmierzyć z sąsiedniemi państwami posiada granice niezbyt rozległe, gdyż wynoszące zaledwie dwadzieścia siedem mil angielskich z północy na południe i około sześćdziesięciu mil ze wschodu na zachód; liczba mieszkańców sięga natomiast cyfry 800.000, od czasu aneksji obszaru Azdrah i Wydoch. Jeśli królestwo Dahomeyu pod względem obszaru nie jest duże, to mimo to ma prawo, by o niem mówiono, choćby ze względu na okrucieństwa, jakie popełniane są przy każdym nowym roku i ofiary w ludziach, poświęcanych każdemu zmarłemu królowi. Co więcej, król Dahomeyu przyjmując u siebie jakąś dostojną osobę albo podejmując jakiegoś posła sąsiedniego państwa, każe mu w darze ściąć tuzin jeńców; funkcję tę wykonuje sam minister sprawiedliwości, „Minghan” i czyni to znakomicie. W czasie gdy „Albatros” przelatywał nad granicą Dahomeyu, zmarł właśnie król Lahadu i cała ludność dążyła do stolicy na uroczystość wstąpienia na tron nowego króla. Ruch panujący w murzyńskiem państwie nie uszedł uwagi Robura. Przyglądał się z zaciekawieniem karawanom udającym się do Abomey i uroczemu krajobrazowi tego żyznego zakątka Afryki. Przez kraj przebiegały dobrze utrzymane szosy, prowadzące przez wyżynę zarosłą wysoką trawą. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się pola kukurydzowe, lasy pełne wspaniałych palm kokosowych, drzew pomarańczowych, mangowych i cudownych kwiatów, których zapach docierał aż do pokładu aerostatku; wśród gęstych zarośli uwijały się z wrzaskiem całe gromady papug i kardynałów. Przechylony przez balustradę pokładu inżynier Robur zamienił zaledwie parę słów z Tomem Turnerem. Mieszkańcy Dahomeyu nie widzieli widocznie „Albatrosa”, gdyż aerostatek szybował dotychczas prawie wyłącznie nad chmurami. Około jedenastej ukazała się stolica, miasto Abomey, otoczone na dwanaście mil dokoła murem obronnym i fosą, o szerokich, równoległych ulicach i dużym pałacu Królewskim, stojącym na rozległym reprezentacyjnym placu. Wszystkie budynki przewyższała wieża, położona niedaleko placu straceń. Z tej wieży podczas wielkich uroczystości zrzucano ludowi przywiązanych do wiklinowych koszy jeńców i trudno jest sobie doprawdy wyobrazić wściekłość, z jaką mieszkańcy rozrywali formalnie na sztuki ciała tych nieszczęśliwych. W jednej części zabudowań pałacu królewskiego koszaruje cztery tysiące wojowników i to bynajmniej nie najgorszych. Myt grecki o amazonkach został tu wcielony w życie. W królestwie Dahomeyu służbę pełnią kobiety. Jedne noszą niebieską koszulę przepasaną czerwoną lub niebieską wstęgą i białe spodnie w niebieskie pasy na których są nawłóczone inne jeszcze białe krótkie spodenki; za pasem mają zatkniętą ładownicę. Inne są uzbrojone w niezgrabną strzelbę i sztylet o krótkim ostrzu; na głowie mają rogi antylopy zczepione żelaznym pierścieniem. Inne jeszcze ubrane w napół czerwoną, napół niebieską narzutkę za broń mają jakąś żelazną puszkę opatrzoną starą żelazną rurą. Inne wreszcie, noszą coś w rodzaju niebieskiego płaszcza i krótkie białe majteczki; są to prawdziwe westalki, cnotliwe jak sama Djana i jak ona uzbrojone w łuk i strzały. Gdy doliczymy do tych amazonek jeszcze pięć do sześciu tysięcy wojowników w wełnianych koszulach, przepasanych wstęgą dokoła bioder, będziemy mieli cały przegląd armji Dahomeyu. Abomey było dzisiaj zupełnie puste, gdyż król i dwór jego, łącznie z armją żeńską i męską i cała ludność, wszyscy opuścili stolicę, by podążyć do oddalonego o kilka mil miejsca ceremonji, znajdującego się na placu ocienionym rozłożystemi drzewami. Na wzniesieniu tysiące mieszkańców oczekiwało chwili ofiarowania jeńców ku czci zmarłego króla. Około drugiej „Albatros” zaczął się opuszczać wdół. Na miejscu ceremonji znajdowało się około sześćdziesięciu tysięcy mieszkańców, przybyłych tutaj ze wszystkich części królestwa, z Midah’u, Karapay’u, Azdrah’u, Tombory i ze wszystkich miast i wsi. Nowy król – silny dwudziesto pięcioletni dryblas imieniem Bu-Stadi – siedział na małem wzniesieniu, ocienionem grupą rozłożystych drzew. Przed nim stał jego cały dwór, armja męska i żeńska i cały naród. U podnóża owego wzniesienia orkiestra złożona z pięćdziesięciu muzykantów grała na najróżnorodniejszych barbarzyńskich instrumentach, wydających surowe, nieokreślone dźwięki. Warczał duży bęben obity skórą wołu; trzaskały, jak kastaniety żelazne pręty; dzwoniły dzwonki, rzępoliły podobne do gitar instrumenty, piszczały flety z trzciny bambusowej, głusząc swym przeraźliwym tonem całą orkiestrę. Co chwila odzywały się strzały z karabinów, żelaznych puszek napełnionych prochem, czasem odezwał się jakiś odwieczny moździerz, zagrażając starą odskakującą przy wystrzale lawetą życiu artylerzysty. Nad tem wszystkiem górował nieopisany rwetes i wrzask widzów, wściekłe okrzyki wojowników, tak, iż chwilami nie było nawet słychać huku moździerza. W jednym z zakątków wyżyny stali zbici w gromadę i strzeżeni przez straż jeńcy, poświęceni zmarłemu królowi jako orszak w zaświaty, którego brak każdy zmarły król mógł uważać sobie za obelgę. Na pogrzebie Ghozo’sa, ojca Bahadu’sa, syn jego złożył ofiarę z trzech tysięcy sług, Bu-Stadi nie mógł pozostać wtyle za swoim przodkiem. Zmarły musiał mieć przecież całą rzeszę gońców, szafarzy, podczaszych i kuchmistrzów. Całą godzinę trwały przemowy i pogwarki, przeplatane tańcami wykonywanemi przez bajadery i amazonki, okazujące cały swój wojowniczy wdzięk. Wreszcie nadeszła godzina kaźni. Robur, który doskonale znał krwawe ceremonje w Dahomeyu, nie spuszczał oka z mężczyzn, kobiet i dzieci, które za chwilę miały pójść pod nóż. Minghan stał u podnóża wzgórza, dzierżąc w prawej ręce katowski miecz, opatrzony u rękojeści metalowym ptakiem, dla nadania mu większej wagi. Tym razem jednakże nie był sam; robota była bowiem za ciężka jak na jednego kata. Otaczał go rój stu podobnych katów, którzy jednem uderzeniem miecza odrąbywali głowy od tułowia. „Albatros” zniżał się coraz bardziej; maszyny metalowego ptaka pracowały wolniej; wyglądał jak sęp krążący nad swą ofiarą. Nagle wychylił się zza chmury i znajdując się na wysokości najwyżej stu metrów nad ziemią, został dostrzeżony po raz pierwszy przez mieszkańców Dahomey’u. Wbrew wszelkim dotychczasowym doświadczeniom mieszkańcy ci widzieli w nim jakieś straszne bóstwo, zstępujące na ziemię po to jedynie, by uczcić zmarłego króla. Wśród zebranych uczestników ceremonji powstał entuzjazm nie do opisania, rozległy się wołania i modły, skierowane do nadnaturalnego hipogryfa o zabranie z sobą ciała zmarłego króla do nieba dahomey’skiego. W tej właśnie chwili padła pierwsza głowa pod katowskim mieczem; setki innych ofiar ciągnięto w stronę katów. Nagle z „Albatros’a” padł strzał. Minister sprawiedliwości padł trupem na miejscu. – Dobrze wycelowałeś, Tomie! – zawołał Robur, – Ba… zwyczajny strzał w środek zbitego tłumu, – odpowiedział skromnie sternik. Uzbrojona załoga stała w pogotowiu by dać ognia na pierwszy znak inżyniera Robura. Incydent ten zmienił natychmiast zapatrywania tłumu; uskrzydlony olbrzym nie był dobrem bóstwem lecz złem i wrogo dla nich usposobionem. Na widok śmiertelnie rannego Minghana, wybuchła niesłychana wrzawa i równocześnie rozległy się liczne strzały, skierowane w stronę „Albatrosa”. Groźby te nie powstrzymały jednak „Albatros’a” opuścił się na wysokość pięćdziesięciu metrów ponad plac straceń. Widząc to wuj Prudent i Phil Evans. mimo nieprzyjaznego usposobienia do osoby inżyniera Robura, postanowili wziąć udział w tem humanitarnem dziele. – Pozwól nam pan przyczynić się do oswobodzenia skazańców! – zawołali prawie jednocześnie, – Jest to i moje życzenie! – odpowiedział inżynier Robur. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 33.jpg W chwilę później z pokładu „Albatros’a” zagrzmiała salwa, a żadna kula wystrzelona w ten zbity tłum nie była zmarnowana. Działo polowe ulokowane na pokładzie, wyrzuciło parę kartaczy czyniąc istne cuda. Skazańcy, nie zdając sobie nawet sprawy co się wokół nich dzieje, zerwali krępujące ich więzy i w czasie, gdy żołnierze zajęci byli ostrzeliwaniem aerostatku, pouciekali we wszystkich kierunkach. Przedni propeler został przedziurawiony kulą, a kilka pocisków dosięgło kadłuba aerostatku. – Mają widać apetyt na coś więcej! – zawołał Tom Turner. Udał się do składu amunicyjnego i wrócił niosąc tuzin nabojów dynamitowych, które rozdzielił między załogę. Na dany przez Robura znak rzucono je na wzgórze; straszne pociski eksplodowały, niosąc śmierć i spustoszenie. File:'Robur the Conqueror' by Léon Benett 34.jpg Dało to pochop do panicznej ucieczki. Sam król zerwał się z miejsca, a zanim dwór, cała armja i cały naród wszyscy ogarnięci panicznym strachem, poczęli uciekać co sił w nogach. W ten sposób zostały przerwane uroczystości koronacyjne nowego króla Dahomey’u. Wuj Prudent i jego kolega klubowy musieli przyznać, że aerostatek Robura jest niezwykłym wynalazkiem, że mógłby oddać wielkie korzyści. Następnie „Albatros” wzbił się wgórę i szybując ponad Mydah’em, stracił wkrótce z oczu niegościnne brzegi Afryki. Smagany zachodnim wiatrem, dmącym z nieopisaną siłą, sunął ponad bezmiarem oceanu Atlantyckiego.
|