rdfs:comment
| - – Nigdy nie sądziłam, aby kuzyn tak źle z nim postąpił. Taki delikatny chłopiec, taki wątły, i on - do takiej pracy?!... Ordynat tłumaczył, jak umiał, że Bodzio nie jest ekonomem, że pisze listy, z których widać, że jest zadowolony i cieszy się z rezultatów swej pracy. Ale pani Kornelia nie dała się przekonać. – To nie zajęcie dla Michorowskiego! Ach, mój Boże, gdybyż to mój mąż widział?!... – wzdychała dama przesadnie. Waldemar przypomniał pani Kornelii jej własne słowa, jakie skierowała do Bodzia na temat tracenia pieniędzy ordynackich. – Możebne i to. Milczała chwilę. – Dokończ. – Zawsze. – Dokąd?
|
abstract
| - – Nigdy nie sądziłam, aby kuzyn tak źle z nim postąpił. Taki delikatny chłopiec, taki wątły, i on - do takiej pracy?!... Ordynat tłumaczył, jak umiał, że Bodzio nie jest ekonomem, że pisze listy, z których widać, że jest zadowolony i cieszy się z rezultatów swej pracy. Ale pani Kornelia nie dała się przekonać. – To nie zajęcie dla Michorowskiego! Ach, mój Boże, gdybyż to mój mąż widział?!... – wzdychała dama przesadnie. – Gdyby żył ojciec, Bohdan nie zostałby zrujnowanym - wybuchnął ordynat. - Teraz musi pracować, bo w przeciwnym razie nie będzie miał z czego żyć. U mnie na łasce nie zostanie - za dużo ma ambicji i za to nie wolno go ganić. Waldemar przypomniał pani Kornelii jej własne słowa, jakie skierowała do Bodzia na temat tracenia pieniędzy ordynackich. – Wobec tego nie pojmuję dzisiejszej niekonsekwencji. Kuzynka wyrzekła się go, a teraz chce mu zabronić pracy? - dodał podrażniony. Pani Michorowska poczuła się jakby przyłapana. Sama nie wiedziała, czego chce, jadąc tu i odjechała z niczym. – Bodzio wyrabia się i będzie człowiekiem; ale chcąc nim zostać, musi poznać wiele spraw – rzekł jej ordynat na pożegnanie. Sam jednak postanowił odwiedzić Bodzia. Ale najpierw był w Słodkowcach. Pani Idalia, przebywszy lato z córką i ojcem, znowu wyjechała za granicę i połączyła się z Barskimi. W kołach arystokratycznych mówiono nawet, że baronowa wychodzi za hrabiego Barskiego. Ordynat wzruszył ramionami. Pan Maciej smutnie kiwał głową. A Lucia rzekła tylko: – Możebne i to. Patrzyła na Waldemara z niemym błaganiem, jakby u niego szukając pociechy w swym sieroctwie. A on przyjeżdżał często, mówił do niej dobre, miłe słowa i Lucia była szczęśliwa. Gdy Waldemar przyjechał do Słodkowic przed podróżą do Rusłocka, pan Maciej spał. Lucia malowała na tarasie. Przywitali się serdecznie i siedli oboje przy sztalugach, w cieniu drzewa pomarańczowego. Waldemar zapalił cygaro, Lucia rozcierała farby na palecie. Na sukni miała obszerny fartuch malarski z czarnej satyny, warkocze spuszczone na plecy. Waldemar patrzył na jej profil owalny, obrzucał ją całą miękkim wzrokiem. – Czemu ty, Luciu, ubierasz się zawsze tak żałobnie? - spytał. Milczała chwilę. – Taki już mam gust. Zresztą... – Dokończ. – Zresztą to mimowolne. Wewnętrzny stan duszy odbija się na formie zewnętrznej. – Więc zawsze tak ci smutno? Spojrzała na niego ze zdziwieniem i z wymówką. – Zawsze. – I... dlaczego?... – Żartujesz ze mnie, Waldy? - odrzekła sucho. On rzucił cygaro. – Nie żartuję, lecz uważam, że Słodkowce są dla ciebie zabójcze. Powinnaś wyjechać. Spojrzała na niego wystraszonym wzrokiem. – Dokąd? – Aby z Słodkowic! Ja zaopiekuję się dziadkiem, ty zaś pojedziesz z babką Podhorecką do Paryża. Lubisz ją, prawda? Ona bardzo tego pragnie. Wyjeżdża na całą zimę. – Ja nie pojadę - stanowczo rzekła Lucia. – Nawet gdyby cię o to prosił dziadzio?... – Nawet wtedy. Dziadzio mnie przed rokiem z mamą wysyłał za granicę, jednak nie pojechałam. – A gdybym... ja cię o to prosił?... Lucia przybladła. Zaczęła prędko mrugać powiekami, ale łzy nie dały się zatamować. Zaszkliły na rzęsach bujnymi kroplami. Waldemar pochylił się do niej, delikatnie otoczył ją ramieniem i trochę przygarnął do siebie. Lucia omdlewała. – Czy wtedy pojechałabyś?... - spytał szeptem. – Chcesz się mnie pozbyć?... jęknęła, i łzy spadły na farby. – Ale pojechałabyś? – Tak... Paleta z brzękiem upadła na posadzkę tarasu. Lucia siedziała sztywna, z oczami przymkniętymi i ze zwieszoną głową. Niewypowiedziane uczucie radości i słodyczy ogarnęło Waldemara. Przyciągnął ją bliżej, przechylił jej głowę na swe ramię i wpił się ustami w jej zapłakane oczy. Upojenie, równe chyba nieziemskim wizjom, wzięło Lucię w swój szlak promienny. Zamierała w cudnym pół-śnie, pół-jawie. Rzęsiste, a palące iskierki szczęścia obsypały ją całą. Zachwyt sięgał zenitu, gdy usta Waldemara przycisnęły rozchylone wargi Luci. Błogość i szał runęły na nią potężnie, zatracając ją w niepamięci, w ekstazie bez wyjścia. Tylko te gorące usta ukochanego były dla niej wszystkim. Cały świat wokół niej przestał istnieć. Czuła w sobie boskość. Gwałtowna, niepojęta siła oderwała nagle Waldemara od ust Luci. Zatrząsł się i blady, nienaturalny, ucałował jej rękę, nie patrząc w oczy. – Wybacz mi! - szepnął niespodziewanie. Lucia rozjaśniona, jak majowe słońce, przytuliła się do niego z ufnością dziecka. Głowę swą jasną złożyła na jego piersiach i spytała: – Waldy... Dlaczego ty mi każesz jechać? Waldemar pogładził dłonią jej lśniące włosy. Był zmieniony na twarzy. – Zapomnij o tym i... zostań - wyszeptał. Ona rozkosznie objęła ramionami jego szyję. – Dobry, jedyny... ukochany! - mówiła bezpamiętnie, z głębi kipiącej miłością duszy. Ucałował ją w czoło, ale już inaczej, po dawnemu. Chwila minęła, szał uleciał w poszumie nieprzyjaznej fali myśli. Łagodnie odsunął ją od siebie i powstał. Brwi miał zmarszczone, w oczach niepewność i jakby żal. – Może się przejdziesz - zaproponował Luci. – Odpowiedziała mu rozmiłowanym spojrzeniem. Długo chodzili po parku, rozmawiając niby poufnie, ale z trudem, o rzeczach zwykłych. I męczyli się oboje.
|