abstract
| - Tabor Bill Stell’a złożony był u krańca jeziora Lindeman w obozowisku, w którem znajdowały się obecnie tysiące emigrantów. Miał on tam mały domek z drzewa, składający się z kilku izb dobrze zaopatrzonych, do którego przylegały składy na sanki i inne przewozowe pojazdy. Wtyle znajdowały się obory i stajnie dla zwierząt pociągowych. W tym czasie droga przez Chilkoot zaczynała być bardziej uczęszczana niż droga na White Pass, pomimo że White Pass prowadzi prosto do jeziora Benett, omijając jezioro Lindeman. Przejazd przez to jezioro, czy było ono zamarznięte, czy też nie, był łatwiejszy, niż przez rozległe równiny i liczne wzgórza, dzielące White Pass od południowego wybrzeża jeziora Benett. Miejsce zatem wybrane przez wywiadowcę nabierało z dnia na dzień większego znaczenia i przedstawiało interes daleko pewniejszy, niż eksploatacja pokładów Klondike. Bill Stell zresztą nie był jedynym w swym zawodzie. Nie brakło mu współzawodników, zarówno przy jeziorze Lindeman, jak też przy jeziorze Benett. Można jednak było śmiało twierdzić, że tych przedsiębiorców pochodzenia amerykańskiego czy kanadyjskiego, było jeszcze za mało, zważywszy napływ emigrantów w tej porze roku. Wprawdzie wielka liczba podróżnych nie udawała się ani do wywiadowcy ani do jego kolegów ze względów oszczędnościowych. Lecz zato musieli sami myśleć o przewozie swego ładunku od Skagway, o naładowywaniu na sanki łodzi składanych z drzewa lub blachy, a widzieliśmy, z jakim trudem przeprawiali się oni przez góry Chilkoot’u wraz ze swym ciężkim balastem. To samo ich miało czekać przez White Pass, i zarówno tu jak tam większa część ładunku ulegnie zapewne zniszczeniu. Niektórzy jednak, chcąc uniknąć kłopotu lub kosztów przewozu łódek, wolą nabyć je na miejscu lub budować je sami. W tej lesistej okolicy na materjale drzewnym nie zbywa, a nawet kilka warsztatów i tartaków funkcjonuje około obozowiska przy jeziorze Lindeman. Skoro Bill Stell zjawił się ze swoją karawaną, na jego spotkanie wyszli pomocnicy, kilku ludzi, których używał jako sterników, prowadzących łodzie od jeziora do jeziora aż do samego Yukonu. Można było ufać ich sprawności; obznajmieni byli w zupełności z tą trudną żeglugą. Temperatura znów się obniżyła, przeto podróżni nasi byli bardzo zadowoleni z izb wygodnych, które były do ich rozporządzenia w domku wywiadowcy. Po krótkim odpoczynku zebrali się wszyscy we wspólnej izbie, gdzie panowało miłe ciepło. – Uf! – rzekł Summy, siadając. – Najgorsze jest przebyte! – Hm. – odezwał się Bill Stell. – Co do trudów… tak, być może… i to jeszcze! Nie przeszkadza jednak, że mamy przed sobą kilkaset mil do przebycia, zanim dostaniemy się do Klondike. – Wiem o tem, dzielny Bill’u – odrzekł Summy Skim – ale przypuszczam, że ta druga część podróży odbędzie się bez niebezpieczeństw i zmęczenia. – W czem się pan myli – odparł wywiadowca. – A przecież będziemy tylko płynęli jeziorami, rzeczkami i rzekami. – Byłoby tak w istocie, gdyby minęła pora zimowa. Na nieszczęście kra nie ruszyła jeszcze, a jak się pękanie lodów rozpocznie, łódź nasza będzie nieraz w niebezpieczeństwie wśród pływającej kry i nieraz będziemy zmuszeni do uciążliwego przenoszenia łodzi na ląd. – Stanowczo, niemało tu roboty, aby turyści mieli przejazd wygodny w tym wstrętnym kraju! – Przyjdzie to zczasem – rzekł Ben Raddle; – już teraz mówią o budowie kolei żelaznej. Podobno dwa tysiące ludzi ma być do tego użytych pod kierunkiem inżyniera Hawkins. – Niech budują! – zawołał Summy Skim – ale mam nadzieję, że powrócę przedtem. Nie liczmy na tę przypuszczalną kolej, a lepiej zbadajmy, jeżeli chcecie, naszą drogę tak, jak się ona przedstawia obecnie. Na te słowa wywiadowca rozłożył dość pierwotną mapę okolicy. – Oto najpierw – mówił – jezioro Lindeman, które leży u podnóża Chilkoot’u i które mamy wzdłuż przepłynąć. – Czy to długo potrwa? – spytał Summy Skim. – Nie – odpowiedział wywiadowca – jeżeli jego powierzchnia jest całkiem zamarznięta lub też zupełnie bez lodu. – A następnie? – spytał Ben Raddle. – Następnie będziemy musieli ciągnąć łódź i bagaż pół mili do stacji jeziora Benett. Tam również czas trwania podróży zależy od temperatury, panowie zaś przekonali się, o ile może być ona zmienna z dnia na dzień. – Istotnie – potwierdził Ben Raddle – zmienia się o dwadzieścia lub dwadzieścia pięć stopni, zależnie czy wiatr jest północny czy południowy. – Słowem – dodał Bill Stell – potrzebna nam jest odwilż, ułatwiająca żeglugę, lub mróz, ścinający śnieg, po którym łódź ślizgałaby się jak sanki. – Wreszcie – rzekł Summy Skim – dostajemy się do jeziora Benett… – Ciągnie się – tłumaczył wywiadowca – dwanaście mil. Lecz przebyć go nie można prędzej niż w trzy dni z powodu koniecznych postojów. – A poza tem czy trzeba ciągnąć jeszcze łódź po ziemi? – Nie, gdyż potok Caribou, długi na milę, łączy jezioro Benett z jeziorem Tagish, które ciągnie się siedm czy ośm mil i wpada do jeziora Marsh tej samej prawie długości. Przepłynąwszy to jezioro, musimy przebyć rzeką dziewięć do dwunastu mil i podczas tej drogi spotykamy wodospady White Horse, trudne, a nieraz niebezpieczne do przebycia. Następnie dostajemy się do dopływu rzeki Tahkeena na początku jeziora Labarge. W tej części drogi nastąpić mogą największe opóźnienia, gdyż trzeba będzie płynąć wodospadami White Horse. Zdarzało mi się zatrzymać przez cały tydzień w górnej części jeziora Labarge. – A czy to jezioro zdatne jest do żeglugi? – Na całej długości swych trzynastu mil – odpowiedział Bill Stell. – Słowem – zauważył Ben Raddle – wyjąwszy kilku przenoszeń łodzi lądem, zawiezie nas ona do Dawson City. – Bezpośrednio – odpowiedział Bill Stell – a zważywszy wszystko, podróż wodą jest najłatwiejsza. – A przez rzekę Lewis i rzekę Yukon – spytał Ben Raddle – jaka odległość dzieli jezioro Labarge od Klondike? – Sto pięćdziesiąt mil w przybliżeniu, licząc w to zakręty. – Widzę z tego, że daleko nam jeszcze do celu – zauważył Summy Skim. – Zapewne – rzekł wywiadowca. – Skoro dostaniemy się do Lewis, przy północnym krańcu jeziora Labarge, będziemy dopiero w połowie drogi. – A zatem – zakończył Summy Skim – przed tą długą podróżą nabierzmy sił, ponieważ zaś mamy sposobność spędzenia dobrej nocy na stacji przy jeziorze Lindeman, idźmy spać. Istotnie, była to jedna z najlepszych nocy, którą spędzili kuzynowie od wyjazdu z Vancouver. Dobrze napalone piece utrzymywały miłe ciepło w domku starannie zaopatrzonym. Nazajutrz 1-o maja o dziewiątej wyruszono w drogę. Wywiadowcy towarzyszyli niektórzy z jego ludzi, odbywający z nim drogę ze Skagway’u. Potrzebni mu byli do przewiezienia łodzi zamienionej w sanki, zanim popłyną jeziorami, a w dalszym ciągu rzekami Lewis i Yukon. Zabrali sobie również i psy pociągowe rasy kanadyjskiej. Zwierzęta te, doskonale przystosowane do warunków kraju, mają łapy pozbawione sierści co czyni je podatnemi do biegania po śniegu bez obawy ugrzęźnięcia w nim. Nie można ich oswoić, to też przewodnicy musieli je poskramiać biczem. Do karawany Bill Stell’a przyłączył się sternik, mający kierować przeprawą wodną. Był to Indjanin z Klondike, nazwiskiem Neluto, przydzielony do służby wywiadowcy od lat dziewięciu. Bardzo biegły w swym zawodzie, obznajmiony ze wszystkiemi niebezpieczeństwami żeglugi wzbudzał zupełne zaufanie. Zanim poznał się z wywiadowcą, oddawał liczne usługi Towarzystwu Zatoki Hudsońskiej, prowadząc poszukiwaczów futer przez te rozległe tereny. Znał dokładnie kraj cały, a nawet całą okolicę ciągnącą się poza Dawson City do Koła Polarnego. Neluto umiał o tyle po angielsku, że z łatwością mógł się porozumieć. Zresztą poza rzeczami zawodowemi nie rozmawiał wcale i trzeba było wydobywać zeń każde słówko. Przyzwyczajony do klimatu klondiskiego, mógł był nieraz służyć swem doświadczeniem. To też Ben Raddle uważał za potrzebne spytać go, co myśli o czasie i czy pękanie lodów na jeziorach jest bliskie. Neluto oświadczył, że nie przewiduje odwilży, ani pękania lodów przed dwoma tygodniami, o ile nie zajdzie gwałtowna zmiana atmosferyczna, co nie jest wykluczone w tych stronach północnych. Ben Raddle mógł z tego nieco mglistego powiedzenia wyciągnąć wnioski dowolne. W każdym razie nie starał się już nic więcej dowiedzieć od człowieka, który nie miał zamiaru się kompromitować. O ile przyszłość była niepewna, o tyle teraźniejszość nie przedstawiała żadnej wątpliwości. Podróż nie miała być żeglugą, lecz przeprawą łodzi po powierzchni jeziora Lindeman, ślizgającej się po lodzie tak, że tylko Jane i Edith mogły w niej usiąść. Powietrze było spokojne, ostry wiatr północny, dający się we znaki dnia poprzedniego, obrócił się na południe. Chłód jednak był dokuczliwy: 12 stopni poniżej zera, co sprzyjało podróży tak uciążliwej przy zawiei śnieżnej. File:'The Golden Volcano' by George Roux 24.jpg Około jedenastej stanęli u przeciwległej krawędzi jeziora Lindeman, a stąd przebyli w godzinę drogę, prowadzącą do południowego krańca jeziora Benett, gdzie znajdowało się miejsce postoju. Znaleźli tu również liczne zgromadzenie podróżnych, jak w Sheep Camp na górze Chilkoot. Kilka tysięcy emigrantów czekało na sposobność wyruszenia w dalszą drogę. Zewsząd widniały namioty, które zapewne niedługo ustąpią miejsca chatom i domom, o ile pielgrzymka do Klondike potrwa jeszcze lat kilka. W tym zaczątku wsi, która stanie się może w przyszłości miasteczkiem lub miastem, już obecnie były zajazdy, mogące zamienić się w hotele, w tartaki i warsztaty dla budowy statków, rozrzucone po wybrzeżach jeziora, nie mówiąc już o posterunku policji, narażającej swe życie wśród tego zbiorowiska różnorodnych emigrantów, zalegających okolicę… Indjanin Neluto roztropnie postąpił, zastrzegając się co do ewentualnej zmiany pogody, gdyż po południu zmiana ta nastąpiła. Wiatr dął z południa, termometr wskazywał 0° Celsjusza. Były to oznaki oczywiste końca zimy, jak również pękania lodów, a co za tem idzie swobodnej żeglugi po rzekach i jeziorach. Jezioro Benett już teraz nie było całkiem zamarznięte. Pomiędzy „icefields” lub polami lodowemi płynęły strumienie wodne, podatne do żeglugi łodzią, o ile komu nie zależy na czasie. Wieczorem temperatura podniosła się jeszcze; odwilż się wzmogła; kra zaczęła się odrywać od brzegów i płynąć na północ. O ileby więc noc nie przyniosła nowej zmiany, podróżni mogliby dosięgnąć północnego krańca jeziora z łatwością. Temperatura jednak nie spadła podczas nocy i Bill Stell mógł stwierdzić 2 maja o wschodzie słońca, że żegluga odbyć się może w warunkach dość pomyślnych. Wiatr, dmący z południa, o ile nie zmieni kierunku, pozwoli posługiwać się żaglem. Skoro wywiadowca o świcie chciał się zająć ładowaniem łodzi, z niemałem zdziwieniem stwierdził, że wszystko jest załatwione. Edith i Jane zajęły się tem. Pod ich zarządem wszystkie ciężary załadowane były ze sprawnością, jakiej wywiadowca nie osiągnąłby nigdy. Najmniejszy kącik był wyzyskany, wszystkie pakunki od najmniejszego do największego ułożone były symetrycznie, tak że łatwo było się do nich dostać i przyjemnie na nie patrzyć. Zobaczywszy obu kuzynów, Bill Stell wyraził im zdziwienie, którego doznał na widok naładowanej łodzi. – Tak – rzekł Ben Raddle – zadziwiające są obydwie. Żywość, niezmienny humor miss Jane, nieprzejednana a jednak łagodna stanowczość miss Edith, mają w sobie coś nadzwyczajnego, i zaczynam się obawiać, że nie chcąc, zrobiłem dobry interes. – Jaki interes? – Nie zrozumiałbyś. Ale powiedz mi – spytał Ben Raddle, odwracając się do wywiadowcy – co myślisz o pogodzie? Czy rokuje ona koniec zimy? – Nie chciałbym powiedzieć nic stanowczego. Zdaje mi się jednak, że lód staje prędko na jeziorach i rzekach. Zresztą, płynąc pomiędzy lodem, choćbyśmy mieli przedłużyć podróż, łódź nasza… – Nie opuści swego rodzimego żywiołu – dokończył Summy Skim. – O to właściwie chodzi. – Co o tem myśli Neluto? – spytał Ben Raddle. – Neluto myśli – oświadczył poważnie Indjanin – że nie trzeba się obawiać, aby odwilż ustała, o ile temperatura nie spadnie. – Bardzo dobrze! – rzekł Ben Raddle, śmiejąc się. – Nie skompromitujesz się nigdy, mój chłopcze, lecz czy nie należy obawiać się kry? – Oh! łódź jest mocna – zapewnił Bill Stell. – Dała zresztą tego dowody, płynąc nieraz wśród lodów. Ben zwrócił się do Indjanina. – A co, Neluto, nie chcesz powiedzieć nam jasno swego zdania? – Dwa dni temu pierwsza kra ruszyła – odpowiedział sternik – jest to dowód, że górna część jeziora jest oswobodzona. – Tak, to rozumiem – rzekł Ben zadowolony – to przynajmniej jasne. A o wietrze, sterniku, co myślisz? – Zerwał się na dwie godziny przed świtem, i jest dla nas pomyślny. – To też jasne, sterniku. Ale czy będzie trwał? Neluto obrócił się i spojrzał na południową stronę horyzontu, kończącego się górą Chilkoot. Na zboczach góry widniały zaledwie lekkie opary. Wyciągając rękę w tym kierunku, rzekł: – Zdaje mi się, że wiatr dotrwa do wieczora. – All right! – …O ile się nie zmieni za chwilę – zakończył Neluto najpoważniej w świecie. – Dziękuję, sterniku – odparł Ben urażony. – Teraz wiem, czego się trzymać. Łódź wywiadowcy była rodzajem szalupy, a raczej barką długą na trzydzieści pięć stóp. W tylnej części znajdowała się budka, gdzie mogły się schronić dwie do trzech osób, czy to w nocy, czy dniem przed zawieją śnieżną lub deszczem. Statek ten o dnie płaskiem był szeroki na sześć stóp, co pozwalało mu utrzymać dość duży żagiel. Skrojony nakształt średniego żagla szalup rybackich, żagiel ten przymocowywany był do krańca przedniej części statku i wznosił się na końcu małego piętnastostopowego masztu. W razie niepogody można było z łatwością wyjąć maszt z osady i położyć go na ławkach. Łódź tego rodzaju nie mogłaby wytrzymać ostrego kąta wiatru, ale przy ukośnym zyskiwała nawet. Skoro zakręty wody wśród pól lodowych zmuszały sternika do przeciwstawiania się kierunkowi wiatru, zwijano żagiel i brano się do wioseł, które w silnych rękach czterech Kanadyjczyków pomagały do przyśpieszenia żeglugi. Powierzchnia jeziora Benett nie jest znaczna. Nie możnaby go porównać z rozległemi jeziorami na północy Ameryki, na których szaleją gwałtowne burze. Nie ulega wątpliwości, że dla tej podróży w zupełności wystarczyła ilość żywności zabranej przez wywiadowcę, jak konserwy mięsne, biszkopty, herbata, kawa, beczułka wódki i zapas węgla do piecyka. Zresztą liczono na połów ryb, w które obfitują te wody, jak również na zwierzyną, jak kuropatwy i jarząbki, spotykane na brzegach jeziora. O ósmej podróżnicy opuścili wybrzeże. Edith i Jane usiadły w budce, Neluto stanął u steru za budką, Summy Skim i Ben Raddle usadowili się przy Bill Stell’u u wejścia budki, czterej zaś ludzie na przodzie łodzi, aby bosakami usuwać krę. Żegluga była utrudniona z powodu znacznej liczby płynących bark. Korzystając z pomyślnego czasu, kilkaset łodzi wyruszyło z postoju przy jeziorze Benett. Wśród tej licznej flotylli trudno było uniknąć zetknięcia, które wywoływało najprzeróżniejsze przekleństwa, groźby, a nawet bójki. Po południu spotkano łódź policyjną. Miała ona dość roboty w tym hałaśliwym tłumie. Przywódca policyjnego oddziału znał wywiadowcę, więc wszczął z nim rozmowę. – Witaj, Bill Stell’u… Emigranci przybywają wciąż ze Skagway, ciągnąc do Klondike. – Tak – odrzekł Kanadyjczyk – więcej niż potrzeba. – I więcej, niż stamtąd powróci… – To pewna! Iluż przebyło już jezioro Benett? – Prawie piętnaście tysięcy. – I to nie wszyscy! – Daleko do końca. – Czy kra ruszyła w dole? – Tak mówią. Możecie więc dostać się do Yukon’u, żeglując. – Tak, o ile nie będzie mrozu. – Miejmy nadzieję. – Tak… Dowidzenia. – Szczęśliwej podróży! Powietrze było spokojne, łódź przeto szybko płynąć nie mogła. Po dwu nocnych postojach zatrzymała się dopiero po południu 4 maja na krańcu jeziora Benett, skąd wypływa rzeczka, a raczej kanał Caribou, sięgający na przestrzeni niecałej mili do jeziora Tagish. Ponieważ wyruszyć mieli dopiero nazajutrz, Summy Skim skorzystał ze sposobności, aby wybrać się na polowanie do sąsiednich równin. Ale jakie było jego zdziwienie, a jeszcze większa przyjemność, kiedy Jane mu oświadczyła gotowość towarzyszenia. Dzielna ta dziewczyna, tak dobrze przygotowana do życia, wzbudzała podziw swych towarzyszy podróży. Jeżeli Summy Skim był dobrym myśliwym, Jane Edgerton nie ustępowała mu wcale, to też oboje wrócili wkrótce z obfitą zdobyczą, składającą się z trzech par kuropatw sawańskich i czterech jarząbków o opierzeniu blado zielonem. Edith przez ten czas przygotowała na wybrzeżu ognisko z suchego drzewa i zwierzyna upieczona przy odpowiedniem płomieniu okazała się doskonałą. Jezioro Tagish, długości siedm i pół mili, łączy się z jeziorem Marsh wąskim kanałem, narazie całkowicie krą zatamowanym. Musieli więc ciągnąć łódź po ziemi, nająwszy do tego muły. Dopiero nazajutrz 7 maja mogli płynąć dalej. Dwie doby zeszły na przepłynięciu całej długości jeziora Marsh, pomimo że nie wynosi więcej nad siedm do ośmiu mil. Wiatr dął z północy, nie można więc było liczyć na szybką przeprawę. Na szczęście statków było mniej niż na jeziorze Benett, gdyż pewna ich liczba została wtyle, dotrzeć więc mogli do krańca jeziora 8 maja przed zachodem słońca. – O ile się nie mylę – odezwał się Ben Raddle po wieczerzy – pozostaje nam tylko jedno jezioro do przebycia, Bill Stell’u? – Tak – odrzekł wywiadowca – jezioro Labarge. Ale przedtem musimy przepłynąć rzekę Lewis, a ona właśnie stanowi najuciążliwszą część końca podróży. Musimy przepłynąć wodospady White Horses, w których zginęła niejedna łódź z całym dobytkiem podróżnych. Te wodne prądy stanowią istotnie najniebezpieczniejszą część podróży między Skagway a Dawson City. Zajmują one trzy i pół kilometra na ośmdziesiąt pięć dzielących jezioro Marsh od jeziora Labarge. Na tej krótkiej przestrzeni różnica poziomu nie jest mniejsza nad trzydzieści dwie stopy i łożysko rzeki pokryte jest skałami, o które rozbić się mogą płynące łodzie. – Czy nie możnaby iść wybrzeżem? – spytał Summy Skim. – Nie jest ono dostępne. Ale budują tramwaj, którym będą wieźć naładowane łodzie w dół wodospadów. – Skoro budują ten tramwaj, więc nie jest on skończony? – Istotnie, pomimo, że pracują przy nim setki robotników. – Nie potrzebujemy się więc nim zajmować, zacny Bill’u; jestem pewny, że nie będzie jeszcze skończony, gdy powrócimy. – O ile nie zostaną panowie dłużej niż przypuszczacie. Wiadomo, kiedy się jedzie do Klondike; niewiadomo, kiedy się wraca… – Ani nawet, czy wogóle się wróci! – dopowiedział Summy Skim z przekonaniem. 9 maja po południu łódź płynąc rzeką, dostała się do White Horses. Nietylko ona jedna przybyła. Ciągnęły za nią inne łodzie, ale ileż z nich miało zostać w drodze! Nie można się dziwić, że sternicy żądają w tej miejscowości za przewóz wysokiej zapłaty w sumie stu pięćdziesięciu franków i że nie myślą wcale o porzuceniu tak zyskownego rzemiosła dla tak niepewnego, jakiem jest rzemiosło poszukiwacza złota. W tem miejscu szybkość prądu wynosi około pięciu mil na godzinę. Możnaby więc przepłynąć prędko te trzy i pół kilometra, gdyby nie zakręty wśród skał bazaltowych, rozrzuconych między obu brzegami, i omijanie kry, której uderzenie roztrzaskałoby najmocniejszą barkę, przedłużając niezmiernie przeprawę. File:'The Golden Volcano' by George Roux 25.jpg Łódź z pomocą wioseł musiała kilkakrotnie skręcać pod groźbą spotkania się czy to z krą, czy to z inną barką i tylko dzięki sprawności Neluta wyszła zwycięsko z przeprawy. Ostatni wodospad jest najniebezpieczniejszy i tam właśnie najczęściej zdarzają się wypadki. Trzeba się mocno trzymać ławek, aby nie wpaść w wodę. Lecz Neluto miał pewną rękę, wzrok bystry, zimną krew, i choć nie mógł uniknąć parokrotnego zalewu łodzi, niemniej przeprowadził podróżnych bez szwanku. – A teraz – zawołał Summy Skim – czy przebyliśmy najtrudniejszą część podróży? – Nie ulega wątpliwości – odrzekł Ben Raddle. – Istotnie – oświadczył wywiadowca. – Pozostaje do przebycia tylko jezioro Labarge i rzeka Lewis na przestrzeni stu sześćdziesięciu mil w przybliżeniu… – Sto sześćdziesiąt mil! – powtórzył Summy Skim ze śmiechem – to tak, jak gdybyśmy już przybyli na miejsce. Bill Stell zgodnie z Neluto zdecydowali, że należy się zatrzymać na dobę na stacji jeziora Labarge, do którego dopłynęli 10 maja. Wiatr północny dął gwałtownie. Łódź z trudnością wypłynęła na pełną wodę, więc sternik tem mniej był skłonny do dalszej jazdy, że spadek temperatury groził łodzi uwięzieniem wśród lodu… Stacja jeziora Labarge, utworzona dla tych samych celów, co postoje na jeziorach Lindeman i Benett, składała się z kilkuset chatek i domów. W jednym z nich, uchodzącym za hotel, podróżni dostali kilka wolnych pokoi. Jezioro Labarge, długości około pięćdziesięciu kilometrów, składa się z dwu części złączonych w miejscu, gdzie wypływa rzeka Lewis. 12 maja podróżni wyruszyli w drogę. Przeprawa przez pierwszą część jeziora trwała półtorej doby, to też dopiero po południu 13 maja dosięgli, wśród nieustającej nawałnicy, rzeki Lewis, płynącej w kierunku północno-wschodnim do Fort Selkirk. Nazajutrz, nie zważając na krę, ruszyli w dalszą drogę. File:'The Golden Volcano' by George Roux 26.jpg O piątej godzinie wywiadowca uznał za wskazane zatrzymać się przy prawym brzegu rzeki, gdzie miano przenocować. Jane i Summy wylądowali i wkrótce dały się słyszeć strzały, po których niebawem ukazała się zdobycz pod postacią kilku par kaczek i jarząbków, co pozwoliło zaoszczędzić użycie konserw mięsnych. Zresztą nocny ten postój nie był tylko udziałem Bill Stell’a i jego karawany. Inne barki poszły za jego przykładem i na brzegu rzeki ukazały się ogniska. Odtąd odwilż trwała niezmiennie. Pod wpływem wiatrów zachodnich termometr wskazywał stale od pięciu do sześciu stopni ponad zerem. Obawa więc, aby rzeka nie zamarzła, znikła w zupełności. Noc przeszłaby spokojnie – w okolicach bowiem rzeki Lewis niema niedźwiedzi ku zmartwieniu Skim’a, na któreby z przyjemnością zapolował, gdyby nie mirjady komarów, kąsających dotkliwie. Musiano przeto zamiast wypoczynku zająć się podtrzymywaniem ogni aż do świtu. 15 maja, przepłynąwszy około pięćdziesięciu kilometrów, podróżni zobaczyli rzeczkę Hootalinqua, nazajutrz – Big Salmon, dwa dopływy rzeki Lewis, które odmienną swą barwą odróżniają się od barwy niebieskiej głównej rzeki. Następnego dnia łódź przepłynęła przed ujściem rzeczki Walsh, obecnie opuszczonej przez poszukiwaczy; wreszcie dotarła do Cassiar, mielizny, ukazującej się przy opadzie wód, na której kilku poszukiwaczy zebrało w przeciągu miesiąca na trzydzieści tysięcy franków złota. Podróży towarzyszyła zmienna pogoda. Łódź prowadziły to wiosła, to żagle, nieraz nawet musiano ją ciągnąć liną w zakrętach bardzo zawiłych. 25 maja, większa część rzeki Lewis, mającej wkrótce zmienić się w rzekę Yukon, była przebyta pomyślnie. Podróżni zatrzymali się przy obozowisku Turenne, rozłożonem na urwistym brzegu, pokrytym w tym czasie pierwszemi letniemi kwiatami, jak anemony, krokusy i jałowce. Musiano się tu zatrzymać dobę całą, łódź bowiem wymagała naprawy. Summy Skim skorzystał z tego postoju, aby oddać się swemu ulubionemu sportowi. Następnych dwu dni, dzięki prądowi szybkości czterech węzłów na godzinę, łódź mogła płynąć dość szybko. 28 maja po południu, minąwszy labirynt wysp Myersall, podróżni nasi zbliżyli się do lewego brzegu dla zatrzymania łodzi przy Fort Selkirk. File:'The Golden Volcano' by George Roux 27.jpg Fort ten, zbudowany w r. 1848 dla Towarzystwa zatoki Hudsońskiej, a zburzony w r. 1852 przez Indjan, obecnie jest tylko bazarem dobrze zaopatrzonym. Otoczony szałasami i namiotami immigrantów, panuje nad tą wielką arterją, która odtąd nosi nazwę Yukon’u. Z prawej strony tej rzeki wpada jej główny dopływ Pelly. Wywiadowca, wprawdzie po cenach wysokich, dostał w Fort Selkirk wszystkiego, co mu było potrzeba. Po dwudziestoczterogodzinnym postoju w tej miejscowości, wyruszyli 30 maja rankiem dalej, przepłynęli koło spływu rzeki Stewart, gdzie już dążyli immigranci i gdzie na przestrzeni trzystu kilometrów ciągnęły się działki, następnie łódź odbyła półdniowy postój w Ogilvie, na prawym brzegu Yukon’u. Z biegiem rzeka stawała się coraz szersza i łodzie mogły płynąć bez trudu wśród gęstej kry, która płynęła w kierunku północnym. Wreszcie, 3 czerwca po południu, minąwszy ujście rzeki Indian i Sixty Miles Creek, znajdujące się naprzeciw siebie o czterdzieści ośm kilometrów od Dawson City, podróżni nasi dostali się do stolicy Klondike. W chwili, gdy wyładowywali, Jane zbliżyła się do Ben Raddle’a, podając mu kartkę, wyrwaną z notesu, na której była napisała słów kilka. – Pan pozwoli, panie Raddle, że mu wręczę pokwitowanie. Ben, wziąwszy kartkę, przeczytał co następuje: „Niniejszem potwierdzam odbycie wygodnej podróży ze Skagway’u do Dawson City, którą, stosownie do umowy, ułatwił mi pan Ben Raddle. Jane Edgerton”. – Wszystko w porządku – rzekł Ben Raddle z flegmą, chowając kartkę do kieszeni najpoważniej w świecie. – Panowie pozwolą – rzekła Jane, zwracając się tym razem do obu kuzynów – że do tego pokwitowania dołączę w imieniu Edithy i swojem podziękowanie za życzliwą pomoc i opiekę podczas podróży, za co, przypuszczam, będę mogła się odwdzięczyć. Po tych słowach Jane podała rękę Ben Raddle’owi, poczem wyciągnęła ją do Summy Skim’a, który, nie ukrywając wzruszenia, zatrzymał rączkę w swych dłoniach, – Jakto!… jakto… miss Jane – rzekł Summy, oszołomiony – pani nas istotnie opuści? – Czy pan może wątpić o tem? – rzekła Jane ze zdziwieniem. – Czy mogło być inaczej? – Tak, tak – przyznał Summy. – Ale mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze. – Przypuszczam, ale to nie zależy ode mnie, ale od okoliczności związanych z poszukiwaniem złota. – Poszukiwanie złota… – zauważył Summy. – Więc pani nie porzuciła tej szalonej myśli! Jane nagłym ruchem wysunęła rękę z jego dłoni. – Nie wiem, dlaczego mój zamiar miałby być szalonym – odrzekła tonem urażonym. – Nie przypuszcza pan chyba, że przybyłam do Dawson City, aby zmienić nagle zdanie na podobieństwo chorągiewki na dachu… Tem bardziej, że zaciągnęłam zobowiązania, którym nie chybię – dodała, zwracając się do Ben Raddle’a. W Summy Skim’ie widocznie strona uczuciowa przeważała, gdyż, nie zastanawiając się nad niczem, odczuwał żal głęboki. – Zapewne! zapewne! – szeptał bez przekonania, podczas gdy dwie kuzynki oddaliły się krokiem pewnym w kierunku szpitala Dawson City.
|