abstract
| - Dalmacyą, należącą dziś do krajów koronnych monarchii austro-węgierskiej z tytułem królestwa, stanowi wązka przestrzeń na brzegach morza adryatyckiego, położona pomiędzy częścią północnych Alp dynaryjskich a Hercegowiną. Szlachetna rasa słowiańskich krajowców wyróżnia się pewną niezwykłą moralnością i prawością, którą pan Yriarte pięknie określa temi słowami: „Jest to kraj drzwi bez zamków”. Natomiast rólnictwo stoi tu jeszcze na bardzo nizkim stopniu, a oliwa i wino należą do najważniejszych płodów obok pomarańcz, cytryn, fig i t. p. Zresztą, chów owiec jest jeszcze najwięcej uprawianą gałęzią krajowego przemysłu, podczas gdy mineralne kopalnie i rybołówstwo zapewniają względny dobrobyt mieszkańcom. Kraj ten podzielonym jest na cztery powiaty: zadarski, splicki, dubrownicki i kotorski, z miastami Zara, Spalato, Raguza i Kotar. Właściwą stolicą Dalmacyi jest Zara, rezydencya królewskiego namiestnika, gdzie też zbiera się sejm, którego kilku członków zasiada w wiedeńskiej radzie państwa. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 033.jpg Raguza, z pewną nieznaczną częścią kraju, należącego do tego miasta, była jeszcze przed panowaniem weneckiem, rzecząpospolitą. W dziewiątem już stuleciu okręta tego miasta utrzymywały na wszystkich morzach handel ze Wschodem i posiadały monopol, nadany im przez stolicę apostolską, utrzymywania stosunków przemysłowych z niewiernymi. Z tego też powodu Raguza miała wielkie znaczenie pomiędzy małemi republikami południowej Europy, zresztą była słowiańskiemi Atenami, gdyż literatura i sztuki piękne kwitły tu jak w żadnem innem, rywalizującem z nią dalmackiem mieście. Do takiego handlu potrzeba było odpowiedniego portu, w którymby mogły stanąć wielkie okręty. Tymczasem, właśnie na takim Raguzanom zbywało, bo miejscowy był wązki, skalisty i nieprzystępny, zaledwo wystarczający dla małych statków i rybackich łodzi. Na szczęście, o pół mili na północnej stronie, w głębi zatoki Ombla-Fumera, kapryśna przyroda stworzyła jeden z tych wybornych, który odpowiada wszelkim potrzebom i wymaganiom wielkiej żeglugi. Jest to Gravoza, niewątpliwie najkorzystniej na dalmackich wybrzeżach położona. Skutkiem tego, droga wiodąca z Raguzy do Gravozy, stała się wkrótce wspaniałym bulwarem, ocienionym szeregiem pięknych drzew, przy którym wznoszą się urocze wille, zamieszkałe przez najdostojniejsze osobistości miasta, liczącego około szesnastu tysięcy mieszkańców. Tego właśnie dnia o czwartej godzinie, pięknego wieczora, można było zauważyć niezwykły ruch między Raguzą a Gravozą. Na tem przedmieściu — godzi się bowiem tak nazwań Gravozę, która leży prawie pod murami miasta — urządzano właśnie nadzwyczajny festyn, urozmaicony licznemi zabawami, bazarami obcych handlarzy, muzyką i tańcami pod gołem niebem, sztukami akrobatycznemi, wreszcie koncertami wirtuozów, których instrumenta i pieśni dziwnie nieharmonijną wrzawą napełniały wszystkie ulice aż do samego portu. Nadarzała się też wyborna sposobność przypatrzenia się rozmaitym typom szczepu słowiańskiego, pomiędzy którymi kręciła się znaczna ilość różnego rodzaju cyganów. Można tam było obaczyć wielką ilość kobiet, należących do rozmaitych warstw społeczeństwa. U jednych zwracała na siebie uwagę pretensya naśladowania najnowszych mód zachodniej Europy; u innych znowu chęć pochwalenia się strojami fantastycznemi rozmaitych okolic, różniącemi się drobnemi szczegółami, białemi koszulami, haftowanemi na ramionach i piersiach, opończami w różnokolorowe desenie, paskami ozdobionemi srebrnemi blaszkami — prawdziwa mozajka, w której kolory mienią się niby w perskich dywanach — białemi czepeczkami na splecionych i czerwoną wstążeczką zawiązanych włosach, oryginalnym strojem głowy, zwanym „okronga”, którego główną ozdobą jest długa zasłona fantastycznie w tył rzucona, niby puskul oryentalnego zawoju, a nawet obuwiem, przymocowanem do nogi plecioną słomą. Przy tem wszystkiem połyskiwały rozmaite świecidełka, niby klejnoty, niekiedy pod postacią branzoletki, to znów jakiegoś naszyjnika ze srebrnych monet, uszykowanych w najrozmaitsze sposoby, by przyozdobiały szyje, ramiona, piersi lub biodra. Lud wiejski ma szczególniejsze upodobanie w tego rodzaju ubiorach. Słowem, uroczystość była w całej swej świetności. Zresztą znalazła się tam też przynęta dodatkowa, doskonale jednak obmyślana dla znacznej bardzo liczby ciekawych. Trabakolo, odrębny rodzaj statku, używany na morzu Adryatyckiem, o dwóch masztach i dwóch żaglach, stał przy okrętowym warsztacie w pobliżu małej zatoki i miał być o szóstej godzinie wieczorem po raz pierwszy spuszczony do morza. Ale dotychczas linoskoczkowie, wędrowni muzykanci, akrobaci, ku wielkiemu zadowoleniu publiczności, z równą współzawodniczyli zręcznością. Pomimo to jednak, należy przyznać, że po niejakiej chwili najliczniejsze tłumy zgromadziły się około muzykantów, pomiędzy którymi guślarze mieli świetne powodzenie. Przy dźwięku dziwnych tych instrumentów śpiewali gardłowemi głosami rozmaite ludowe pieśni, których w rzeczy samej warto było posłuchać. Jeden ze śpiewaków, dzielny chłopak o śniadem obliczu, trzymając na kolanach muzyczne narzędzie, podobne do wychudłej wiolonczeli, śpiewał z zabawną gestykulacyą: Gdy z echem zabrzmi dokoła Piosenka miłej filutki, Cyganki, która wesoła, Śle czar oczkami dokoła, Twój spokój krótki. Strzeż się cyganki filutki! Niewinny urok, myślałbyś, wionie Z czarowną pieśnią, co z piersi płynie, Gdy rzęsa kryje ów żar co płynie W nadobnej oku, choć z zdrady słynie. Gdy z echem zabrzmi dokoła Piosenka miłej filutki, Cyganki, która wesoła, Śle czar oczkami dokoła, Twój spokój krótki, Strzeż się cyganki filutki! Po tych pierwszych zwrotkach, śpiewak puścił się z miseczka w ręku zbierać od słuchaczów pieniężne datki. Ale że były bardzo skromne, powrócił więc na swoje miejsce z silnem postanowieniem rozczulenia słuchaczów drugą zwrotką swej piosenki. Piosenka miłej filutki, Cyganki, która wesoła Śle czar oczkami dokoła. Twój spokój krótki. Strzeż się cyganki filutki! Jeden z obecnych, mogący liczyć pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt pięć lat, przysłuchiwał się tej produkcyi z dziwną obojętnością, chociaż w rzeczy samej nie było się czem rozczulać, bo nie śpiewała to niebezpieczna cyganka, „strzelająca czarem”, ale dorodny urwisz, który chciał koniecznie unieśmiertelnić legendową czarodziejkę. Nieznajomy właśnie chciał już opuścić miejsce, nie wynagrodziwszy śpiewaka, gdy towarzyszące mu młode dziewczę, jego córka, zatrzymała go, mówiąc: — Mój ojcze, nie mam przy sobie pieniędzy... proszę cię, daj też co temu biedakowi. Za takiem to wstawieniem się, guślarz otrzymał cztery czy pięć grajcarów. Ojciec młodego dziewczęcia nie przez skąpstwo odmówił jałmużny biednemu włóczędze, ale prawdopodobnie nie należał do rzędu ludzi, których wzrusza ludzka nędza. Następnie oboje zwrócili się w inną stronę, gdzie niemniej hałaśliwe tłumy otaczały kramarskie baraki, podczas, gdy guślarze rozbiegli się po sąsiednich szynkowniach pokrzepić wódeczką swe siły. Wypróżniono też niejedną flaszkę śliwowicy, która niby boski nektar orzeźwiała gardła cyganów i pospólstwa. Ale wszystkim tym artystom, polującym na grosz ciekawej gawiedzi, szczęście nie zarówno sprzyjało. Pomiędzy najbardziej zapomnianymi można było zauważyć dwóch akrobatów, którzy napróżno oczekiwali widzów na swej skromnej estradzie. Nad nimi rozwieszone było malowane płótno, znajdujące się w bardzo złym stanie, a przedstawiające drapieżne zwierzęta, wykonane farbą rozrobioną klejem, jak lwy, szakale, hyeny, tygrysy o nader fantastycznych kształtach, dziko się miotające lub też wypoczywające pośród nieprawdopodobnych krajobrazów. Po bokach osłonioną była ta skromna arena starem, podziurawionym płótnem, przez które niekiedy zaglądała niedyskretna publiczność, co też niekorzystnie wpływało na dochody przedsiębiorców. U wejścia, na źle umocowanej żerdzi zawieszono tablice oznajmiającą publiczności koszlawem pismem tych pięć wyrazów: Pescade i Matifon, francuscy akrobaci. Ci dwaj ludzie stanowili dziwny kontrast pod każdym względem. Zdaje się, że tylko wspólne miejsce pochodzenia zbliżyło ich do niebie, ażeby razem przebiegali świat i szli przebojem w „walce o byt”. Obaj byli rodem z Prowancyi. Nikt nie umiałby powiedzieć, zkąd pochodziły dziwne ich nazwiska. Przy każdej sposobności przypominały one pomimowoli dwa punkta geograficzne, pomiędzy którymi znajduje się zatoka Algieru, przylądek Matifon i cypel Pescade. I w rzeczy samej imiona te odpowiadały im zupełnie. Przylądek Matifon odznacza się swą wyniosłością; podobny do niewzruszonego kolosa, który stanął na północno-wschodniej stronie przestronnej algierskiej przystani i ochrania zatokę od rozszalałych niekiedy żywiołów. Takim też był atleta Matifon, pogromca wielu wsławionych herkulesów na południowych arenach. Miał on, a trzebaby obaczyć, aby uwierzyć, sześć stóp wysokości, głowę olbrzymich rozmiarów, odpowiednie barki, pierś niby miech kowalski, nogi grubości dwudziesto-letniego drzewa, ręce na kształt skrzydeł wiatraka. Była to siła ludzka w całej swej pełni, pomimo że liczył dopiero lat dwadzieścia i dwa. O ile bardzo mierną była jego intelligencya, o tyle miał on w sobie poczciwości i łagodności. Nienawiść i gniew nieznanemi mu były uczuciami. Nieśmiało dotykał on podaną mu dłoń obawiając się zmiażdżyć ją w swej ręce. Było on posłusznym na każde słowo lub skinienie swego towarzysza, jakby igraszka losu zrobiła go potulnem dzieckiem karła. Po drugiej stronie algierskiej zatoki wysuwa się w morze cypel skalisty, ważki i spiczasty, zwany Pescade i jest uderzającem przeciwieństwem przylądka Matifon. Z tej to przyczyny imię Pescade, dano dwudziestoletniemu akrobacie, który był mały, kościsty i wysmukły, wybornie odpowiadało jego powierzchności. Przy całej tej jednak wątłości, odznaczał się niezwykłą zręcznością, giętkością i nadzwyczajnym sprytem, którym posługiwał się w dobrej czy złej doli, nie tracąc fantazyi i wiecznej wesołości. Filozof ten w swoim rodzaju, pełen pomysłów i praktyczności — prawdziwa małpa bez żółci — stał się nierozdzielnym towarzyszem owego poczciwego olbrzyma, którego na los szczęścia prowadził przez świat. File:'Mathias Sandorf' by Léon Benett 034.jpg Z powołania obaj byli akrobatami i wędrowali z jarmarku na jarmark. Matifon, czyli Przylądek Matifon — tak go bowiem powszechnie zwano — mocował się na arenach, budził swą siłą ogólny podziw, łamiąc żelazne szyny, podnosząc wyciągniętą ręką najokazalszego z widzów lub podrzucając jak piłką swym towarzyszem i kolegą. Pescade, czyli cypel Pescade — jak go wołana — błaznował, śpiewał, bawił publiczność swoimi skokami i zadziwiał licznemi ekwilibrystycznemi popisami, w których był niezrównanym. Nadewszystko jednak podobał się jako kuglarz, wykonywając kartami rozmaite sztuczki i wchodząc w najniemożliwsze na pozór zakłady. Rzeczywiście dziwną było rzeczą, że dnia tego w Gravozie dwaj akrobaci nie mieli powodzenia, zważywszy, iż mowa ich, wcale przyjemna dla słuchu, mięszanina narzecza prowanckiego z włoskim — zrozumiałą była dalmatyńcom. Od kilku nawet miesięcy pomiędzy tą samą prawie publicznością słowiańską powodziło im się wcale nieźle. Opuściwszy swoję ojczyznę, dwaj przyjaciele puścili się w świat przez departament nadmorskich Alp, zwiedzili okolice Medyolanu, Lombardyą, prowincyą wenecką. Przylądek Matifon, wsławiając się swą nadludzką siłą, cypel Pescade nadzwyczajną zręcznością. Sława ich — oczywiście wraz z nimi — doszła aż do Tryestu, pełnej Illiryi. Z Tryestu podążyła przez Istryą aż na wybrzeże dalmackie, zatrzymując się w Zarze, Salone, Raguzie, widząc zawsze większą korzyść w wędrówce naprzód, aniżeli w powrocie, który przez wrodzoną publiczności niewdzięczność, stawał się dla akrobatów niepewnym. Obecnie czuli się zagrożeni, gdyż odwrót, który nigdy nie bywa dobrym, zapowiadał się niepomyślniej, a jednak jedynem ich pragnieniem było powrócić do ojczyzny, która była tak daleko, niestety! Ale zanim spełnić się mogły projekta na przyszłość, dawała się czuć konieczna potrzeba postarania się o jaki posiłek. Tymczasem przerażające pustki były w kasie — jeżeli można tak nazwać fularową chustkę, w której róg Cypel Pescade zamykał zazwyczaj wspólne dochody. Napróżno robił ćwiczenia, chodząc na rękach przemawiając i gestykulując do publiczności. Napróżno Przylądek Matifon pokazywał swe muszkuły, których potężne żyły krwią nabiegłe, uwydatniały się, niby rozgałęziony bluszcz okuło sękatego pniaka. Nikt z publiczności nie okazał nawet chęci odwiedzenia skromnej areny. — Trudna sprawa z tymi Dalmatyńcami! — zawołał zniecierpliwiony Cypel Pescade. — Uparci jak głaz! — powtórzył Przylądek Matifon. — Zdaje mi się, że dziś nic nie utargujemy! Zwińmy naszą budę! — A gdzież pójdziemy? — spytał olbrzym. — Jesteś zbyt ciekawym! — odparł Cypel Pescade. — Powiedz-no tylko! — Cóż ty myślisz o kraju, w którym każą ci jeść raz tylko na dzień? — Gdzież to taki kraj, Cyplu Pescade? — He! daleko, bardzo daleko, okropnie daleko... nawet jeszcze dalej niż okropnie daleko Przylądku Matifon. — No, na końcu ziemi? — Ziemia nie ma końca — odparł z powagą Przylądek Pescade. — Gdyby miała koniec, nie byłaby okrągłą! Gdyby nie była okrągłą, nie obracałyby się! Gdyby się nie obracała, byłaby nieruchomą, a gdyby była nieruchomą... — To co? — zapytał Przylądek Matifon. — Bagatela!... spadłaby na słońce i to w krótszym czasie niż potrzeba na złowienie królika! — A potem? — Potem stałoby się to, co się wydarza nieraz niezręcznemu kuglarzowi, gdy dwie rzucone kule najniepotrzebniej spotkają się w powietrzu. Trzask! Wszystko tłucze się, pada, a publiczność gwiżdże i domaga się zwrotu pieniędzy, tego wieczora nie jada się już kolacyi... — A więc? — zapytał Przylądek Matifon — jeżeliby ziemia upadła na słońce, to już nie jedlibyśmy kolacyi?! I po tem zapytaniu atleta zadumał się, zatapiając się myślą w nieskończone kombinacye. Siedząc w kącie estrady z rozpaczliwie założonemi rękami, kiwał głową niby porcelanowy chińczyk — nie mówił więcej, nie widział nic, a nawet nie słyszał. Ogromny zamęt nastąpił w wielkiej głowie. I zdawało mu się, że tam w głębi jego piersi otwiera się straszna przepaść, poczem coś nadzwyczajnego uniosło go w górę wysoko, bardzo wysoko... wyżej jeszcze niż bardzo wysoko, jak mówił Cypel Pescade, wyrażając się o odległości przedmiotów. Ale w końcu uczuł, że został nagle puszczonym, skutkiem czego leciał przez próżnię... Marzenia te jednak były następstwem próżnego żołądka... Olbrzym zerwał się ze stołka i wyciągnął ręce jakby chciał wszystko zgruchotać. — Hej! co ci to Przylądku Matifon? — zawołał Cypel Pescade, który pochwyciwszy towarzysza za rękę, usiłował go powstrzymać. — Co mi jest? — Tak... ależ mówi... — Ja — rzekł Przylądek Matifon, zbierając rozpierzchłe myśli — ja tak... rozważałem... muszę z tobą pomówić... Cyplu Pescade... — Chcesz mówić, mój Przylądku, więc mów! Nie obawiaj się nikt nam nie przeszkodzi. Przylądek Matifon usiadł znowu na swoim stołeczku, a ująwszy otwarcie swą olbrzymią dłonią rękę przyjaciela, pociągnął go ku sobie.
|