About: dbkwik:resource/flinQRZwegrCMc88BHea7w==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Do po­tom­ne­go
rdfs:comment
  • Nie­wie­le wiem jak ty za­pew­ne: rze­ka prze­pły­wa mia­stem mo­im, a nad nią z brą­zu po­stać stoi i do­my z pra­wej, do­my z le­wej, w któ­rych o twa­rzach nam po­dob­nych w po­ście­lach le­żą, oczy mru­żą lu­dzie znu­że­ni jak ob­ło­ki w sen za­pa­trze­ni ni­by w lu­stro. Lecz in­ny dzień: zgieł­kli­wą mo­wą pcha­ją lot pta­ka, je­śli cza­sem od­wa­ży się i skrzy­dłem bo­sym do­tknie tej zie­mi. Wciąż mia­ro­wo no­szą swe rę­ce za­ci­śnię­te przy cia­łach sen­nych i nad gło­wą nie wi­dząc pla­net nie­fo­rem­nych dep­cą ro­śli­ny bar­dzo pięk­ne, od­mien­ne kształ­tem od fal zie­mi.
dcterms:subject
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Poemat
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Tadeusz Gajcy
abstract
  • Nie­wie­le wiem jak ty za­pew­ne: rze­ka prze­pły­wa mia­stem mo­im, a nad nią z brą­zu po­stać stoi i do­my z pra­wej, do­my z le­wej, w któ­rych o twa­rzach nam po­dob­nych w po­ście­lach le­żą, oczy mru­żą lu­dzie znu­że­ni jak ob­ło­ki w sen za­pa­trze­ni ni­by w lu­stro. Lecz in­ny dzień: zgieł­kli­wą mo­wą pcha­ją lot pta­ka, je­śli cza­sem od­wa­ży się i skrzy­dłem bo­sym do­tknie tej zie­mi. Wciąż mia­ro­wo no­szą swe rę­ce za­ci­śnię­te przy cia­łach sen­nych i nad gło­wą nie wi­dząc pla­net nie­fo­rem­nych dep­cą ro­śli­ny bar­dzo pięk­ne, od­mien­ne kształ­tem od fal zie­mi. Nie­wie­le rze­czy mar­twych znam: w mie­ście jest ogród barw­nych lamp, świer­go­ce trąb­ka, tram­waj sy­czy i w sa­lach peł­nych świa­teł róż­nych pie­ni się ja­dło ta­jem­ni­cze i bły­ska me­tal gło­śnych mu­zyk. Są świa­ty dwa i znasz je tak­że: wy­star­czy rzę­są oczy przy­kryć, a wi­dać tło błę­kit­ne, gwiaz­dę wy­so­ko nad nim, ruch zie­le­ni nad ta­jem­ni­czym pta­ków krzy­kiem. Więc cia­łem ro­snąc jak ko­rze­niem przy­sta­jesz nad kra­wę­dzią ja­wy i ru­szasz war­gą jak­byś śpie­wał, a mil­czysz prze­cież, ser­ce wa­żysz mi­ło­ści peł­ne i zdzi­wie­nia. Jak ła­two w świe­cie tym ogar­nąć po­tra­fię cie­bie, sło­wo sły­szę, jak sły­szysz ty, gdy ciem­ną war­gą spły­wa wy­so­kie i ogni­ste. Bez nie­ba jest kró­le­stwo dru­gie, któ­re wy­da­ło mnie i głos. Naf­to­we wie­że srebr­nym łu­kiem bły­ska­ją tu­taj, fa­bryk łań­cuch o wie­żach sztyw­nych jak o pal­cach prze­cie­ra chmu­ry. Ni­by kos na pro­stych to­rach po­ciąg gwiż­dże i cze­sze sen­ną, lek­ką grzy­wę na dru­tach sil­nych. Gdy po­pa­trzę jak dym prze­wi­ja się i pa­sma ob­ło­ków gi­ną w tra­wach krót­kich, to jest jak we śnie, gdy rę­ka ru­chem nie­wie­dzy peł­nym obok szu­ka, kie­dy za oknem jak am­puł­ka świe­ci la­tar­nia. Ciem­ne brwi ucho­dzą wte­dy jak ja­skół­ka i cia­ło cią­gle nie­ru­cho­me jest jak cio­sa­ny no­cą pło­mień w złu­dze­niu tym. Jed­na jest zie­mia, któ­ra nie­sie cie­bie i mnie, i jed­na mło­dość; w niej na­uczo­ny lę­ku — pię­ści wzno­si­łem krnąbr­ne po­nad gło­wą i w szczęk że­la­za za­słu­cha­ny mi­ja­łem dzień po dniu jak krzy­że jak ty — pod­nie­siesz na mnie ka­mień lub rzu­cisz z wzgar­dą zie­mi gru­dę. Ko­cha­łem tak jak ty za­pew­ne, ale mi ser­ca da­no ską­po na mi­łość mo­ją nie­po­trzeb­ną, bo­wiem sta­wa­ły nad epo­ką, któ­rej imio­na da­jesz te­raz ol­brzy­mia śmierć i prze­ra­że­nie. Nie że­bym uląkł się lub pła­kał, nie że­bym cze­kał już ska­za­ny na trwa­łość kru­chą — szu­kam w gwiaz­dach za­ry­su twe­go. Mię­dzy na­mi jak dło­nie dwie złą­czo­ne są pa­mię­ci na­sze i mi­ło­ści, a je­den tyl­ko wspól­ny dom, któ­ry na­de mną w to­bie ro­śnie. Pi­szę — jak gra­barz dół wy­bie­ra na cia­ła bez­ruch, dło­ni roz­pacz i sło­wo ma­łe sta­je nie­raz jak krzyż lub wie­niec. Je­śli zo­stać da­ne mu bę­dzie — rę­ka two­ja otwo­rzy je i ser­cem speł­ni, a czas, co mło­dość ku je­sie­ni prze­chy­la twar­do — twarz wy­wo­ła ka­mien­ną już i noc­ną wiecz­nie. I te­raz noc. Da­le­kie nie­bo ja­skra­we krzy­czy ni­by paw. Wy­so­ka świe­ca jak ołó­wek na sto­le mo­im. Oj­ca twarz w ża­łob­nej ra­mie... Szep­tem mó­wię a wiem, że głos mój sil­ny na­zbyt wy­so­ko idzie. Uśmiech gwiaz­dy mi­ło­ści pe­łen i iro­nii nie­dba­łym cier­niem wo­kół skro­ni, i ci­sza, w któ­rej śpią­cych od­dech na­si­la się, fu­jar­ką cie­cze, źre­ni­com zwar­tym ka­że odejść na kra­wędź rze­czy nie­czło­wie­czej. Kie­dy spło­wie­je chmu­ry brzeg za­hu­czą dzwon­ki i we­sel­ne mły­ny po­to­czą ko­ła swe, bła­zen za­pie­je, skrzyp­ce peł­ne me­lo­dii bę­dą. Śpiew i gwizd po­nie­sie czło­wiek w prze­strzeń zna­ną i swej oj­czy­zny wier­ny syn roz­ko­szy sen­nej od­da cia­ło. A bli­sko — mur omsza­ły chro­ni spo­ko­ju tych, co dło­ni wie­rząc i mi­łość mie­rząc ostrzem bro­ni upa­dli w pia­sek twa­rzą szcze­rą. Szy­der­czy krzyż imio­na pro­ste ocie­nia chęt­nie; jesz­cze sły­chać bo­jo­wy marsz i bli­ski po­cisk, co gro­bem był im i ko­ły­ską. Sze­ro­ki ob­łok dro­gą su­nie, szczę­ka­ją osie, ba­gnet wą­ski jak ob­ła­ma­ny cierń ga­łąz­ki nad ra­mio­na­mi drży i bły­ska i pieśń ra­do­sna w gę­stej łu­nie ma gniaz­do trud­ne i na­zwi­sko. Ten czas, ta noc, ta zie­mia czar­na po­tra­fi zwo­dzić, ser­ca gro­no za­ci­skać moc­no jak ty war­gę, któ­ra znów sło­wo da po­tom­ne. Je­steś jak ja za­pew­ne: czas opły­wa lek­ko cia­ło two­je jak ry­bę szyb­ką; oczy masz po­jo­ne świa­tłem, co ko­ro­nę wi­jąc nad zie­mią twą prze­mi­ja. Mo­że jak ja w swej dło­ni chwi­lę dy­mią­cą pie­ścisz, w pierś kie­ru­jesz czło­wie­ka, któ­ry mo­wą dziw­ną na krzy­żach tak­że imię pi­sze. I mo­że ty znów nad oj­czy­zną po­sęp­ny szlak po­ci­sku wi­dzisz i drze­wa kształ­ty jak szu­bie­nic skrzy­pią ci groź­nie, ostro lśnią, a ser­ce dzwo­ni jak zły pie­niądz, gdy pa­trzysz chmur­nie po­przez noc. A wte­dy ko­chać ci wy­pad­nie nie­wiel­ki ob­szar, gdzie pi­ra­mid ma­lut­kie grud­ki le­żą na dnie, a z wierz­chu zwię­dły kwiat lub ka­mień. A wte­dy — mie­rząc ser­cem ską­pym swój krok i sło­wo już da­rem­ne po­dasz jak laur dło­nie obie i ko­chać bę­dziesz ra­zem ze mną. Co­kol­wiek piesz­czą dło­nie na­sze nie­wier­ne jest: czy liść czy wo­da prze­cie­ka po­przez pal­ce; twarz się od­su­wa bli­ska w cie­nie gę­ste i tak od­su­wa się nam mło­dość i ra­dość pro­sta, że je­ste­śmy. A wte­dy tę­sk­nić nam wy­pad­nie i pa­trzeć w czas jak w księ­życ wstecz­ny, gdzie pło­mień hu­czał, bro­ni gra­nie głu­szy­ło szmer i brzóz i lesz­czyn, a wte­dy chmur po­nu­ry krąg bę­dzie nam dziw­ny, bo nie­zna­ny, gdy za­miast cie­nia lot­nych ma­szyn ob­ja­wi się po­god­ny go­łąb i księ­życ w tra­wach ni­by dłoń co nie­gdyś heł­mem wień­czył czo­ło. Tak bę­dzie tyl­ko. Mia­sto, w któ­rym do cie­bie pi­szę — stoi ciem­ne, choć zwy­kłe słoń­ce li­że mu­ry spry­ska­ne pi­smem krwi da­rem­nej. Czło­wiek prze­cho­dzi tam nie­wiel­ki i oczy zwra­ca ża­lem zbroj­ne, jak ja do cie­bie po­przez wie­ki bez­bron­ne sło­wo i opo­wieść. Oto na pa­pier mój upa­da jak ćma lub nie­wia­do­my ko­mar brzę­cze­nie sta­li. Śle­py gra­nat usta po­ło­żył na po­wie­trzu i ten jest śpiew, co uczył wcze­śnie mi­ło­ści mo­jej i po­ko­ry. I ta jest wie­dza we mnie moc­na i ten jest tyl­ko chu­dy śpiew: fu­jar­ką był mi grom i po­cisk i ogień bar­wił krzep­ko sen. I speł­nić wię­cej się nie mo­że, bo to już kres i płyn­ność wiecz­na. Sta­lów­ki mo­jej si­ne ostrze jak ser­ce trwa­nie me okre­śla — i zno­wu noc. Po­wie­ka spa­da jak trum­ny wie­ko, pió­ro zaś wy­smu­kłym krzy­żem w pal­cach ro­śnie i le­d­wie bły­ska ciem­na gwiaz­da jak od­blask ni­klu al­bo ko­ści. W tym kra­ju smut­nym peł­nym gwiazd sa­mot­ne trwa­nie, mło­dość chro­bra i sen pod płu­giem, co jak or­ła zła­ma­ne skrzy­dło idzie ni­sko. Da­le­kie nie­bo się na­chy­la i uf­nie bły­ska lot mo­ty­la lecz czło­wiek rę­ce nie jak skrzy­dła, a broń śmier­tel­ną z so­bą dźwi­ga. I ni­g­dy ust nie zmie­ni w skrzyp­ce, a oczu w świa­tło. Ogień czy­sty na bark mę­czeń­stwo, ser­ca trwo­gę przyj­mu­je w sie­bie. Wła­sny por­tret wśród chmur spa­lo­nych siar­ką wi­dzi. I wte­dy spa­da ję­kiem mie­dzi mo­zol­ne sło­wo, war­ga puch­nie jak mnie, choć zno­wu szep­tem tyl­ko do cie­bie mó­wię. I wiem, że chy­ląc gło­wę trud­ną nad li­ter bruz­dą — wi­dzisz jesz­cze mój ob­raz: idę przez po­wie­trze, a za mną mia­sto mo­je idzie. Nie­bio­sa gó­rą, echo trąb i moc­ny od­dech tych, co śpią po­dwój­nym trwa­niem: pierw­sze chro­ni omsza­ły mur za sto­sem bro­ni, a dru­gie — po­ściel bia­ła spię­trza. Ten czas, ta noc i ja bez miej­sca nad to­bą wa­żą się i uczą: ostat­ni sen, a bo­leść pierw­sza i sło­na mi­łość nad oj­czy­zną. I zno­wu noc i zie­mia jed­na po­wią­że nas. Na sto­le mo­im war­ko­czem ja­snym cich­nie świe­ca i dom na­de mną ci­cho stoi, a z głę­bi czar­nej, jak­by z miesz­ka wy­cho­dzą świa­ty. Star­czy oczom po­wie­ki ma­łej, aby tło po­wsta­ło ja­sne, gwiaz­dy szpon i nie­ro­zum­ny krzyk stwo­rze­nia. Nie­wie­le wiem jak ty za­pew­ne: idzie­my ra­zem pa­trząc czuj­nie: ty — na gwiaź­dzi­stym, pro­stym nie­bie szu­kasz pło­mie­nia i mnie w łu­nie, ja — od­wró­co­ny — ser­ce peł­ne mi­ło­ści smut­nej nio­sę jak żoł­nierz mo­gi­łę pod swym heł­mem nie­sie przez czas. Image:PD-icon.svg Public domain
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software