abstract
| - Jesteśmy w mieście Antiochii, w miesiącu lipcu 23 roku po narodzeniu Jezusa Chrystusa; miasto to zwano królową Wschodu, bo było najpotężniejszym po Rzymie, jeżeli nie nąjludniejszym z miast. Mniemanie, jakoby źródłem występków owego czasu był starożytny Rzym, jest co najmniej wątpliwe. Ktokolwiek sprawą tą się zajmował, spostrzeże, że zepsucie płynęło ze Wschodu na Zachód; a miasto Antiochia, siedlisko starożytnej asyryjskiej potęgi i wspaniałości, w tym kierunku wpływ wywierało. Było przed południem, gdy galera kupiecka opuściła modrawe wody morza i wpływała do ujścia rzeki Orontes. Skwar był wielki, lecz wszyscy podróżni, opuściwszy kabiny, stali na pokładzie, a między nimi Ben-Hur. Przebyte pięć ciężkich lat zmieniły młodego Żyda w dojrzałego mężczyznę, a chociaż nosił suknię z białego płótna osłaniającą jego kształty, to jednak łatwo było dostrzec, że miał piękną postawę. Od godziny stał w cieniu żagli, a kilku podróżnych jego narodowości na próżno próbowało nawiązać z nim rozmowę. Odpowiadał na pytania po łacinie w sposób poważny i czcigodny. Czystość wymowy, skromność i inteligencja pobudzały ciekawość słuchających. Ci, którzy mu się uważniej przypatrzyli, zauważyli pewną niezgodność między wyglądem a jego arystokratycznym zachowaniem się. I tak, ręce miał za długie, a gdy, chcąc zachować równowagę na kołyszącym się statku, chwycił się czegośkolwiek w pobliżu, ruch ręki i widoczna w niej siła zwracały na się uwagę otaczających. Tak więc wraz z ciekawością kim i czym był, rodziło się przekonanie, że człowiek ten przechodził już niezwykłe koleje. Galera zatrzymała się w jednym z portów Cypru i zabrała stamtąd Żyda podeszłego już w latach. Jego ujmująca powierzchowność zachęciła Ben-Hura do zadania mu kilku pytań, na które podróżny odpowiedział w sposób budzący zaufanie, i wnet nawiązała się między obydwoma ożywiona rozmowa. W chwili, gdy galera wpłynęła w zatokę Orontesu, spotkała się z dwoma statkami, które równocześnie wpływały na wody rzeki. Na mijających się statkach wywieszono mnóstwo małych chorągiewek żółtego koloru, jakby na znak powitania. Podróżni dziwili się tym znakom i najrozmaitsze robili przypuszczenia. Gdy wreszcie jeden z nich zapytał owego sędziwego Żyda, co chorągiewki oznaczać miały, odpowiedział: - Flagi te nie oznaczają narodowości, ale są godłem właściciela tych okrętów. - Czy ten posiada wiele galer? - Bardzo wiele. - Czy znasz go? - Łączyły mnie z nim niegdyś interesy. Podróżni patrzyli na mówiącego, jak gdyby prosili go, aby dalej opowiadał. Ben-Hur zaś słuchał uważnie. - Żyje on w Antiochii - mówił dalej Hebrajczyk z właściwą sobie powagą - bogactwa jego zwróciły nań uwagę, a to co o nim mówią, nie zawsze jest dla niego życzliwe. Niegdyś żył w Jerozolimie książę pochodzący ze starożytnego domu Hurów. Na te słowa próżno Juda usiłował się opanować, serce biło mu jak młotem. - Książę ten był kupcem i miał zmysł do handlu, stał na czele wielu przedsiębiorstw, rozgałęzionych aż po krańce Wschodu i Zachodu. Po wielkich miastach zakładał filie, a jedną z takich filii w Antiochii zarządzał wierny i stary sługa domu Hurów, Simonides, który, mimo greckiego nazwiska, był Izraelitą. Pan domu, głowa rodu, zatonął na morzu, ale interesy szły dalej pomyślnie, gdy nagle nowym nieszczęściem Pan dotknął tę rodzinę. Jedyny, jeszcze niedorosły syn księcia wykonał zamach na życie prokuratora Gratusa na jednej z ulic Jerozolimy, a gdy zamach nie udał się, znikł na zawsze. Rzymianie wywarli zemstę na całym domu i nikt tego imienia nie został przy życiu. Pałac opieczętowano i gnieżdżą się w nim gołębie, skarby zabrano jak też wszystko, co było własnością Hurów. Tym więc sposobem prokurator przyłożył złoty plaster na swoją ranę; było się czym zaiste wyleczyć. Słuchający roześmiali się, a jeden z nich rzekł: - To znaczy, że majętności zatrzymał dla siebie? - Tak mówią - odparł Żyd - opowiadam rzecz, jak ją słyszałem, ale dla dopełnienia dodają, że Simonides, ów zastępca księcia w Antiochii, wkrótce potem otworzył handel na własną rękę. Idąc za przykładem dawnego pana, posyłał karawany do Indii; a teraz posiada dostateczną ilość galer tworzącą na morzu prawdziwie królewską flotę. Mówią, że mu się wszystko udaje; jeśli traci wielbłądy, to ze starości; jego okręty nie toną nigdy, a gdyby rzucił wiór w rzekę, to wypłynąłby sztabą złota. - Od jak dawna się to dzieje? - Z jakie dziesięć lat. - Mówią, że prokurator zajął tylko tę część mienia książąt, która była pod ręką, jak konie, bydło, domy, posiadłości, galery i inne dobytki. Pieniędzy zaś nie odnaleziono, chociaż musiały być znaczne. Co się z nimi stało, pokrywa niezbadana tajemnica. - Nie dla mnie - rzekł z ironią jeden z podróżnych. - Rozumiem cię - odpowiedział Żyd - inni przypuszczają to samo, a ogólnie sądzi się, że owe skarby są podstawą majątku Simonidesa. Prokurator podziela lub podzielał tę wiarę, bo dwa razy w ciągu lat pięciu więził kupca i brał go na tortury. Juda schwycił z całej siły linę, na której się opierał. - Mówią - ciągnął dalej opowiadający - że w ciele tego człowieka nie ma ani jednej całej kości. Ostatni raz widziałem go siedzącego w krześle i obłożonego poduszkami, kalekę. - Więc tak straszliwie przechodził męki! - zawołało kilka osób naraz. - Żadna choroba nie zdołałaby takiego wytworzyć kalectwa, a przecież cierpienie nie wywarło na nim żadnego wrażenia. Nic więcej nie wyznał, tylko tyle, że wszystko co posiada, jest jego prawną własnością, której godziwie używa. Od jakiegoś czasu prześladowanie ustało; pozwolenie na handel otrzymał z podpisem samego Tyberiusza. - Musiał się dobrze opłacić, ręczę. - Te okręty, które widzieliście należą do niego - mówił dalej Żyd, puszczając mimo uszu poprzednią uwagę, jednego ze słuchaczy - a ich wioślarze mają w zwyczaju witać się wzajemnie żółtymi flagami, co ma znaczyć: mieliśmy szczęśliwą podróż! Tu skończyło się opowiadanie. Gdy okręt pruł już fale rzeki. Juda rzekł do Żyda: - Jak nazwałeś tego, który był panem Simonidesa? - Zwał się Ben-Hur i był księciem Jerozolimy. - Co się stało z książęcą rodziną? - Chłopca wysłano na galery, gdzie prawdopodobnie marnie zginął; rzadko bowiem kto dłużej jak rok wiosłem pracuje. O wdowie i córce nic nie słyszałem; ci, którzy może wiedzą co o nich, nie chcą o tym mówić; uważam za prawdopodobne, że zmarły w jakim podziemnym lochu. Juda zbliżył się do steru, a tak był pogrążony w myślach, że nie patrzył ani na piękne wybrzeże rzeki, pełne sadów słynnych syryjskich drzew owocowych, ani na pyszne wille ocienione winogradem. Nie widział również przepływającej floty, nie słyszał śpiewów i okrzyków wioślarzy bądź to witających, bądź też żegnających ojczyste wybrzeże. Niebo lśniło najcudowniejszym słońcem, a upalne promienie złociły ziemię i wodę: nigdzie cienia, prócz w jego duszy i na jego życiu. Gdy zbliżyli się ku miastu, wszyscy podróżni wylegli na pokład, aby nic nie stracić z pięknego widoku, jaki się przed ich oczami roztaczał. Znany nam już sędziwy Żyd przyjął na siebie obowiązek objaśniającego: - Rzeka płynie w tym miejscu ku zachodowi - opowiadał. - Tam! - to mówiąc, wskazał na południe palcem - wznosi się góra Kazyus albo, jak ją tutejsi ludzie nazywają, góra Orontes, a tamta naprzeciw tej, to góra Amnus. Między tymi wzgórzami ścieli się równina Antiochii, dalej widać góry, skąd królewskimi wodociągami sprowadza się wodę do skraplania ulic miasta i dla potrzeb mieszkańców. Lasy tych gór pełne są jeszcze ptactwa i dzikiego zwierza. - A gdzie jezioro? - zapytał ktoś. - Ku północy, można tam konno dojechać, ale łatwiej i wygodniej łodzią, gdyż odnoga rzeki z nim się łączy. - Gaj Dafny! - mówił dalej, zwracając się do kogoś innego - któż opisze jego piękność! Pamiętajcie, że założył go i ukończył Apollo, jest on jego ulubionym mieszkaniem i chętniej w nim przebywa niż na Olimpie. Ileż to ludzi udaje się tam, aby gaj przynajmniej raz ujrzeć, i nie mogą go potem zapomnieć. Nie darmo mówi przysłowie: lepiej być robakiem i żywić się morwami Dafny, niż siedzieć u królewskiego stołu. - A zatem nie radzisz nam odwiedzać tych miejsc? - Skądże. Chcecie, idźcie. Wszyscy tam chodzą: filozofowie, młodzieńcy, kobiety, kapłani. Wiem, że pójdziecie i wy; dam więc wam radę. Nie szukajcie mieszkania w mieście, byłaby to strata czasu, idźcie wprost do wsi w pobliżu gaju. Wiedzie tam droga poprzez ogród skraplany wodą wodotrysków. Oto i miasto! a tuż najświetniejsze dzieło Ksereusza, mistrza architektury. Ta część grodu była wzniesioną na rozkaz Seleucydów, 300 lat spoiły ją nierozerwalnie ze skałą, na której jest zbudowana. Warownia zasługiwała na pochwały; była wysoka, silnie zaopatrzona licznymi narożnikami. Szczyt murów jeży się czterystu wieżami, a każda jest zbiornikiem wody - ciągnął dalej Żyd. Patrzcie dalej ponad wysokim murem, ujrzycie w oddaleniu dwa wzgórza. Na dalszym szczycie wznosi się cytadela, gdzie przez cały rok stoi kwaterą legion rzymski. Na przeciwnym szczycie widnieje świątynia Jowisza, a obok niej pałac posła i wielu dygnitarzy. Forteca to nie do zdobycia. W tej chwili wioślarze zaczęli zwijać żagle, a Żyd mówił dalej: Patrzcie! Oto most, który wiedzie do Seleucji; tu kończy się żegluga. Poza mostem zaczyna się wyspa, na której Kalinikus wybudował nowe miasto łącząc je ze starymi tak silnymi mostami, że ich ani czas, ani powódź, ani trzęsienia ziemi nie zdołały nadwerężyć. Co się tyczy samego miasta, mogę tylko tyle powiedzieć, że ktokolwiek je widział, z radością przez życie całe wspomina. Zamilkł. W tej samej chwili okręt wolno zawrócił i płynął wzdłuż wybrzeża, zbliżając się ku budzącym podziw murom. Nareszcie rzucono liny, wstrzymano wiosła. Podróż się skończyła. Ben-Hur zbliżył się do sędziwego Żyda i rzekł: - Przebacz, że cię na chwilę zatrzymam, nim się pożegnamy. Podróżny skłonił głowę w milczeniu. - Historia o kupcu zaciekawiła mnie bardzo; zdaje mi się, że go nazwałeś Simonidesem? - Tak, jest Żydem mimo greckiego nazwiska. - Chciałbym go poznać, a nie wiem gdzie go szukać? Nieznajomy spojrzał bystro w oczy mówiącemu i rzekł: - Chcąc ci oszczędzić zawodu, wolę ostrzec, że Simonides nie pożycza pieniędzy. - Ja również nie pożyczam ich nigdy, odparł Ben-Hur, śmiejąc się z domyślności podróżnego, który spuścił głowę w zamyśleniu i rzekł po chwili: - Można by słusznie sądzić, że najbogatszy kupiec w Antiochii mieszka odpowiednio do swego stanu. Tymczasem tak nie jest. Aby mieszkanie jego odnaleźć, idź wzdłuż brzegu rzeki, aż tam do tego mostu, przy nim bowiem mieszka Simonides, w domu, który stanowi niejako skarpę podpierającą łuki mostu. Sądzę, że nie zabłądzisz. - Dziękuję ci. - Pokój ojców naszych niechaj będzie z tobą. - I z tobą. - Rozstali się. Dwaj tragarze obładowani bagażami Ben-Hura czekali na wybrzeżu na jego polecenia. - Do cytadeli! - zawołał, a rozkaz ten zdradził jego wojskowe stanowisko. Dwie wielkie ulice, krzyżujące się pod kątem prostym, dzieliły miasto na cztery równe części. U zbiegu dwóch ulic z północy ku południowi stała dziwna, wielka budowa, zwana Nimfeum. Gdy do niej doszli, Ben-Hur zdziwił się jej wspaniałością, chociaż wprost z Rzymu przybywał. Na prawo i na lewo wznosiły się pałace ozdobione marmurowymi węższymi i szerszymi podcieniami, z których jedne były przeznaczone dla jadących, inne dla pieszych lub bydła. Dach ocieniał całą drogę, a liczne wodotryski, szemrząc wesoło, zmniejszały upalne gorąco. Ben-Hur nie był usposobiony do podziwiania tego widoku. Nieustannie myślał o historii Simonidesa. Gdy zbliżyli się do Omphalus, pomnika, zajmującego całą szerokość ulicy i złożonego z czterech pięknie ornamentowanych łuków, które Epifanes sam sobie poświęcił - zmienił nagle zamiar i rzekł do tragarzy: - Nie udam się dziś jeszcze do cytadeli, zaprowadźcie mnie raczej do gospody najbliższej miasta, wiodącego do Seleucji. Tragarze zawrócili i wkrótce Ben-Hur znalazł się w starej i obszernej gospodzie odległej na rzut kamieniem od mieszkania Simonidesa. Noc całą spędził na dachu, a nie odstępowała go radosna myśl: teraz nareszcie usłyszę cośkolwiek o moim domu, matce i małej, drogiej Tirzy; a jeśli jeszcze żyją na tej ziemi, muszę je odszukać!
|