About: dbkwik:resource/ikESc9fUKdGvlZSc2QokQg==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Gehenna czyli dzieje nieszczęśliwej miłości/II/20
rdfs:comment
  • XX "Szympans" w Monte Carlo Samochód zakurzony zatrzymał się przed willą Nordiców. Lora wyskoczyła zręcznie i ściskając dłonie mężczyzn, którzy jechali dalej, rzuciła krótko: - O ósmej będę w kasynie. Wbiegła do przedsionka. Lokaj rozbierając ją, oddał jej bilet wizytowy. Nordicowa spojrzała na kartę. "Teodor Kościesza". Zdziwienie odmalowało się na jej twarzy. - Kiedy był ten pan? - Przyszedł przed kilku minutami i czeka w salonie. Lora zastanowiła się chwilę. ...Okna salonowe wychodzą na morze, czyli że Kościesza nie mógł widzieć jej podjeżdżającej. To dobrze. - Poczekaj, stary szympansie!...
Tytuł
  • |1
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • XX
  • Część druga
  • "Szympans" w Monte Carlo
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Helena Mniszkówna
abstract
  • XX "Szympans" w Monte Carlo Samochód zakurzony zatrzymał się przed willą Nordiców. Lora wyskoczyła zręcznie i ściskając dłonie mężczyzn, którzy jechali dalej, rzuciła krótko: - O ósmej będę w kasynie. Wbiegła do przedsionka. Lokaj rozbierając ją, oddał jej bilet wizytowy. Nordicowa spojrzała na kartę. "Teodor Kościesza". Zdziwienie odmalowało się na jej twarzy. - Kiedy był ten pan? - Przyszedł przed kilku minutami i czeka w salonie. Lora zastanowiła się chwilę. ...Okna salonowe wychodzą na morze, czyli że Kościesza nie mógł widzieć jej podjeżdżającej. To dobrze. - Zameldować mnie dopiero wtedy, gdy każę - rzekła do lokaja. Poszła do siebie i jęła się ubierać z nadzwyczajną starannością, w kostium spacerowy, bardzo elegancki. Na ślicznie uczesanej głowie upięła wykwintny kapelusz strojny, jedwabny i stanęła przed lustrem. Uśmiech złośliwy błysnął na jej ustach... - Poczekaj, stary szympansie!... Zeszła do przedsionka i z hałasem, szumnie, wstępowała na schody wiodące do salonu. Służący zameldował krótko: - Madame. Lora z biletem w ręku weszła do sali. Kościesza stał naprzeciw niej ciężki, pochylony naprzód, jakby złom skalny z gruba toporem ociosany. Zdumiał się ujrzawszy Lorę, piękność jej uderzyła go. Ona chwyciła go za ręce. - Witam pana. Pan czekał?... Wróciłam właśnie ze spaceru. Cóż za miła niespodzianka, pan w Monte Carlo! Jakże się cieszę, że pan mnie odwiedził. Ale już pana nie puszczę. Musi pan u mnie zamieszkać, mąż mój jest chwilowo nieobecny. Niechże pan siada, proszę, tu będzie najwygodniej. Nie widzieliśmy się tyle czasu! Gdy przyjeżdżałam na pogrzeb mamy, bawił pan w Toporzyskach. Zaraz, ile to już lat? Potok jej słów ogłuszył Kościeszę, usiadł biernie, gdzie mu wskazała i patrzył na Lorę z podziwem. Ona tymczasem liczyła na palcach uśmiechając się. - Rok od śmierci mamy, a przedtem prawie trzy lata, więc cztery lata mijają od chwili, gdym... opuściła Wołyń. I cóż zmieniłam się? - spytała zalotnie, patrząc w oczy Kościeszy. - Bardzo, prawie bym pani nie poznał, wyrosła pani i wypiękniała niezmiernie. - Doprawdy? Miło mi słyszeć to od pana. - Czy Andzia i Ewelina mieszkają stale u pani? Chciałbym się z Andzią zobaczyć. Doszły mnie wieści... właściwie mówiono mi, że Andzia pisała do naszej parafii, a z parafii Toporzysk żądała jakichś papierów... metryki, czy coś w tym rodzaju. Wieści mętne, ale bądź co bądź dziwne. Przyjechałem zatem... - Trochę za późno. Gdyby tak przedwczoraj i rano, trafiłby pan na ślub Andzi. Kościesza zbladł straszliwie, zerwał się z siedzenia z okropną twarzą. Oczy wilcze w wyrazie błysnęły groźnie. - Co... na ślub? Co pani powiedziała? Na ślub Andzi? - ryknął jak zduszony tur. - Tak, na ślub Andzi z Horskim. - Kiedy to się stało? Czy to sen?... Czy jestem nieprzytomny? - Ależ, drogi panie, ani jedno, ani drugie, wszak to prawda. Ślub odbył się w czwartek, dziś jest sobota, o godzinie dziesiątej rano, w tutejszym kościółku Saint Dévote. Niechże się pan opamięta... Panie Teodorze, co panu? - I... i... i pani tam była? - Naturalnie! Bezpośrednio po ślubie wprost z kościoła Horski zabrał żonę do Anglii, gdzie mieszka jego matka. Stamtąd pojadą zapewne na Wołyń. Ogłoszenia o ślubie są rozesłane. Kościesza tarł dłonią czoło, zmieniony był okropnie, dygotał na całym ciele. Lora wzięła go za rękę. Dłoń jego drżała chorobliwie. - Proszę, niech pan siada, po co tak dramatycznie brać małżeństwo Andzi? Przecie pan się chyba nie spodziewał i nie chciałby tego zapewne, żeby Andzia nie wyszła za mąż? - Czyż miała całe życie płakać za Olelkowiczem? No, a Jasia wszakże ona nie kochała, wiązała ją przysięga dana mamie, nawiasem mówiąc niedorzeczna, lecz skoro Jaś sam się usunął, Horski skorzystał z sytuacji. Zresztą, zdaje mi się, że oni jeszcze za życia Jana byli ze sobą po słowie, tylko Andzia nie wiedziała, jak wybrnąć ze swych niefortunnych zaręczyn. - Jestem zdruzgotany, przybity tą wiadomością i... że... ona tak mnie pominęła. - A nie! Zawiadomienie o ślubie wysłano i do pana. - Czy pani tego nie rozumie, że to za mało? - wybuchnął Kościesza. - Jestem jej ojczymem, wychowywałem ją od dziecka. - Hm! - mruknęła Lora. - A ona, a ona, Handzia, którą kochałem... jak... jak córkę rodzoną, która była dla mnie wszystkim... - Hm!... - Postąpiła ze mną jak z obcym, zlekceważyła mnie, pominęła, nie zapytała o radę, jako ojczyma, opiekuna, jako doświadczonego człowieka... - Hm!... Czasem i młodzi miewają doświadczenie. Kościesza zauważył wreszcie ironiczny ton Lory. Spostrzegł jej uśmiech zagadkowy i zmieszał się. Ale gniew go dławił. - Ktoś ją do tego namówił? Zapewne Ewelina lub... pani? - Ja dowiedziałam się o tym zaledwo na tydzień przed ślubem, Ewelina była bierna w tej sprawie. Andzia decydowała sama, bez wpływów postronnych. - Gdzie ona jest teraz? - krzyknął Kościesza, czerwony jak ogień. - Andzia? Powtarzam, z mężem w Anglii. - O Ewelinę pytam! - Ach, Lincia? Kiedy pan wyjechał z domu? - Wyjechałem z Warszawy ekspresem w czwartek przed północą. Dziś o pierwszej w południe byłem już tu. - No, a Ewelina wyjechała stąd kurierem w piątek, wczoraj rano. Czyli, że minęliście się państwo gdzieś pomiędzy Wenecją i Mediolanem. Kościesza zacisnął pięści. - To ona, ona wszystkiemu winna! Lora zaśmiała się. - Lincia i winna? Wie pan, że to zabawne. Winić pan może jedynie Horskiego, że potrafił zjednać sobie Ankę po tym wszystkim, co ona przeżyła i że ją wyratował z apatii, w której trwała. To raczej zasługa, nie wina. - Kto jest ten... ten?... - Horski? To wielki pan, światowiec, jedyny syn Polaka i Angielki, przystojny dżentelmen i bywalec na jasnym brzegu. Niech mi pan wierzy, że on może się podobać. Zupełnie w odrębnym stylu niż Olelkowicz, ale również klasyczny. Andzia ma w ogóle dobry gust, nie dziwiłam jej się wcale, że Jan był dla niej obojętny. - Jak on śmiał bez mego pozwolenia, bez zapytania... jak śmiał! - O, panie łaskawy, za wielkie wymaganie od Horskiego, zresztą to raczej od Andzi zależało, ona jest pełnoletnia, przy tym po wypadkach przed kilku laty... Pan rozumie?... Kościesza zsiniał. - Ale mówmy o czymś innym. Po co poruszać przykre wspomnienia. Ślub Andzi mógł pana... wzruszyć, jednak to chyba nie tragedia? Stało się. Więc pan dziś dopiero przyjechał do Monte, i jakież zrobiło na panu wrażenie? Kościesza wstał. - Żegnam panią - rzekł, podając jej rękę porywczo. - Co? Pan odchodzi? Ależ cóż znowu! Nigdy na to nie pozwolę! Zostanie pan u mnie, wypocznie, uspokoi się. Tak, drogi panie, iść nie wolno, wszak prosi pana o to dawna Lorcia, chociaż łobuz, ale dobra dziewczyna. Proszę, proszę usiąść. O tak, tak, złoty panie Teodorze. Zaraz nam tu dadzą podwieczorek. Porozmawiamy sobie o dawnych czasach... Nie chce pan? No, to nie. Proszę Andzi nie wspominać, to już nie ma o czym mówić. Chce pan, pokażę panu Monte Carlo i cały ten nasz cudny brzeg słoneczny... Nordicowa świergotała bez przerwy, wdzięczyła się do Kościeszy, otaczała go serdecznością, zawsze jednak z odcieniem wyraźnej kokieterii, która nie uszła jego uwagi. Pomimo ciężkiego strapienia pochlebiało mu to wielce, piękność i zalotność Lory wywierała na nim silny wpływ. Wściekłość na Andzię i rozdrażnienie przeistaczało się w podnietę nerwów. Kościesza rozchmurzył się nieco, spode łba jeszcze patrzył na Lorę, lecz wzrok pałał mu coraz bardziej. - Kokietuje mnie, wyraźnie mnie kokietuje... Czyżby? - myślał. Lora zaś z umiejętnością wytwornej w tym kierunku mistrzyni drażniła Kościeszę, przybierała coraz ponętniejsze pozy i miny, dobierając odpowiednie tematy do rozmowy. Po podwieczorku zaproponowała spacer samochodem. Kościesza wzdragał się, ale zwyciężyła. Pojechali brzegiem morza aż do Anfibes. Ruch, gwar wielkoświatowy, luksus i bogactwo, widne tu na każdym kroku, działało na Kościeszę drażniąco. Obecność strojnej i tak pięknej kobiety, jej wdzięk do niego skierowany dodawał reszty. Kościesza przeżywał jakby złoty sen; gniew,oburzenie na Andzię zbladło na razie; Lora brała go swą zmysłową zalotnością, nęciła, burzyła mu krew. Połechtała ambicję męską Kościeszy, zrozumiał, że go kokietuje i sprawiło mu to przyjemność wyjątkową. Rozpromienił się, podkręcił nieznacznie wąsy i ułożył brodę, dowcipkował, komplementował Lorę, spoglądając na nią ogniście. Nordicowa bawiła się znakomicie. - Rozruszałam dzika, stary szympans w zalotach - myślała, dławiąc się ze śmiechu. Po powrocie Lora wystąpiła z projektem zjedzenia kolacji w hotelu "Paryskim", oświadczyła jednak, że najpierw musi się przebrać. Kościesza postanowił zrobić to samo. Gdy zeszli się znowu, pan Teodor na widok Lory osłupiał. Piękna i bogata toaleta mocno wycięta, brylantowe łzy na szyi, wielkie butony w uszach, kometa w bujnych, rudych włosach zdobiły lorę niesłychanie. Kościesza stał oczarowany tą pięknością zmysłową, szła mu do głowy wartkim prądem krwi. Nordicowa zacinała wargi, patrząc na zdumienie i metamorfozę Kościeszy. Ubrany z prowincjonalną elegancją, wystrzyżony, z bródką w szpic i wąsami ostro w górę skręconymi, pachnący fiksatuarem i jakąś mocną wodą, z kwiatem w klapie, wyglądał komicznie. Lora kazała mu przykryć płaszczem swe nagie ramiona, gdy zaś on znalazł się za jej plecami z kosztownym okryciem, piękna kurtyzana odchyliła w tył głowę w masie rudych splotów i rzuciła mu powłóczyste spod złotych rzęs dwuznaczne spojrzenie. Kościesza zadrżał jak oparzony, zęby mu zaczęły latać z wrażenia. W restauracji Nordicowa poleciła podać krótką, lecz pikantną kolację i szampan mrożony. Uśmiechała się do niego ustami mokrymi od wina a gorącymi barwą jak krew. Pokazywała mu w uśmiechu białe zęby i dziąsła jędrne, różowe, oczami wierciła w źrenicach Kościeszy jak zatrutymi sztyletami. Po dwóch butelkach szampana zamrożonego w igły, Kościesza poczuł się zupełnie odrodzony, wstąpiła weń energia i młodość, rumieńce biły na twarz, ogarniał go szał życia i używania. Łakomie patrzył na Lorę i chłonął duszny zapach jej perfum. Rozkoszą tchnęła ta kobieta, a Kościesza już wierzył, że rozkosz ta i te czary są obecnie dla niego i że powinien korzystać. "Stary szympans" rozrzewnił się zupełnie. Lora była dla niego najpiękniejszą kobietą na świecie. Monte Carlo szczytem cudów. Andzia, Horski, ich ślub, wyjazd, wszystko przestało chwilowo istnieć dla Kościeszy, prócz pragnień namiętnych względem Lory. Ona widziała i czuła wszystko, grała na nim jak na łatwym instrumencie, który już wpadł w jej ton. Bawiła się nim do woli, parskając śmiechem z jego wyglądu, on myślał, że z dowcipów. Gdy zauważyła, że dosyć szampana, zwróciła się do Kościeszy z kocią miną, jakby trochę poddańczą, jakby zdając się na jego łaskę i niełaskę. - Co pan woli teraz, czy kasyno i partię ruletki, czy też spędzenie reszty wieczoru u mnie we... dwójkę. Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, mrużąc oczy i wyciągając szyję ponętnie. Kościesza poczuł mrówki na grzbiecie, przeczucie rozkoszne buchnęło mu do głowy. Zapłonął jak młodzieniec i odrzekł z pasją: - A nie! Nie kasyno! Marzę o przemiłym sam na sam z piękną... Lorcią i... jeśli ona zechce. - Ależ owszem, to się zgadza z moimi zamiarami na dzisiaj. Jedźmy do mnie, tak najlepiej. Kościesza był olśniony. W aucie łasił się do Lory, całował ją po rękach i bełkotał czułości. Ona nie broniła. W willi Nordicowa znikła na chwilę. Wróciła w nowym przebraniu, miała na sobie negliż koronkowy, jak pajęczyna, opadający lekko, niby grecka szata, z jej obnażonych ramion. Włosy puszczone wolno ujęte były w złotą obręcz, na nogach sandałki purpurowe, wysoko sznurowane. Na małej tacce wniosła wonne cygara, kawę parującą i likiery. Nalała filiżankę czarnego wrzątku i spytała wdzięcznie towarzysza, jakiego chce likieru. - Wszyst... wszystko jedno - odrzekł drżącymi wargami. Kościesza tracił głowę. Palił cygaro, o jakim nie miał wyobrażenia i siedział na taborecie obok Lory, ponętnie ułożonej na szezlongu. Ona wabiła go bez przerwy, sama już podniecona szampanem i swoją grą. Prowadzili rozmowę lekką, dwuznaczną i bardzo swobodną. Kościesza coraz był natarczywszy, całował gęsto i coraz wyżej ręce Lory, sięgał twarzą spoconą i bladą do jej ramion toczonych. Oddech jego prędki, przepojony winem oblewał ją wstrętem. Ale jeszcze zwlekała. Nareszcie, gdy Kościesza musnął ustami osadę jej szyi, zerwała się z szezlonga. - Pokażę panu moje mieszkanie... i... sypialnię. Chce pan? Chodźmy. Pobiegła naprzód, Kościesza półprzytomny, jak pijany, powlókł się za nią. Pokazywała mu salony, ale on widział tylko jej ramiona i jej nogi różowe, wysuwające się z pajęczych negliżów. Przepych sypialni zdumiał go i rozjątrzył silniej jego zmysły. Podsuwał się do Lory, ze żbiczym wyzutym wzrokiem; usta sine mamrotały jakieś słowa lubieżne, ręce otwierały się do uścisku. - Piękna... przepiękna... Lorcia... cudna... jesteś... rozkoszna ty... filutko... Podłaził do niej skradającym się krokiem... żebrał... dławił się namiętnością. Wtem Lora, która miała już tego dosyć, spojrzała na zegar z nimfą w objęciach fauna, stojący na konsoli. - Ach, już czas, muszę pana pożegnać. Dobranoc panu. - Jak to?... Wszakże mieliśmy razem spędzić wieczór? - wybełkotał z głupkowatym uśmiechem. - Wieczór skończony, już jest dwunasta godzina. - Czyż to późno? Czyż tylko tyle... moja piękna... moja rozkoszna... Objął Lorę chciwymi ramionami i zdusił w niech, usta jego półotwarte mlaskały zmysłowo tuż przy jej twarzy. Ciągnął ją ku sobie, oczy świeciły mu strasznie. Rzęził lubieżnie. - Przecież ty... dziś dla mnie... dla mnie... Lorcia... po cośmy tu przyszli?... Ja rozumiem... ty figlarzu, ty... Lora parsknęła śmiechem, odpychając go tak silnie, że aż się zatoczył. - A to mi się udało! Hahaha! Cóż stary bałwanie myślałeś, że ja chcę ciebie skaptować, że pragnę z tobą romansu? Idiota, osioł! Myślałeś, że ja się dla ciebie ubrałam w ten negliż, żeś podziałał na mnie, żeś mi nerwy poruszył? Nie kotku. Ubierałam się nie dla ciebie, tylko najpierw do restauracji, gdzie mnie wszyscy znają, a teraz dla kogoś, na którego oczekuję i który lada chwila nadejdzie. Rozumiesz, po cośmy tu przyszli?... A to cymbał! Nie dla ciebie, nie, stary szympansie! Wstrętny jesteś dla mnie, ohydny i plugawy. A to głupiec, a to bałwan dopiero. Ha, ha, ha! Kościesza osłupiał, stał bez ruchu i patrzył na śmiejącą się Lorę, nie wiedząc co z sobą począć. Ona zaś przeszła w ton ironiczny. Szydziła z niego. - Widzisz pan, jaką ja mam moc i co potrafię robić z wami nawet dla żartu, dla pustej zabawy? A co stary lubieżniku! Ostrzegałeś Andzię, że mieszka u kokoty, nasyłałeś tu swoich szpiegów, moralisto bezwstydny. Jasia zabiłeś swymi odkryciami, bo ci zawadzał, bo chciałeś go usunąć tak, jak zgładziłeś Olelkowicza, żeby Annę zdobyć dla siebie, ją i jej majątki, czuły ojczymie, tkliwy opiekunie. Myślisz, że nie wiem o wszystkim? I na Horskiego obmyślałbyś sposoby godne ciebie, gdyby zawiadomili cię wcześniej o swych zamiarach. Ale nic z tego, miły ojczyku, wymknęła ci się Andzia i jej majątki; z Horskim musisz się liczyć, a Chwedźka już nie ma. Hahaha! Kościesza stał jak martwy, przygwożdżony jej słowami. - Widzisz, wiem wszystko. Wiem stokroć więcej, bo nawet to, jakeś się obchodził z Izą Tarłową, wiem od mamy. A mojej mamie mało dokuczyłeś? Toś na mnie urągał, a teraz zachciało ci się moich pieszczot?... Co?... Piękna jestem, powabna, aż ci oczy błyszczały, patrząc na mnie, mlaskałeś językiem jak wilk nad tłustą owcą, porwała cię ta kokota, stary niedźwiedziu, nawet o Andzi zapomniałeś, tak cię rozpaliłam. Chciałeś mnie pieścić w swych barach potwornych?... O łotrze jeden, o kanalio, przekonałeś się ty, jaką moc posiadam. Mam do pana obrzydzenie. Precz stąd, zabójco Olelkowicza i Jasia, morderco własnej żony. Precz! Wskazała mu drzwi gestem rozkazującym. Kościesza trupio blady, zmiażdżony, pożerany wstydem i przerażeniem pod wpływem jej słów, walczył z sobą, łamał się bezradnie z oczami wbitymi w ziemię. - Precz! - powtórzyła Lora. Kościesza wytoczył się z pokoju jak ciężka bryła. Lora rozkazała lokajowi wyprowadzić go z willi. Sama upadła na szezlong, zanosząc się ze śmiechu.
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software