About: dbkwik:resource/jwzVtrTEBoT3xlNuYJ1XmA==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : 134.155.108.49:8890 associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Trędowata/I/33
rdfs:comment
  • Stajnie, przybrane w barwy pąsowe z czarnym, najeżone chorągiewkami, strojne w festony zieleni, przedstawiały widok piękny. Kręciło się tam pełno chłopców stajennych w dżokejkach i pąsowych kurtkach oraz masztalerzy strojniejszych już, pod dyrekcją koniuszego Badowicza. Konie miały na sobie kapy sławuckie, haftowane w monogramy z mitrą, i żółte zamszowe uździenice. Stefcia podeszła do konia, klepnęła go po wygiętej szyi, gładziła śliczną główkę. – Stefciu, on ciebie uderzy! – wołała przestraszona Lucia. – O, już tego nie potrafiłby! – zaśmiała się Stefcia. – Powinien znać swe obowiązki. – Kiedy?
dcterms:subject
Tytuł
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Tom pierwszy
  • XXXIII
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Helena Mniszkówna
abstract
  • Stajnie, przybrane w barwy pąsowe z czarnym, najeżone chorągiewkami, strojne w festony zieleni, przedstawiały widok piękny. Kręciło się tam pełno chłopców stajennych w dżokejkach i pąsowych kurtkach oraz masztalerzy strojniejszych już, pod dyrekcją koniuszego Badowicza. Konie miały na sobie kapy sławuckie, haftowane w monogramy z mitrą, i żółte zamszowe uździenice. Porządek w stajniach panował wzorowy. Zachwycano się najwięcej Apollem. Oprowadzał go sam koniuszy. Apollo ordynata zarżał cicho i dymiące nozdrza zwrócił w jego stronę. Szyję wyginał klasycznie, oczy pełne i inteligentne w wyrazie gorzały jak pochodnie, kręcił się, bił kopytami ziemię, chrapiąc w sposób znamionujący wyborną rasę. Stefcia podeszła do konia, klepnęła go po wygiętej szyi, gładziła śliczną główkę. – Stefciu, on ciebie uderzy! – wołała przestraszona Lucia. – Nie uderzy. Owszem, niech go pani pieści – szepnął Michorowski – niech mu pani da rękę do pocałowania. – O, już tego nie potrafiłby! – zaśmiała się Stefcia. – Powinien znać swe obowiązki. Waldemar dotknął pejczem kolan Apolla i z lekka uderzył parę razy. Koń stęknął, zachrapał i zginając kolana ukląkł na przednie nogi przed zdumioną Stefcią. Panna Rita zagryzła wargi aż do krwi. Trestce rozszerzyły się oczy. Rządca głębowicki i praktykanci spojrzeli na siebie błyskawicznie. A Brochwicz z miną rozradowaną nadzwyczaj uprzejmie usunął się przed Barskim, jakby mu chcąc odsłonić niezwykły widok. – Kosiu! kośku! śliczny, cacany! – zawołała, ochłonąwszy, Stefcia. Objęła głowę konia ramionami i pocałowała w białą gwiazdkę na czole. Apollo, jakby tego tylko czekał, zerwał się gwałtownie, wyrzucając łbem i parskając raźno. – Wariat! – mruknął Barski. – Kto? ordynat czy Apollo? – spytał z umizgiem Brochwicz. Hrabia spojrzał na niego z góry z taką miną, jakby chciał rzec: – Obaj siebie warci, a i pan nie lepszy – i obrażony założywszy w tył ręce, odszedł w przeciwną stronę, gwiżdżąc. – Ależ to cyrkowy koń! Jakim sposobem pan go tego nauczył? – spytała Stefcia trochę zmieszana. – A od czego wola – rzekł Waldemar. – Zaimponowało mi to, muszę przyznać – mówiła panna Rita. A Wiluś. stojący na boku, myślał: – Szczęśliwy człowiek! może jej okazać hołd nawet przez konia. Ciekawym. kogo bym mógł zmusić do zgięcia przed nią kolan. Chyba samego siebie... Westchnął rozgoryczony. Pawilon łowiecki był również ciekawy. Tam przeważały barwy szare i zielone. Wieniec z dębowych liści, głowy łosi, jeleni i danieli o potężnych rogach, łby odyńców, zadziwiające kłami, ozdabiały budynek. Przy wejściu stał ogromny wypchany niedźwiedź, trzymający w łapach stalowe wieszadło do kapeluszy. Dział ten przedstawiał okazy fauny i flory z lasów ordynackich, plany wzorowego urządzenia lasów, dokładny wykaz ilości starodrzewiu i zagajników, a także mapy i trofea myśliwskie ordynata. Jeden kąt pawilonu zajmowały zdobycze jego z podróży do pustyń Afryki. Były tam skóry lwie, tygrysie i lamparcie, jeden tygrys bengalski, całkowicie wypchany. Były kły słonia i głowa antylopy oraz okazy ptaków podzwrotnikowych. Każda sztuka miała tabliczkę z objaśnieniem, gdzie zabita i kiedy. Dział ten obsługiwał typowy Murzyn z wełnistą głową, ubrany w zielony jedwab. Na ścianach wisiały fotografie zwierzyńca głębowickiego, a także strzelby, rewolwery, trąby i noże obsługi leśnej. Dyrygował i objaśniał łowczy Urbański z pomocą strzelców. Odznaczał się strzelec Jur, ulubieniec ordynata, olbrzymi chłop, mający dumną minę i pyszny moderunek. Jego zielony uniform lśnił od złotych szamerowań. Zwiedzili jeszcze pawilon ze zbożami ordynata i poszli na plac główny do cukierni. Zajęli miejsce na werandzie przy kilku stolikach. Michorowski siedział z panną Ritą, Stefcią i Lucią. Trestka przysunął się do nich również. Naprzeciw był stolik wolny. Za chwilę usiadło przy nim dwóch panów: tłusty jegomość z czerwoną spotniałą twarzą i młody zbiedzony urzędniczek. – Kawy! – zawołał ostrym basem gruby pan do chłopca w białym fartuchu. Po czym wsparł brodę na olbrzymiej kościanej gałce od laski i rzucał wzrokiem na wszystkie strony. Sapał przy tym jak lokomotywa. – To jakiś restaurator na pewno – mruknął Trestka. – Bada, czy więcej ma gości cukiernia, czy jego restauracja. A może to jaki rzeźnik?... – Nie krytykuj pan z pozoru – rzekł Waldemar. – Zobaczymy dalej. – Czy pan nie jest fizjonomistą? – zapytała panna Rita. – Ja, pani? Owszem! bywają wypadki, nawet częste, że odgadują usposobienie danej osoby, czasem myśli – trudniej przeczuć, czym się ona zajmuje, o ile nie ma zewnętrznych oznak. Stopień wykształcenia, inteligencji wykazuje najczęściej zachowanie się i dlatego ten pan robi na mnie wrażenie podejrzane. – To rzeźnik na pewno – twierdził Trestka i zaczął opowiadać Stefci i Luci jakąś zabawną anegdotkę. Rita rzekła do Waldemara: – Jeżeli pan odgaduje niekiedy myśli innych proszę powiedzieć coś o mnie. O czym myślę? – O czym pani myśli czy o czym pani myślała? – spytał z przekornym uśmieszkiem. – Kiedy? – Tak... trochę wcześniej... w stajniach. Panna Szeliżanka utkwiła w nim surowy wzrok. – Owszem, proszę – rzekła. – Myślała pani o mnie... – Zarozumialec!... – Niech mi pani pozwoli dokończyć! Myślała pani, że... jestem narwany i jeszcze, że rzucam rękawicę pewnym osobnikom, o których w mniemaniu ogółu powinno mi chodzić. Ech! myślała pani, że jestem wariat. No, czy nie zgadłem? Patrzał jej w oczy z uśmiechem. Rita gryzła usta. Nagle prędkim ruchem podniosła głowę, rzuciła bystre spojrzenie na Stefcię i odrzekła niepewnym głosem: – Tak, zgadł pan. Ale nie myślałam, że pan wariat, broń Boże! ani to, że pan rzuca rękawicę Barskiemu. Wiem, że panu o niego nie chodzi. Dziwiłam się tylko, że... wysuwa pan zbyt śmiało naprzód sytuację... mogącą być jeszcze w cieniu. Michorowski ściągnął brwi. – Dlaczego? A jeśli ja ją chcę mieć w pełnym świetle? Czy mi nie wolno?... Pani Rita pobladła. – A któż wątpi?... Tylko... zdawało mi się, że był pan pod wrażeniem chwili i trochę mimo woli... przeszarżował prawa zwykłych grzeczności. Waldemar popatrzał na nią i rzekł z przyciskiem: – Więc zapewniam panią, że byłem szczery. Gdzie istnieją całe szeregi chwil, nie poddaję się wyłącznie wpływom jednej. Zatem nie szarżowałem, raczej przeciwnie, przez wzgląd na osobę interesowaną zawsze i wszędzie niesłychanie normuję swe wrażenia, nie chcąc wy- prowadzać jej z dotychczasowego obiektywu pod bardziej szczegółowy rozbiór opinii, która nie oszczędzi nikogo. Rita siedziała blada, panując nad sobą. Ta walka ubrała ją w maskę chłodu. Odrzekła sztywno: – Danej osoby opinia nie naruszy, ale u pana wynurza się już subiektywność kwestii... – Pozwalam wszystkim na rozcząstkowanie siebie i swych myśli, byle się kontestowano tylko ze mną. To zastrzegam – dodał kładąc nacisk na ostatnich słowach. Panna Szeliżanka dumnie rzuciła głową. – Niech pan zastrzega innym, gdyż ja rękawicy pańskiej nie podniosę... mogę ją najwyżej popierać w pewnych sferach, gdy już będzie rzuconą. Michorowski skłonił się. – W panią wierzę – rzekł grzecznie. – Och! – zawołała młoda panna. – Czy dostanę kawy? Co u diabła! – ryknął nagle tłusty jegomość przy bocznym stoliku. Ordynat spod brwi podniósł na niego zdziwiony wzrok i zatrzymał chwilę. – Garson! trutniu jakiś! kawę podawaj! Gwar panował na werandzie. Środkiem płynęła fala kobiecych kapeluszy i męskich głów. Lokaj nie zjawiał się. – Garson! – krzyknął jegomość, podnosząc głos do wyżyn niemożliwych. – Błazny, hultaje! czy to w waszej podłej cukierni nawet dowołać się nie można? Waldemar nie spuszczał oczu z rzucającego się jegomościa, tylko wzrok chłodniał mu stopniowo. – Dzika bestia! – mruknął. – A co! nie mówiłem, że rzeźnik? – dowodził Trestka. Jemu się nawet zdaje, że jest w oborze. Jegomość stukał laską w podłogę, wreszcie i tego mu było za mało. Zadarł głowę do góry i z miną wolarza zaczął walić laską w marmurowy blat stolika, aż brzęczały naczynia poustawiane na innych. Lucia i Stefcia zaniepokoiły się, panna Rita zaczęła się cicho śmiać. Michorowski wstał. – Panie! bez skandalu – szepnęła błagalnie Stefcia, przechylając się przez Lucię. Oczy jej spotkały zimne źrenice ordynata. Złagodniał, na ustach jego mignął ledwo dostrzegalny uśmiech. – Bądź spokojna – wyczytała Stefcia w jego oczach. Waldemar zbliżył się do jegomościa, ale miał taką minę, że szczupły urzędniczek pociągnął krzykacza za rękaw. – Panie łaskawy – rzekł Waldemar przyciszonym głosem, lecz dobitnie – pan zapewne wraca z rajtszuli. ale tu jest cukiernia i są damy. – Co to pan?! – zaperzył się zdumiony jegomość, prostując potężne bary. Wystraszony urzędnik ciągnął go niemiłosiernie za rękaw. Michorowski niedbale oparł się dłonią na stoliku. – Niech pan raczy poszukać sobie odpowiedniejszego miejsca dla swej... bujnej natury – rzekł szczególnym tonem. Kilka osób stanęło. Oglądało się na nich. – Co to znaczy! co pan znowu? – wrzasnął, zrywając się, jegomość. Waldemar stał jak posąg z lodu. – To, panie, że ja mam tu pewne prawa i na ich zasadzie nie pozwalam w miejscu publicznym, gdzie są kobiety, urządzać knajpy – mówił dobitnie. Przerażony urzędnik ściąga już ubranie z ramion towarzysza. – Panie, to ordynat Michorowski – szepnął do ucha zaperzonego jegomościa jakiś przechodzący pan. Tłuścioch zmitygował się od razu. – Ale mnie kawy nie dają – rzekł znacznie grzeczniej. – Niech się pan upomina, lecz ciszej, proszę! – rzekł Waldemar i odszedł do swego stolika. Rozejrzał się bystro po werandzie... Nadbiegł wezwany przez kogoś chłopak. Ordynat zmierzył go ostrym spojrzeniem. – Pilnować służby – rzekł krótko i wskazał na stolik. Uspokojony jegomość sapał zawstydzony. Chłopak spuścił oczy, szurgnął nogami przed ordynatem i pospieszył na stanowisko. Waldemar usiadł i zwrócił się do Stefci. – Pani wzrokiem mogłaby poskromić lwa – szepnął z uśmiechem. – Trochę wątpię – odparła. Waldemar zaczął się śmiać z przerażenia Luci. Trestka rzekł do Rity: – Ordynat pożarł rzeźnika, uważała pani? – Zawsze wspaniały! – odparła zamyślona. – Chyba nie rzeźnik? – Niemądry pan jest. – Zwykłe zakończenie! – rzekł z rezygnacją Trestka. Panna Szeliżanka zamyślona spuściła głowę. Słońce, zachodząc, wyjrzało raz jeszcze przez pawilony, rozświetliło drzewa, jak ostatnie tchnienie rzuciło blask na werandę cukierni i na stolik z lodami, przy którym każdy myślał o czym innym, lecz wszystkie te myśli ściągały się do jednego mianownika. W połowie września mieszkańcy Słodkowic i Obronnego opuścili wystawę. Ordynat został, aż do jej zamknięcia. Z pewnym smutkiem wyjeżdżali wszyscy, ale żegnali się zaledwo na tydzień. Zapowiedziane przez ordynata polowania w Głębowiczach miały na nowo rozpocząć szereg zabaw. Wiele pań rozmyślało nad zabraniem odpowiedniej ilości strojów okolicznościowych i na bal kostiumowy, będący w programie. Wszystkich dziwił zapał ordynata. Na wystawie on najwięcej przyczynił się do ogólnego życia, sypał pieniędzmi, imponował oryginalnością pomysłów. Odgadywano, że w Głębowiczach wystąpi jeszcze świetniej, mając stosowne do tego ramy. Nikt nie domyślał się, co go tak pobudza, choć wielu chciało dojść prawdy. Niektórzy przeczuwali w tym hrabiankę Barską; należała do ich liczby i pani Idalia. Lecz większość, z panem Maciejem na czele, nie wierzyła. Tylko w kołach najbliższych, panny Rity, Trestki i Brochwicza, wszyscy zrozumieli wielką prawdę, ale i oni zaliczali ją do bajek. Niespodziewane ukazanie się w salonach Mortęskiego margrabiny Silva zaciekawiło uświadomionych. Czy to był figiel hrabiego, czy przeczucie margrabiny? Nagłe zniknięcie jej zainteresowało podwójnie... – Przegrała Werka! – szeptały zadowolone panie. Brochwicz opowiadał wszystkim, że ordynat zakończył ostatnie rachunki włoskie i wszelkie inne rubryki rzucił do pieca. – A krajowe? – spytał dowcipnie młody książę Giersztorf. Trestka zacisnął usta i mocno ściągnął czoło. – Hm! tu będzie trudniej: księżna Krystyna twardsza od Silvy... – Nie nałoży habitu... na pewno – mówił Brochwicz. – Będą spazmy, awantury i na tym koniec. Ordynat już ofiarował Kryśce carte blanche– mogła się oswoić. On usunie poboczne pretensje, skoro tylko zechce. Panna Rita smutnie kiwała głową.
is dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg== of
is dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA== of
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software