abstract
| - Mijały się z sobą rozmaite światy, różne sfery, jedną pchane myślą: obejrzenia, co najciekawsze. Ścierały się dysputy, największe tłumy dążyły na główny plac do rotundy drobnego przemysłu, ubranej w wieńce i chorągiewki, a przy wejściu w cieplarniane rośliny. Tam panowała zupełna rzeczpospolita. W dziale wyrobów wełnianych i hafciarskich aż mieniło się od jasnych sukien kobiecych. Płeć piękna otaczała gromadnie drewniane lalki, na których pozawieszano trofea jednego z pierwszych magazynów strojów damskich. W jakimś kącie przyjezdny kupiec sprzedawał jaskrawe hafty wschodnie. Tam znowu piętrzyły się koszyki, koszyczki, bombonierki z gładkiej i malowanej słomy. Dział stolarski miał kilka pysznych okazów, ozdobionych wypalaniem i ręczną malaturą. Wszędzie gwar, huk ludzkiej fali, tysiące krzyżujących się rozmów. Często zwiększały hałas próbne pasaże na licznie tu wystawionych fortepianach. To amatorzy, próbując instrumentów wygrywali przygodne marsze ku uciesze tłumów. Tam znowu brzęczy pianola lub cicho piszczą skrzypce. Szum, zamieszanie, istna wieża Babel. W innych działach ciszej. Pawilon pszczelarski w kształcie ula, pawilon rybołówstwa, ogrodnictwa, mający w sobie całe drzewa oblepione owocami, kwiaciarstwa i jedwabnictwa, wszystkie rojne i gwarne, ale z cechą wyłączną. Tam dążyło więcej starszych pań, gospodyń wiejskich. W dziale drobiu ponad głosy ludzkie wzbijały się liczne gęgania, gdakania, wrzaski perliczek, przeciągłe krzyki pawi, przy akompaniamencie trzepotania skrzydeł. Z dalszych klatek dochodziły monotonne, poważne chrapania i piskliwe głosiki trzody chlewnej. W pewnym oddaleniu, widne z daleka, piętrzyły się kolorowe maszyny krajowych fabryk. Głuchy turkot potężnych motorów ściągnął specjalistów: płynęły tam przeważnie męskie kapelusze, rozmowy prowadzono cichsze, fachowe, jakby te olbrzymie machiny i ruch pasów przytłaczał ludzi mimo woli. Tam, pomiędzy innymi, szedł Waldemar Michorowski, prowadząc panny, którym objaśniał poszczególne działy. Panna Rita, Stefcia i Lucia niosły wiązanki kwiatów, ofiarowane przez ordynata w dziale kwiaciarskim. Stefcia dostała pęk żółtych złocieni. Weszły i zatrzymały się oszołomione ogromem jakiejś potęgi. Ogromne lokomobile i motory przykuwały wzrok do siebie. Wszystko było w ruchu, choć szybkim, jednak z tą charakterystyczną ciszą dobrego mechanizmu. Stefcia i Rita nieprędko wyszły spod furkających pasów: obie lubiły ten rodzaj wytwórczości ludzkiej, ogarniało je wrażenie siły. Machiny imponowały jakby żywe jakieś twory. Waldemar objaśniał. Mówił dobrze, ściśle i ze znajomością rzeczy. Dysputował trochę z Trestką i ze specjalistą firmowym. Pokazywał, jakich systemów machiny ma w Głębowiczach. Stefcia była zachwycona, ale Lucia zaczęła się nudzić: – Chodźmy już stąd. Ciągle mi się zdaje, że mi jakiś pas zleci na głowę i że rozedrę suknię o te żelastwa. Przeszli do działu powozów i uprzęży. Luci tu się więcej podobało. – Waldy, kup do Słodkowic karetę – zawołała. – Do Słodkowic? Przecież są dwie. – Tak, ale twoje, a ja chcę, żeby mama miała swoją. – Ma swoje lando i powóz. Jak będziesz, wychodziła za mąż, to ci karetę angielską zafunduję. – Taką jak w Głębowiczach? – Taką samą. Stefcia i panna Rita oglądały damskie siodła. Jedno podobało się najwięcej: całe z jasnego zamszu, uzdeczki, naczolniki i pejcz nabijane srebrem, czaprak z błękitnego aksamitu, z wyhaftowanym srebrnym szlakiem. Panna Rita spytała o cenę. Była bardzo wygórowana, ale Waldemar osądził przeciwnie i siodło kupił. – Czy to dla przyszłej ordynatowej? – spytała Rita – bo ma pan pyszne siodła damskie w Głębowiczach... – To przeznaczam do Słodkowic. – Dla kogo? – Dla panny Stefanii. – Ależ ja prawie nie umiem jeździć! – broniła się Stefcia. – Będziemy się uczyć. Rita zaśmiała się nerwowo. – Pan jest dziś un vrai chevalier de la générosité! Ofiarował pan Luci karetę, pannie Stefanii siodło, niechże pan i o mnie raczy pamiętać. Polecam się łaskawym względom. – Dla pani wolę zaraz coś ofiarować – odpowiedział zaatakowany wesoło. – Ciekawam! Ordynat odszedł w inną stronę i po chwili wrócił z piękną pejczą wytwornej roboty, z rączką oplecioną srebrnym drutem. – Służę pani – rzekł oddając ją z ukłonem pannie Ricie. – Dziękuję! Czy to na pana? – Ha! jeśli zawinię względem pani. – Zawinił pan, ale, niestety, prawo kary nie należy do mnie. Obeszli jeszcze kilka ciekawych działów. Byli w psiarni głębowickiej, obsługiwanej przez rój psiarczyków w ciemnożółtych kurtkach, w palonych butach i pasach. Na głowach mieli płaskie brązowe czapeczki. Panował tam skowyt, charkot, piskliwe ujadanie szczeniąt i moc głosów, po których znawcy odróżniają gatunki. Odznaczały się pięknością taksy, psy gończe i charty. Wielki dog ordynata. Pandur, chodził swobodnie w ozdobnej, oksydowanym srebrem okutej obroży. Gdy weszła Stefcia, pies podbiegł w lwich skokach i poufale wsparł się na niej potężnymi łapami. – Jak on panią poznał – szepnął wzruszony tą sceną Waldemar. – O! bo my jesteśmy w przyjaźni! – Chodźmy do koni! – zawołała panna Rita. W stajniach spotkali znajomych panów. Konie ordynata miały powodzenie. Przed stajnią starszy stajenny trzymał za uzdę Apolla, otoczonego gromadką znawców. Objaśniał ich główny koniuszy głębowicki z pomocą kilku masztalerzy. Inni panowie oglądali klacze, przeprowadzane przez stajennych w ciemnopąsowych kurtkach i białych pantalonach; ci mieli czarne lakierowane buty z nakolannikami, wysokie kaszkiety ze złotym lampasem i mitrą nad paskiem. Dalej stały konie panny Rity, a wśród nich główną uwagę zwracał rosły folblut, anglik Buckingham. Rita. mówiła, że na tego konia liczy najwięcej. Istotnie dorównywał on pięknością folblutom ordynata. Panie, słysząc specjalną rozmowę przy stajniach, cofnęły się. Do Waldemara podszedł jakiś wysoki, po sportsmeńsku ubrany pan i zdejmując kapelusz, przemówił grzecznie. – Panie ordynacie, chcieliśmy zapytać pana o tego ogiera Apolla. Wszak to czysta rasa? – Pełna krew, importowany wprost z Arabii jako źrebak. Ale... wybaczy pan, że teraz mówić o tym nie mogę: jestem z paniami. – A... przepraszam, bardzo przepraszam! – Bliższych szczegółów udzieli panom mój koniuszy i przedstawi papiery Apolla. Ale koń nie jest na sprzedaż. Sportsmen dotknął kapelusza i cofnął się z ukłonem. Ordynat i panie obejrzeli jeszcze kilka stajen; dochodzili do obór. – Czy bydła panie nie są ciekawe? – zapytał Waldemar. – O nie! – zawołała Rita – wracajmy do Idalki. Zemdliły ją pewnie te wędliny. Pani Idalia była ekspertką wędlin i serów, uproszoną przez komitet wraz z innymi paniami. Hrabina Ćwilecka prowadziła ekspertyzę konfitur i win, młoda księżna Podhorecka najrozmaitszych wódek, miodów i nalewek. Wszystkie siedziały w obszernym pawilonie wytworów wiejskich, ładnie udekorowanym. Towarzyszyło paniom kilku mężczyzn. Baronowa próbowała wędlin, podawanych jej na talerzykach z kartkami producentów i wygłaszała swe zdania. Dużo przy tym było żartów, ale i czysto spiżarnianej rozmowy. Hrabina Ćwilecka spod oka patrzała na Stefcię i na złocienie w jej ręku. Gniewał ją ordynat, towarzyszący tej “nieciekawej trójce” – liczyła w to pannę Ritę i Lucię. Pani Idalia, ujrzawszy ich, rzekła: – Pewnie się lepiej od nas bawicie, bo ja już jestem horriblement fatiguée. – Niech panie zmienią wędliny na konfitury, a wujeneczka niech od nalewek przejdzie do serów – żartował Waldemar. – Dobra rada! a potem ty nas będziesz cucił, bo po takiej zmianie rozchorowałabym się na pewno. – Jakże panie znajdują owe produkty? – Są przeważnie wyborne. Zwłaszcza wędliny zasługują na uznanie. – To dowodzi, że dobrych gospodyń u nas nie brakuje. Ma to dla kraju utylitarne znaczenie. Jeden z panów zwrócił się do Waldemara: – O ile się nie mylę, i pan, panie ordynacie, jest ekspertem. – Tak, panie: narzędzi rolniczych, bydła i koni. – I jak pan opiniuje? – Że maszyny i kultywatory nasze robią olbrzymie postępy. Wprawdzie nie doścignęły jeszcze zagranicy, ale to wada nie ustalonego systemu, brak intensywności w wykonaniu. Wina ta ciąży i na obywatelach, odbiorcach. Zanadto wierzymy w zagranicę: co zagraniczne, zyskuje uznanie, a co nasze, najczęściej ironiczny śmiech. Ale śmiać się łatwo, trudniej działać. – Więc pan przeciwny jest maszynom zagranicznym? – spytał ktoś z grupy panów. – Bezwarunkowo, ale w naszym kraju. My powinniśmy przede wszystkim dbać o to, aby własną glebę uprawiać własnymi narzędziami. Im większy będziemy kładli nacisk, tym ta presja da lepsze wyniki. Wówczas nasze fabryki zrozumieją, że trzeba postępować, bo jest dla kogo. Zwiększy się zdolność producentów, gdy się konsumpcja rozszerzy. Lecz nieprędko to nastąpi, mamy bowiem zbyt wielu starowierców Zachodu, którzy są ślepi i głusi na nasz postęp. Wtrąciła się hrabina Ćwilecka: – Zapomina pan, że zagranica daje nam to, czego w kraju znaleźć nie możemy, każdy zaś woli zagraniczne jedwabie niż miejscowe drelichy. – Dobrze! ale niech pani stale kupuje drelichy i rozszerzy ich wytwórczość – mówię w przenośni – a z czasem dojdziemy do jedwabiów. Jest to w naszej mocy. – Toteż pan stosuje u siebie swoje poglądy, słyszałam – odrzekła z ironią. – Tak, stosuję i dobrze na tym wychodzę, a majątki moje choć mają wygląd zupełnie europejski, lecz przede wszystkim nasz własny, i tym się cieszę najwięcej. To jawny dowód, że przy dobrych chęciach rezultaty być muszą. – Jednak dawniej zagranicą pan nie pogardzał, częściej przebywając tam niż tu. – Nie przeczę! Nie tylko przebywałem, ale i hulałem tam. Lecz gdyby nie owe lata, nie miałbym dziś obecnego poglądu. Hrabina umilkła zaczerwieniona z gniewu. Nie wiedziała już, co odpowiedzieć. A panna Rita utkwiła w niej złośliwo-szydercze spojrzenie, które hrabinę obezwładniało zupełnie. Waldemar mówił dalej: – Dzięki swym podróżom znam główniejsze źródła cywilizacji zachodniej i śmiało twierdzę, że powinniśmy iść z nią w zawody, badać pilnie dodatnie strony i stosować je u nas, bo nauka i wynalazki są dla wszystkich. Nie powinniśmy tylko oddawać obcym pieniędzy, malować się ich farbami, bo to co innego, i to zabija naszą indywidualność. Wytwarzajmy u siebie nie surogaty, ale rzeczy doskonałe, a przekonamy się, że i u nas głów ani rąk nie zabraknie. Będzie nam brakowało jedynie wytrwałości i patriotyzmu, tego zaś nauczyć się możemy w poglądowych lekcjach od Niemców i Anglików. Wiele punktów cywilizacji z trudnością da się u nas zastosować, lecz motorem do tego kultura i zawsze kultura. Gdy ona stanie się postulatem całego narodu, osiągnięcie celu już niedalekie. Trestka obudził się z zamyślenia. – Ordynat ma rację. Póty będziemy pogrążeni w ciemnościach, aż elektryczność u nas stanieje jak zapałki. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Waldemar zawołał: – Brawo, panie Trestka! jesteśmy więc skazani na długie ciemności. Ale domyślam się, mówiłeś pan pod przenośnią do oświaty i kultury naszej. Nie świecimy elektrycznie, ale i nie zapałkowo; jedynie w pewnych okolicach lud nasz poprzestaje na owym mdłym światełku. – Źle się wyraziłem. Mniejsza o to! Właściwie chciałem powiedzieć co innego, i to o postulatach. Gdyby wszystkie postulaty miały doprowadzać do celu, musiałbym dostać złoty medal za swoją oborę, a tymczasem przeczuwam, że czeka mnie najwyżej list pochwalny, i to wątpię. – Owszem, osiągnąć pan może złoty medal, ale później. Hodowlę prowadzi pan zaledwo od paru lat. To za mało! Stefcia szepnęła cicho do Rity: – Pan Trestka ma inne, ważniejsze postulaty i również czeka złotej nagrody. – Dostanie, jak zawsze, grochową. Trestka zauważył ruch Stefci i domyśliwszy się treści jej słów, kiwnął zabawnie głową w jej stronę. – Wiem, co tam pani przeciw mnie knuje, ale to już przestaje być moim dążeniem. – Bardzo szczęśliwie, jak dla mnie. Ale i medalu za oborę pan nie dostanie. Ja w tym! – Szczęściem nie pani jest ekspertem, tylko ordynat. – A propos! jak pan znajduje hodowlę bydła i koni? – spytał znowu Waldemara jeden z panów. – Znakomicie! Wśród bydła i koni są okazy najróżnorodniejszych ras. Odznaczają się doskonałością linii i świetnym utrzymaniem. Tu widoczna intensywność chowu. – A dlaczego pan nie ma obory głębowickiej? – Miałem na poprzedniej wystawie w M. – Pańska obora dostała wówczas złoty medal, pamiętam. Dziś za konie i zboża dostanie pan znowu medale, a ja pracowałem nad swoją oborą i nic – narzekał Trestka. – Cierpliwości, panie! – E! pan też niewiele jej zużył, nie siedzi pan wieki w Głębowiczach. – Ale ma miliony i energię – podchwyciła panna Rita. Waldemar z uśmiechem ukłonił się. – Za ostatnie dziękuję. – Za energię?... To każdy wie! – Tegoroczna wystawa ma jednak okazowe działy – ozwał się książę Giersztorf, starszy człowiek, mocno już posiwiały. Waldemar poruszył głowa. – O tak! bardzo pocieszający fakt i obiecujący – rzekł z żywością. – Niektóre działy dowodzą, że nasz krajowy przemysł ma wielkie dane do rozwoju, nawet szybkiego. Zdolność w narodzie jest, nie zbywa na dobrych chęciach i pomysłowości. Tylko jak zawsze brak szerszej kultury ekonomicznej, głównie u niższorzędnych producentów, oraz inicjatywy płynącej z wyższych sfer. Potrzebna solidarność, a wyniki na przyszłość zapowiadają się bardzo dobrze. Nasze towarzystwo rolnicze powinno się zająć owym rozwojem z pomocą obywateli, zachować moralną i ekonomiczną jedność, uświadamiać włościan. Lecz aby utrzymać podobny system, pożądanym byłoby jak najmniej akcji starowierców Zachodu, obracających się do nas plecami i zapatrzonych w geniusz obcych narodów. Oni brużdżą, za wiele mają cudzych blasków w oczach, aby patrzeć na szarzyznę swego kraju. Książę zatarł ręce. – Zawsze to samo mówię: Jest to punkt najważniejszy. Nie może być solidarności tam, gdzie nie wszyscy są ożywieni jednym duchem patriotycznym. Zwłaszcza między nami zdarzają się najczęściej zachodowcy, całkiem egzotyczni. Ci na nasz kraj nie mogą mieć dodatniego wpływu, raczej ujemny, zarażający innych obywateli. Prezes hrabia Mortęski jest owiany tym samym duchem. Zresztą człowiek to bardzo wiekowy. Towarzystwo wasze rozwinęłoby skrzydła wówczas dopiero, gdy berło oddać w twoje ręce, panie ordynacie. Tak dzielnych ludzi jak ty mało mamy w kraju. I książę z uznaniem podał rękę Michorowskiemu. On skłonił się, ścisnął dłoń księcia, którego bardzo wysoko cenił. – Wdzięczny jestem księciu za jego opinię o mnie, ale hrabia Mortęski mógłby jeszcze wiele dobrego zdziałać. To człowiek zdolny, tylko poddający się wpływom. Gdyby inne wpływy, wszystko poszłoby inaczej. Książę mógłby się podjąć tego zadania. – Ja jestem stary. Gdybym miał takiego syna jak pan, wówczas... Dalszą rozmowę przerwało wejście koniuszego z Głębowicz. Był to postawny szlachcic, strojny jak na paradę. Mundur miał szamerowany złotem i złote sznury na ramieniu, błyszczące botforty aż za kolana z ostrogami. zamszowe białe rękawice i wysoką czapkę z białym pióropuszem. Wszedł, ukłonił się po wojskowemu i sprężystym krokiem zbliżył się do Waldemara. – Proszę pana ordynata, przyszli do naszych stajen panowie eksperci. – Idę natychmiast. Czy kapy z koni pozdejmowane? – Wszystko w porządku. – Dobrze! Proszę, niech Badowicz idzie, ja zaraz nadejdę. Koniuszy ukłonił się i wyszedł z pawilonu równie majestatycznie, jak wszedł. – No! złoty medalik brzęknie w pańskiej stajni – zawołał Trestka. – Któż może wiedzieć? Ale jestem dość pewny swych koni. Trestka pokiwał żałośnie głową. – On może być pewny! Po odejściu ordynata książę Giersztorf zwrócił się do pań: – Przeszkodziliśmy paniom, w ekspertyzie, ale z ordynatem rozmawia się tak ciekawie, że chyba i panie nie są zbyt poszkodowane? – Odetchnęłyśmy, zawdzięczając panom – rzekła uprzejmie baronowa Elzonowska. Książę zacierał ręce. – Ale ordynat! – mówił kręcąc głową. – Gdyby nam więcej takich, lecz... Książę machnął ręką w sposób wiele mówiący.
|