abstract
| - Są cudne. Pachną żywiczne soki sosen i świerków. Brzozy rozmarzone ronią woń subtelną, lecz odurzającą. Już i źródła okadzają się pachnidłami i leśne grzęzawiska-moczary. Rozkołysany zew ziemi, twórczy podzwon rodzicielki wzmaga się i gotuje wszystko do uroczystości kwitnienia. Zaczęły się próby. Wytworne zapachy uderzyły w powietrze. Sypią się kwiaty białe, modre i żółte. Pękają pączki drzew. Radość urodziła się słoneczna i pływa w przestrzeni. Niebo i ziemia wznoszą hymn. Ono lazurowe jak toń Adriatyku, ona cała kwiecista. Niebo żeni się z ziemią; odprawia swe gody hucznie ze śpiewaniem chórów ptasich, z dzwonieniem owadów, z kipiącą potęgą rozrostu. Poróżowiały nasiąknięte sokiem lipy. Tu i tam buja biały motyl. Poranek roku zaświtał przecudny. Uczucia nagromadzone szczodrze rosły z każdą chwilą. Uczucia, duchem poczęte, więc przeogromne, trawiące wszystko. Zda się, że na ziemię zstąpiło serce. Wielkie serce miłowania. I tuli ziemię, i pieści, jak ojciec stęsknione dziecię. Serce przygarnia do siebie wszeistność, łączy twory ziemi w rodzinę jedną, zespoloną szczęściem. Wchodzi do dusz roślin, stworzeń wszelakich i do dusz ludzkich. A gdzie wstąpi - rosną skrzydła. A gdzie zajrzy - promień się budzi. I śpiew upojny, wyrwany rozkoszą z piersi brzmi dziękczynieniem. Nadzieja wzbogaca się, otucha stroi w złotolite szaty. Rany goją się łatwiej; cierpienia przekwitają lub schną. Bo serce wszechbytu, serce rozpalone miłością, serce z wiosną nadeszłe, balsam kojący kładzie do duszy, kropi płynem czarodziejskim wiary i natchnienia. Wszystko głębiej czuje, bujniej myśli. Wszystko się kocha. Tylko jeszcze nie staje na ślubnym kobiercu, jeszcze nie dosięga najwyższej ekstazy. Zaledwie początek niezmiernego piękna - a już zachwyca. Idzie rozkosz, idzie! Podwaja swój pęd, rozkosz dla ducha, dla serc upojenie. Lucia Elzonowska witała wiosnę w Obronnem. Mieszkała tu od powrotu z Paryża, będąc pod opieką księżnej Podhoreckiej. Trzy miesiące, przebyte w cichym pałacu, pozostawiły na Luci ślad wybitny. Uspokoiła się pozornie, w rzeczywistości jednak walki wewnętrzne nie ustały, tylko były już inne niż przedtem. Lucia w pierwszych czasach powrotu z zagranicy spotykała ordynata z pewnym wstydem. Ale widząc jego zadowolenie z powodu zerwania małżeństwa, odczuwając jego serdeczność dla siebie, pozbyła się fałszywego uczucia. Wróciła jej dawno zaginiona swoboda w obcowaniu z Waldemarem; była mu siostrą i spostrzegała z ulgą niezmierną, że gwałtowne przejścia duchowe w Paryżu unicestwiły jej miłość. Uwielbienie, cześć dla ordynata nie uległy zmianie, ale teraz dziewczyna już umiała nazwać te uczucia po imieniu. Widywali się dość często, stosunek ich z dniem każdym stawał się naturalniejszy. Częściej jednak Lucia przebywała z Bohdanem, który kończył praktykę w Głębowiczach przed wyjazdem na posadę do Biało-Czerkas. Rozmowy Luci z Bodziem były wyczerpujące dla niej, ale ich pragnęła. Jego śmiałość poglądów brała Lucię w swe jarzmo, nakazując jej mimowolne poddaństwo. Bohdan humorem swoim rozbawił ją, nadał inny kierunek jej myślom, łagodził jej duszę, powracającą do zdrowia. O miłości swej nie mówił. Bawili się ze sobą jak dzieci, razem odbywali spacery, razem czytali i grali w bilard. Szukali się wzajemnie. Gdy śniegi stopniały, Lucia i Bohdan lubili zrywać pierwiosnki po mokrych gajach w Obronnem. On opowiadał jej wiele ciekawych szczegółów ze swego życia przed poznaniem ordynata. Drażnił ją wybrykami dowcipów i czasem łobuzerską brawurą w obejściu. Sprzeczki ich bywały częste i nie raz w tonie ostrym. Oburzenie Luci chłopak dowcipnie wyśmiewał, krytykował pewne jej poglądy, był albo subtelny jak rzeźbiarz kamei, albo też nawet szorstki. Lucia nigdy nie mogła być pewna jak skończy się ich rozmowa, jak go pożegna po najlepszym powitaniu. Nie zdołała zgłębić jego natury. Zaciekawiała się, gorączkowała i wciąż spotykały ją niespodzianki. Bohdan opowiedział Luci epizod z Burgu wiedeńskiego; swój zapał do arcyksiężniczki odmalował szczerze, ale go trochę mocniej oświetlił. Lucię to wyznanie rozgniewało. Nadąsała się, nie chciała słuchać poetycznych opisów o arcyksiężniczce, która w słowach Bohdana wyrosła na zaczarowaną królewnę z bajki. Gdy Bodzio spytał Lucię, co ją tak gniewa, odrzekła chmurnie: – Sądziłam, że Don Juanem nigdy nie byłeś. – Owszem! Ojej! I jakim jeszcze! Maria Beatrycza to taka duchowa słabostka... Miewałem szały innego rodzaju. Pamiętasz w Warszawie mój pojedynek o jakąś tam diwę z baletu? No, przedtem była słodka Anni. Z jej objęć wpadłem w uścisk rulety. Maluczko - a nie ujrzelibyście mnie, ale, wedle pojęć księżnej-babki, ten mój pozorny finał był właśnie uwerturą mego życia. Baronówna nie lubiła takich zwierzeń. Księżna cieszyła się, patrząc na Lucię jakby odmłodzoną. Staruszka przeczuła, co się dzieje w sercu dziewczyny, ale była dyskretna. Bohdana księżna lubiła, ujął ją sobie ocaleniem Luci od związku z Brochwiczem. Ceniła młodzieńca, że potrafił złamać jej upór, że umiejętnie leczył ją od przebytych cierpień, że miał na nią wpływ dobroczynny. Oni się zaś oboje dopełniali. Wyskoki Bodzia Lucia umiejętnie normowała; jej kaprysy Bodzio zręcznie obracał w żart; jej smutki rozpraszał, narzucał jej siebie łagodnie, lecz uparcie tak, że w końcu ciągle był w jej myślach. Lucia staczała ze sobą utarczki wewnętrzne. Nic nie pomogło: Bohdan porywał ją i podziwem karmił duszę dziewczyny. Zaczynała się w niej budzić trwoga przed nim. Lucię ogarniał szał niepokojący, bo odczuwała w sobie nowe prądy. Nowe - a inne. Baronówna chciała się ratować. Wmawiała w siebie, że kocha jeszcze Waldemara. Umyślnie jeździła często do Głębowicz; gdzie mieszkał i pan Maciej; wspominała przeszłość hipnotyzując się nią uporczywie. Lecz wszystkie te zabiegi były tylko złudzeniem ratunku. Postać Bohdana prześladowała Lucię. Pochłaniał ją całą. Ordynat odgadł w kuzynie miłość dla Luci i wiedział, że pozyska jej wzajemność. Nie dziwił się niczemu, tylko rozmyślał nad psychologią dziewczyny, gdyż była dla niego ciekawą. Waldemar śledził Lucię badawczo, chociaż z ostrożnością. Jej skłonność do Bohdana, wzrastająca niesłychanie szybko, zaczynała go trochę drażnić. Nie mógł sobie uświadomić plastycznie skojarzenia różnych wrażeń, które mu się nasuwały. Czuł jednorazowo: radość z powodu, że Lucia wyzwoliła się ze swej nieszczęśliwej miłości dla niego, że nowe uczucie dla Bohdana już w niej kiełkuje, że teraz może być szczęśliwa i... leciuchny cień zawodu, żalu nieuchwytnego jak mgiełka, że jednak Bohdan wziął ją całą, i że ta dawna ubóstwiająca go kobieta jest już pod wpływem innego. Były to wrażenia przykre, ale lekkie i wątłe, rozpływające się w ogromie dobrych, radosnych uczuć, jak niemiła woń kantarydy w bujnie rozkwitłym gaju bzów. Ordynata przerażało małżeństwo Luci z Brochwiczem, ale nie stawiał energicznych przeszkód, ponieważ brakło mu w duszy tego, co posiadał Bohdan względem Luci. Nie mając ściśle określonej metody działania, nie mógł działać. Jej zwrot do Bohdana nie był dla ordynata nawet chwilową podnietą do zatrzymania jej przy sobie. Nigdy nie zmieniłby swej idei przewodniej, która przyczyniła się do odepchnięcia Luci, jednakże denerwowało go nieco jej odejście. Objaw ten Waldemar tłumaczył niezmiennością swoich uczuć, w przeciwstawieniu do wrażliwej natury Luci, potrzebującej oparcia. Usposobienie jej poważne, ale namiętne, śmiałe, lecz melancholijne, musiało harmonizować z gorącą i poetyczną naturą Bohdana jak również musiało ulec jego woli i stanowczości, przewyższającej jej wolę i stanowczość. Brochwicz utracił ją dlatego, że był pod jej władzą, Bohdan ją pozyskał, gdyż umiał wyłącznie nad nią zapanować. Pomimo wszystkiego Waldemar obawiał się rozwiązania tej sprawy. Nowe zawody Luci byłyby dla niego ciosem, nie przewidywał ich, ale przeczuleniem nerwowym lękał się nawet myśli o nich. Lucię miał zawsze trochę na sumieniu. Niepewna jej przyszłość dręczyła go. Ten sam powód smutkiem przenikał starczą duszę pana Macieja.
|